Pierwsze kroki w prawdziwym świecie. "Westworld" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
25 czerwca 2018, 22:17
"Westworld" (Fot. HBO)
W finale twórcy zarządzili wielkie sprzątanie bałaganu, jaki narobili nam w głowach w ciągu sezonu. A wiadomo jak jest z porządkami – choć są niezbędne i pożyteczne, to jednak mało zajmujące. Spoilery!
W finale twórcy zarządzili wielkie sprzątanie bałaganu, jaki narobili nam w głowach w ciągu sezonu. A wiadomo jak jest z porządkami – choć są niezbędne i pożyteczne, to jednak mało zajmujące. Spoilery!
Finałowy odcinek 2. sezonu "Westworld" miał przynieść kilka długo oczekiwanych odpowiedzi i spotkanie najważniejszych serialowych wątków – a dokładnie rzecz biorąc ich kulminację w miejscu zwanym Drzwiami, Kuźnią lub Doliną po drugiej stronie. Teoretycznie możemy więc być zadowoleni, bo tym razem obyło się bez wykrętów, a wszystkie obietnice rzeczywiście zostały spełnione. Wcale to jednak nie oznacza, że "The Passenger" był odcinkiem, który będziemy długo wspominać.
Wręcz przeciwnie, poza paroma zaskakującymi momentami i kilkoma ładnymi, choć nieodstającymi szczególnie od tutejszych standardów realizacyjnych sekwencjami, blisko półtoragodzinny odcinek trudno nazwać porywającym. Wina leży jednak nie tyle w nim samym, co całym serialu, który w ostatnich tygodniach przebył długą i niestety skuteczną podróż od produkcji wyjątkowej i angażującej, do takiej, którą oglądamy z mniejszą czy większą obojętnością. Finał był tego kwintesencją, bo choć skonstruowany tak, by co rusz wydobywać z widzów kolejne achy i ochy, powodował raczej wzruszenie ramion.
A przecież nie powinno tak być, gdy co chwilę odkrywaliśmy jakąś tajemnicę bądź dostawaliśmy potwierdzenie fanowskich teorii, a w międzyczasie padali kolejni bohaterowie. Co z tego jednak, że w liczbie zgonów postaci, które w jakimś stopniu kojarzyliśmy, finał rzucił wyzwanie najbardziej pamiętnym odcinkom "Gry o tron", skoro pod względem emocjonalnego ciężaru obydwie produkcje nawet obok siebie nie stały? Śmierci Maeve (Thandie Newton), Charlotte (Tessa Thompson), Lee (Simon Quarterman), Elsie (Shannon Woodward) i innych specjalnie nie wzruszały i wcale nie chodzi o to, że w tutejszym świecie nie muszą one być ostateczne. Problemem jest fakt, że obliczone na wywołanie emocji sceny nie działały nawet w najmniejszym stopniu, a ich braku nie udało się w odpowiedni sposób wynagrodzić.
Jaki miałby to być sposób? Nie trzeba daleko szukać – wystarczy cofnąć się do finału poprzedniego sezonu, gdy twórcy "Westworld" potrafili opowiedzieć historię zagmatwaną, ale jednocześnie dość łatwą do rozszyfrowania, a przy tym ciągle satysfakcjonującą. Jeśli tym razem ich celem było takie namieszanie, by nawet użytkownicy Reddita nie domyślili się dokładnych rozwiązań, to mogą sobie pogratulować. Na tym jednak sukcesy się kończą.
Cóż nam bowiem z wiedzy, że Bernard (Jeffrey Wright) był tu od początku najważniejszym rozgrywającym, skoro wynika z tego tyle co nic? Twistu z Charlotte i Dolores (Evan Rachel Wood) nie przewidział chyba nikt, ale jakoś daleko mi do zachwytów nad sprytem Jonathana Nolana i Lisy Joy. Bardziej jestem zirytowany tym, że przez cały sezon męczono nas dezorientującą narracją dla bardzo lichego skutku.
Możecie teraz zauważyć, że poprzednim razem twórcy robili w gruncie rzeczy to samo (zwodzili, by w finale odkryć karty) i będzie to całkiem słuszna uwaga. Sęk w tym, że teraz obrali znacznie bardziej uciążliwą ścieżkę, a końcowa nagroda nie zrekompensowała trudów podróży. Owszem, "Westworld" znów zrobił krok naprzód, ale czy rzeczywiście robi on aż takie wrażenie? O ile po 1. sezonie zbliżająca się wojna maszyn z ludźmi zapowiadała się dość ekscytująco, o tyle teraz potencjalne przeniesienie akcji do prawdziwego świata i skupienie się na mającym los ludzkości w tle konflikcie Dolores z Bernardem, nie wywołuje we mnie raczej szczególnego napięcia. Nie dlatego, że to zły pomył – tego nie wiem, potencjał na pewno w nim jest – ale z powodu ogólnego wrażenia, jakie pozostawia po sobie 2. odsłona serialu.
Serialu, który tym razem zgrzeszył przede wszystkim jednym – nie potrafił skutecznie zamaskować, jak mało ma w gruncie rzeczy do powiedzenia. Kluczowy tutaj wątek Bernarda i jego "problemów z pamięcią" prowadził przez kwestie dotyczące poszukiwań nieśmiertelności, by skończyć z konkluzją, że ludzie po nią nie sięgną, bo są zbyt niedoskonałym gatunkiem. Podczas gdy wydaje im się, że sprawują pełnię władzy, trzymając wszystko w swoich rękach, są tak naprawdę ledwie pasażerami, uzależnionymi od własnych, niezbyt skomplikowanych algorytmów (bardzo mi przypadł do gustu pomysł z ludźmi w postaci oprawionych książek z kodami). Trąci to wszystko banałem, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że celem jest tu najprawdopodobniej tylko zbudowanie prostej opozycji na linii Bernard/Dolores. Ona chce potwierdzić wyższość maszyn nad ludźmi przez ich zagładę, on uważa, że na to nie zasługują – i już mamy kolejny sezon.
Rozczarowująca jest jednak nie tyle ogólna płytkość tego rozwiązania, bo nie oszukujmy się – do tego "Westworld" mógł przyzwyczaić. Zawiodło mnie to, że twórcy nie sprzedali go w lepszy sposób. A nie jest przecież tak, że nigdy im to nie wychodziło, bo pokazywali przez cały poprzedni sezon i momentami ten (pamiętacie "The Riddle of the Sphinx"?), że żonglowanie poważnymi motywami opanowali naprawdę dobrze. Tutaj natomiast w jednej chwili sprowadzili wszystko do banalnego wyjaśnienia, które trudno usprawiedliwić faktem, że pewnie w kolejnym sezonie będziemy je odkręcać, udowadniając, że z tymi ludźmi to jednak nie jest taka prosta sprawa. No nie drodzy państwo, tego się po prostu nie da kupić.
Zawiódł więc "Westworld" mocno, jeśli chodzi o kwestię ogólnej fabuły, rozdmuchując ją do ogromnych rozmiarów i na koniec brutalnie spuszczając z niej powietrze. Tym większa szkoda, że twórcy nie skupili się mocniej na tym, co im w 2. sezonie wyszło – osobnych historiach, w których nacisk położono na ich indywidualny aspekt. Tak, to naprawdę działało, a echa tego były słyszalne nawet w finale. Akecheta (Zahn McClarnon) i Maeve walczący o życie jej córki, a potem ten pierwszy spotykający się ze swoja ukochaną po przejściu do wirtualnego Edenu, to czytelne i efektowne zabiegi, pokazujące siłę prostych historii. Walka o kogoś bliskiego z jednej strony i o cały gatunek z drugiej to teoretycznie zupełnie inna skala, ale w praktyce tylko w tym pierwszym przypadku jest jakiekolwiek życie.
Dlatego, choć cały ten motyw z wirtualnym Edenem dla hostów ocierał się o kompletny kicz, i tak uważam go za jedną z bardziej udanych rzeczy w odcinku. Tylko tu dało się odczuć jakieś rzeczywiste stawki, a postaci funkcjonowały po prostu jako walczący o życie ludzie (albo hosty), a nie nośniki średnio przekonujących idei. Dodajmy do tego efektowną realizację (ach, ta Clementine w roli milczącego Jeźdźca Apokalipsy!) i mamy sekwencję, która naprawdę pasuje do finału.
Czego nie da się niestety powiedzieć o reszcie, w której skupialiśmy się głównie na stereotypowej (poza sceną z bykiem – przyznaję, że ładna) akcji w slow motion, której towarzyszyła pompatyczna muzyka oraz typowych dla tej produkcji "szokujących" odkryciach. Wśród tych prym wiodły rzecz jasna dobrze nam znane zgadywanki, na temat tego, kto jest hostem, a kto nie. Wyjaśniając: Mężczyna w Czerni (Ed Harris) nie jest, a Stubbs (Luke Hemsworth) jest. A raczej byłoby tak, gdyby nie scena po napisach, która mocno skomplikowała sytuację Williama i pewnie ma wielkie znaczenie dla historii, która przed nami.
Co to dokładnie oznacza dla kontynuacji z pewnością będziemy jeszcze mieli okazję powiedzieć (albo raczej poczekamy, co na ten temat powie Reddit), ale symptomatyczne jest coś innego. Mianowicie, że po całym tym skomplikowanym sezonie, znów na pierwszy plan wysuwa się kwestia tego, kto jest człowiekiem, a kto tylko udaje. Pal licho filozofię, skomplikowane układanki czy indywidualne historie – wiadomo, że widz najbardziej lubi proste zagadki, więc twórcy mu je dostarczają. W sumie trudno o lepsze podsumowanie tego, jakim serialem jest "Westworld". Dobrze by jednak było, gdyby w przyszłości znów zaczęto to lepiej ukrywać.