Wszędzie źle, ale w domu najgorzej. "Preacher" – recenzja premiery 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
27 czerwca 2018, 21:32
"Preacher" (Fot. AMC)
Nie poszukiwanie Boga, a powrót do domu i do życia były dominującymi motywami w premierowym odcinku 3. sezonu "Preachera". Czy zwiastuje to jakieś zmiany w serialu? Spoilery.
Nie poszukiwanie Boga, a powrót do domu i do życia były dominującymi motywami w premierowym odcinku 3. sezonu "Preachera". Czy zwiastuje to jakieś zmiany w serialu? Spoilery.
Mając w pamięci początki 1. i 2. sezonu "Preachera", po premierze nowej odsłony serialu spodziewałem się kolejnego pokazu fajerwerków. W końcu twórcy przyzwyczaili, że co jak co, ale akurat otwarcia mają naprawdę dobre, dopiero w dalszym ciągu opowieści stopniowo wytracając początkowy impet. W "Angelville" zaserwowali jednak poważniejszą (jak na tutejsze standardy) i mniej energiczną niż zwykle historię, dając przy okazji wyraźnie do zrozumienia, że to tylko niezbędny wstęp do właściwych wydarzeń.
Sami sobie jednak tę pułapkę zafundowali, uśmiercając pod koniec poprzedniego sezonu Tulip (Ruth Negga). O tym, że jedna z głównych bohaterek nie pozostanie długo martwa, wiedzieliśmy doskonale od samego początku, jednak skoro się ją zabiło, to wypadało jakoś z tego wybrnąć. I to właśnie zobaczyliśmy w "Angelville" – krótkim i w stu procentach przewidywalnym odcinku, którego nijak nie dało się uniknąć, więc lepiej było jak najszybciej się z nim uporać.
Nie oznacza to jednak, że wypadł szczególnie źle. Nie, to po prostu jeden z wielu przeciętnych i miejscami nudnawych odcinków, do jakich "Preacher" zdążył już przyzwyczaić. Gdyby nie fakt, że akurat wypadło mu być premierą sezonu, pewnie nawet byśmy go nie zauważyli, no ale pozycja zobowiązuje. Co więc oprócz przywracania do życia panny O'Hare dostaliśmy na otwarcie nowego rozdziału w historii kaznodziei z Teksasu?
Przede wszystkim jego powrót do domu, tytułowego Angelville – posiadłości wyjętej żywcem z opowieści o amerykańskich niewolniczych plantacjach, tylko że bez niewolników. Chyba, bo co kryje się w sercu tego miejsca dopiero się przekonamy, ale sądząc po tym, co już widzieliśmy, z pewnością nie będzie to nic dobrego. Nie bez powodu wszak Jesse (Dominic Cooper) nie chciał mieć z rodzinnym domem nic wspólnego, wracając do niego tylko ze względu na okoliczności. I trudno go winić, bo mieszkająca tam Marie L'Angell (Betty Buckley) to postać równie niezwykła, co odpychająca i wzbudzając grozę.
Tak przynajmniej wynika z zachowania Jessego, choć szczerze powiedziawszy, gdyby nie początkowa sekwencja zabierająca nas do Angelville sprzed lat i ukazująca, co czego zdolna jest panna Marie, w sumie trudno byłoby zrozumieć niechęć i obawy bohatera wobec własnej babki. Jasne, nie wygląda na najsympatyczniejszą osobę na świecie, a jej podwładni – Jody (Jeremy Childs) i TC (Colin Cunningham) – robią jeszcze gorsze wrażenie, ale przecież z nie z takimi typami Jesse i reszta już sobie radzili. No i czego by o nich nie powiedzieć, pomogli przywrócić Tulip do życia.
Problem polega na tym, że choć twórcy sugerują, że przybywając do Angelville, nasi bohaterowie wpadli w wielkie kłopoty, nie są w tym zbyt przekonujący. Przerażający charakter tego miejsca i jego mieszkańców przekazywany jest raczej dyskretnie, w półsłówkach czy mało konkretnych groźbach (poza jedną bijatyką, której cel akurat w tym momencie trudno mi pojąć). Nie służy to specjalnie budowaniu odpowiedniego klimatu, nie pomaga też w utrzymaniu napięcia na wysokim poziomie. To drugie właściwie nie istnieje, choć w teorii powinniśmy ten odcinek oglądać, siedząc jak na szpilkach w nerwowym oczekiwaniu na to, czy Tulip uda się uratować.
Tymczasem zarówno jej pobyt w ładnym, teatralnie zainscenizowanym czyśćcu, jak i ziemskie starania Jessego i Cassidy'ego (Joseph Gilgun) wypadają bardzo chłodno. Jeden moment, w którym ciśnienie może odrobinę wzrosnąć (gdy śmierć w postaci policji dobija się do drzwi) to zdecydowanie za mało, nawet jak na historię, której zakończenie jest jasne. Nie uwierzę, że nie dało się tu bardziej podkręcić emocji. W odcinku, w którym rozgrywa się prawdziwy dramat, jego skala jest praktycznie nieodczuwalna. Owszem, działa te 40 minut nieźle jako wstęp i zapowiedź tego, co przed nami, ale nie to powinno być na pierwszym miejscu w tak skonstruowanej historii. Tymczasem można dojść do wniosku, że pokazując zmartwychwstanie Tulip, twórcy niechętnie odbębniają swój fabularny obowiązek. Zrobione? W porządku, to wreszcie możemy naprawdę zacząć.
Trudno ukryć rozczarowanie takim podejściem, co rzutuje na resztę odcinka, który zamiast zaostrzyć apetyt na resztę sezonu, wypada średnio zachęcająco. Jesse wracający do domu, w którym przeżył koszmar to świetny temat (według mnie był najlepszym elementem komiksowego pierwowzoru), proszący się o przemyślane podejście, ale na razie nie mam ani trochę przekonania, że serialowi twórcy zdołają go udźwignąć. Mordobicie zafundowane Jessemu przez Jody'ego, jakiegoś rodzaju pakt krwi, który połączył go z babką, czy wreszcie jej subtelne, ale zrozumiałe groźby – niby dość, by zrozumieć sytuację, w jakiej znalazł się bohater, a jednak trudno szczególnie się tym przejąć.
To jednak może równie dobrze wynikać z błędów popełnionych przez twórców "Preachera" wcześniej. Rozciągając niemiłosiernie swoją historię i kierując ją w coraz to dziwniejszych kierunkach, sprawili, że emocjonalne zaangażowanie się w nią jest już praktycznie niemożliwe. Gdy więc przyszedł odcinek, który w teorii bardziej skupiał się na wewnętrznych przeżyciach bohaterów, wszystko wyglądało sztucznie. I wątpliwości Jessego, i jego wściekłość na Cassidy'ego, i niezręczny moment z wracającą do życia Tulip. Szykujący się tu trójkąt miłosny z ich udziałem zapowiada się na jeden z ważniejszych motywów tego sezonu, ale bynajmniej nie jest to zachęcająca myśl.
Oczywiście za wcześnie jeszcze, by wyciągać daleko idące wnioski. Piszę raczej z doświadczenia wyniesionego z poprzednich sezonów, które ostatecznie nie potrafiły spełnić pokładanych w nich nadziei. Tym razem premierowy odcinek nie zdołał wywindować oczekiwań wobec reszty, więc kto wie, czy paradoksalnie ten niemrawy start nie wyjdzie "Preacherowi" na dobre? Z pewnością są ku temu możliwości i bardzo bym się ucieszył, gdyby twórcy z nich skorzystali.
A jeśli nie, to przynajmniej jak zawsze możemy liczyć na pokaźną porcję wszelkiego rodzaju stylowych dziwactw. Zmysłu do kreowania niezapomnianych obrazów absolutnie twórcom nie odmawiam, zresztą już w tym odcinku udowodnili, że pomysłów nadal im nie brakuje. Okazji by się nimi wykazać też nie zabraknie. Zaraz wszak wrócimy do szeregu bohaterów, których w premierze zabrakło, a wtedy Bóg w psim kostiumie ukazujący się zmartwychwstałej Tulip będzie jedną z normalniejszych rzeczy w serialu. Gdyby za tymi szaleństwami poszła równie świetna historia, "Preacher" byłby pozycją obowiązkową. Bez tego wciąż pozostaje tylko średnio interesującą ciekawostką.
Nowe odcinki 3. sezonu "Preachera" można oglądać w serwisie Amazon Prime Video.