10 powodów, aby oglądać "GLOW" – wyjątkowy serial Netfliksa o kobiecym wrestlingu
Mateusz Piesowicz
4 lipca 2018, 20:02
"GLOW" (Fot. Netflix)
Spandeksowe kostiumy, szałowe makijaże i kosmiczne fryzury z jednej strony, a z drugiej świetnie napisana historia wyrazistych bohaterek. "GLOW" ma różne oblicza – każde znakomite.
Spandeksowe kostiumy, szałowe makijaże i kosmiczne fryzury z jednej strony, a z drugiej świetnie napisana historia wyrazistych bohaterek. "GLOW" ma różne oblicza – każde znakomite.
"Gorgeous Ladies of Wrestling", w skrócie "GLOW", to bynajmniej nie wymysł scenarzystek Liz Flahive i Carly Mensch (wcześniej pracujących m.in. przy "Orange Is the New Black" i "Siostrze Jackie"). Program, w którym przerysowane i jednowymiarowe postaci kobiece stawały naprzeciwko siebie w wyreżyserowanych walkach, naprawdę istniał i był nadawany w Stanach w drugiej połowie lat 80., będąc idealnym znakiem swoich czasów.
Zainspirowane nim twórczynie netfliksowego "GLOW" wzięły jednak tę tandetną formułę i zmieniły czyste bezguście w serial, którego wciąż nie możemy się nachwalić. Jeśli jakimś cudem jeszcze go nie widzieliście – oto 10 powodów, by jak najszybciej to zmienić.
1. Komedia, dramat i wrestling
Grupa próbujących się nieskutecznie przebić w show-biznesie kobiet stawia się na castingu do absurdalnie wyglądającego programu, w którym wcielając się w zbudowane na stereotypach postaci, mają walczyć w udawanych pojedynkach na ringu. Wszystko w obcisłych kostiumach, kilku warstwach makijażu i wylakierowanych włosach, ku uciesze głównie męskiej publiczności. Kicz to mało powiedziane.
A jednak "GLOW" wyszło poza tandetne schematy, fundując nam znakomicie napisany serial, który bawi jak mało która komedia, a przy tym potrafi uderzyć w bardzo poważne tony. Świetnie sprawdza się zarówno jako czysta rozrywka, jak i pełen emocji oraz napięcia, w stu procentach angażujący dramat. To historia, w której sztuczność nie przeszkadza kibicowaniu bohaterkom oraz przeżywaniu ich wzlotów i upadków – zarówno w ringu, jak i poza nim.
2. Girl power, które miażdży stereotypy
Skrajnie seksistowskie i zatopione w różnego rodzaju obraźliwych stereotypach widowisko jako materiał na feministyczną opowieść? Czemu nie? "GLOW' to idealna ilustracja powiedzenia, że pozory mylą, bo sprowadzając bohaterki do szeregu klisz, tworzy jednocześnie silne i wielowymiarowe charaktery.
Nurzając się po szyję w stereotypach, serial obala je wszystkie po kolei, pokazując, co naprawdę znaczy girl power. Oglądamy kobiety, które na potrzeby show zamieniają się w obiekty, ale poza nim biorą sprawy we własne ręce, stopniowo zyskując pewność siebie. Wszystko to w świecie, który nie traktował ich poważnie, a o #MeToo nikt nawet nie myślał. Nie brakuje więc przy tym cierpienia, są łzy, rozczarowania i bolesne policzki – dziewczyny z "GLOW" ze wszystkiego wychodzą jednak mocniejsze.
3. Autentyczne i zróżnicowane postaci
Niespełniona aktorka i była gwiazda opery mydlanej. Próbująca się przebić kaskaderka i pochodząca z rodziny zapaśników dziewczyna. Zbuntowana nastolatka i matka wstydząca się swojego zajęcia przed synem. Wszystkie pochodzące z kompletnie innych światów, różniące się wiekiem, kolorem skóry i charakterem. Zróżnicowanie to wielka siła "GLOW", bo tak barwnej ekipy ze świecą szukać gdzie indziej. Ale dopiero sprawienie, że każda z tych postaci jest "jakaś", ma swoje problemy i nie żyje w oderwaniu od rzeczywistości to prawdziwe wyzwanie, któremu twórczynie sprostały wzorowo.
4. Duet pełen mocy, czyli Alison Brie i Betty Gilpin
Wśród tłumu bohaterek to właśnie Ruth i Debbie są tymi, którym poświęca się najwięcej czasu, i których konflikt napędza całą fabułę. Zarówno jeśli chodzi o życie prywatne, gdzie zdrada Ruth rozbija małżeństwo Debbie, jak i ring, na którym starcia Zoyi i Liberty Belle są ozdobą napędzanego łopatologicznymi stereotypami scenariusza programu.
Alison Brie i Betty Gilpin świetnie się w tych rolach odnalazły, znakomicie wyczuwając swoje postaci. Napięcie towarzyszące ich relacjom elektryzuje, kiedy trzeba wzrusza, a czasem nawet przeraża, dodając tylko realizmu całej historii.
5. Marc Maron jako Sam Sylvia
Trzeba się naprawdę postarać, by jako mężczyzna wybić się w tak kobiecym serialu. Marc Maron w pełni jednak zasłużył na wyróżnienie, bo grany przez niego Sam Sylvia, reżyser serialowego "GLOW", to postać równie skomplikowana i intrygująca, co jego podopieczne. Choć na pierwszy rzut oka tak nie wygląda, bo były twórca kina klasy B to niezbyt przyjazny nałogowiec i ogólnie aspołeczny typ, szczególnie beznadziejny w relacjach z kobietami. Jednak i w jego przypadku pozory mylą.
Im więcej się zatem dowiadujemy o Samie, tym bardziej jesteśmy skłonni go zrozumieć. A gdy zmieniające się okoliczności każą na niego spojrzeć w zupełnie innym świetle, możliwe nawet, że w końcu go polubicie. Zwłaszcza że to człowiek, który choć popełnia mnóstwo błędów, potrafi się do nich przyznać i wyjść na poczciwego faceta – a takich bohaterów zawsze się dobrze ogląda.
6. Cała ta szalona ekipa
Sheila the She-Wolf (Gayle Rankin), Cherry Bang (Sydelle Noel), Carmen 'Machu Picchu' Wade (Britney Young), Rhonda 'Britannica' Richardson (Kate Nash), Tammé 'The Welfare Queen' Dawson (Kia Stevens) i inne bohaterki równie barwne, jak ich wrestlingowe postaci to grupa, którą uwielbia się od samego początku. A potem to uwielbienie rośnie, gdy poznajemy je coraz lepiej, a każda okazuje się daleka od stereotypu, w jaki ją wciśnięto. Dodajcie do tego chemię, której mogą im pozazdrościć nawet dziewczyny z "Orange is the New Black", a otrzymacie ekipę, z którą nie chce się rozstawać ani na moment.
7. Kicz, kicz i jeszcze raz kicz
Przewrotny feminizm i silne postaci to jedna strona medalu, ale nie da się nie zauważyć, że "GLOW" to również absolutnie zniewalający kicz. Począwszy od uderzającej po oczach, neonowo-brokatowo-spandeksowej otoczki, poprzez niesamowicie wyglądające stroje, makijaże i fryzury (tylko zobaczcie, ile pracy włożono w ich przygotowanie), aż po zrealizowane z pietyzmem walki i fabularyzowane wstawki między nimi. Tandeta nigdy nie wyglądała tak dobrze!
8. Lata 80. jak żywe
Wszystko, co wymieniłem w poprzednim punkcie, nie wzięło się znikąd. Umieszczenie akcji w latach 80. pozwoliło sięgnąć po to, co w tej dekadzie najlepsze (albo najgorsze) i stworzyć kolejny serial, w którym nostalgiczni widzowie zatracą się bez reszty. Nie tylko o sentyment tu jednak chodzi, bo choć soundtrack pęka od przebojów sprzed lat, a twórcy zadbali o każdy detal scenografii i rekwizytów, to równie istotne jest przedstawienie realiów ówczesnego świata.
A tam dostrzeżemy chociażby okropny sposób, w jaki traktowane były w przemyśle rozrywkowym kobiety, patriarchalny model społeczeństwa lub wszechobecne uprzedzenia ze względu na kolor skóry czy orientację seksualną. "GLOW" bawi i wygląda pierwszorzędnie, ale zamiast tylko zachwycać efektownym tłem, każe spojrzeć, co się za nim kryje.
9. Serial stworzony do binge-watchingu
Przyznam szczerze, że nie znoszę netfliksowego "kompulsywnego oglądania" i unikam pochłaniania seriali całych sezonów, o ile tylko jest to możliwe. W przypadku "GLOW" racjonowanie serialu nie wchodzi jednak w grę – to jest po prostu zbyt dobre, lekkie (pomimo nieraz poważnych tematów) i uzależniające. A że przy okazji ma krótkie, około półgodzinne odcinki, to jeden za drugim mija nie wiadomo kiedy. Potem tylko pozostaje żal, że tak szybko się skończyły, ale spokojnie – sprawdzałem i mogę potwierdzić, że za kolejnym seansem smakują równie dobrze.
10. Jeszcze lepszy 2. sezon
O ile 1. sezon "GLOW" można nazwać bardzo sympatyczną i wyróżniającą się na tle serialowej bylejakości ciekawostką, o tyle jego kontynuacja to prawdziwa petarda. Niedociągnięcia zostały naprawione, pomysły twórczyń stały się nawet bardziej zwariowane, emocje podkręcono na maksa, a poszczególne postaci (nie tylko dziewczyny!) naturalnie się rozwinęły, jeszcze pewniej stając na własnych nogach. Nic tylko oglądać, najlepiej więcej niż raz.
Obydwa sezony "GLOW" można oglądać w Netfliksie.