Emmy 2018: Nasze nominacje dla aktorów z seriali komediowych
Redakcja
7 lipca 2018, 22:02
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a my podajemy kolejne nasze typy. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali komediowych doceniamy m.in. Teda Dansona, Billa Hadera i Donalda Glovera. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie spośród aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Akademia Telewizyjna w przyszłym tygodniu ogłosi nominacje do nagród Emmy, a my podajemy kolejne nasze typy. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali komediowych doceniamy m.in. Teda Dansona, Billa Hadera i Donalda Glovera. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie spośród aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Donald Glover, "Atlanta"
Czy zeszłoroczny zwycięzca powtórzy sukces i tym razem? Szczególnie by nas to nie zdziwiło, zwłaszcza że cała "Atlanta" ma za sobą znakomity, lepszy od poprzedniego sezon. Donald Glover zaś, choć w znacznej mierze kontynuował swoją pozbawioną szczególnych fajerwerków rolę, w jednym momencie po prostu przeszedł samego siebie.
Mam oczywiście na myśli odcinek "Teddy Perkins", gdzie zmieniony nie do poznania, ukryty za grubymi warstwami makijażu Glover wcielił się w tytułowego bohatera – postać rodem z groteskowego horroru. Upiorny gospodarz stylizowanego na ponure muzeum domu jednocześnie wzbudzał dreszcz i fascynował, sprawiając, że nie można było oderwać od niego wzroku. A wszystko to było w stu procentach zasługą aktora, którego nienaturalne ruchy, cienki głos i przypominającą maskę twarz jeszcze długo będę mieć przed oczami.
Tym jednym występem Donald Glover przebił właściwie wszystko, co widzieliśmy w tym roku w telewizji po względem aktorskim. Włącznie z samym sobą, bo po czymś tak spektakularnym, czegokolwiek by nie dokonał w roli Earna, musiało odejść w cień. Nie można jednak o tym całkiem zapomnieć, zwłaszcza że w bardziej przyziemnym wydaniu Glover także sprawdzał się świetnie, pogłębiając swojego bohatera i sprawiając, że zaczęliśmy na niego patrzeć w nieco mniej korzystnym świetle. A to wszystko skromnymi jak zawsze środkami. Najwyższa klasa. [Mateusz Piesowicz]
Ted Danson, "The Good Place"
Jeśli komuś należy się wyróżnienie za "The Good Place", to w pierwszej kolejności właśnie Tedowi Dansonowi, na którego barkach w 2. sezonie spoczywało bardzo, bardzo dużo. Zanim nasz ulubiony demon (tak, wiemy, rasizm!) wyszedł na ludzi, oglądaliśmy go, jak torturuje Eleanor, Chidiego i resztę ekipy, resetując ich po raz piąty, dziesiąty, setny… a oni koniec końców nie dają się przechytrzyć. I to była czysta radocha, oglądać, jak komediowy weteran bawi się w ten sposób swoją rolą.
Ale to był tylko jeden element tej szalenie wymagającej roli, bo przecież był jeszcze Michael z przeszłości, Michael pobierający lekcje etyki, Michael, który już raz nas wszystkich oszukał, Michael – przyjaciel i sojusznik. I wreszcie barman, bo czemu nie. Na naszych oczach narodziła się jedna z najbardziej skomplikowanych postaci, jakie kiedykolwiek widzieliśmy w sitcomach. A także najzabawniejszych, bo "The Good Place" to nie tylko zabawa w pokręcony moralitet, to też serial, który pamięta, że jest komedią.
Ted Danson zagrał mnóstwo świetnych rzeczy i nie na miejscu byłoby podejrzewać, że jest coś, czego nie byłby w stanie udźwignąć. A jednak robi wrażenie to, jak wiele różnych oblicz najbardziej ludzkiego demona był w stanie nam pokazać. A przed nami jeszcze więcej. [Marta Wawrzyn]
Bill Hader, "Barry"
Morderca, który chce porzucić dotychczasową "karierę" i zająć się aktorstwem, zmagając się jednocześnie z kryzysem egzystencjalnym. Pomijając bijącą z tego opisu absurdalność, trzeba przyznać, że brzmi to jak wyjątkowo wymagająca rola. Bill Hader, który jest także współtwórcą "Barry'ego", sprostał jej z lepszym skutkiem, niż mogliśmy sobie wyobrażać.
Znany z "Saturday Night Live" aktor stworzył bowiem wielowymiarową kreację, która łączy w sobie cechy postaci rodem z kompletnie pokręconej komedii i złożonego dramatu. Niby jeszcze jednego serialowego antybohatera, ale w praktyce kogoś znacznie bardziej skomplikowanego, bo choć osadzonego w groteskowym świecie, to targanego autentycznymi emocjami i wątpliwościami. Hader potrafił zagrać je wszystkie w doskonały sposób, udowadniając, że szufladkowanie go jako aktora komediowego jest olbrzymim błędem.
Sposób, w jaki oddał samotność swojego bohatera, dręczące go poczucie winy i ogromne pragnienie zaznania prostego szczęścia, daje się odczuć całym sobą. Barry w jego wykonaniu jest nie tylko kolejnym fascynującym wytworem wyobraźni twórców, ale człowiekiem z krwi i kości. Postacią jednocześnie przerysowaną i niesamowicie prawdziwą – tak bardzo, że kibicowanie mu przychodzi zupełnie naturalnie. Podobnie niestety jak rozczarowanie jego kolejnymi straszliwymi czynami, słabościami i kłamstwami, którymi sam się karmi.
A przy tym wszystkim trzeba jeszcze pamiętać, jak wymagająca pod względem technicznym jest to rola. Nieważne, czy trzeba było wcielać się w fatalnego aktora lub bezwzględnego zabójcę, czy połączyć inscenizację "Makbeta" z krwawą rzeczywistością, Bill Hader wzorowo sobie ze wszystkim radził. A gama emocji, jaką przy tym zaprezentował, przebija wszystko. [Mateusz Piesowicz]
Hank Azaria, "Brockmire"
Przestaliśmy już liczyć na to, że Hank Azaria zostanie doceniony za jedną z najlepszych obecnie męskich ról komediowych, ale na szczęście zawsze my możemy się pozachwycać jego występem. A jest czym, bo w 2. sezonie "Brockmire" aktor niegdyś znany z "Przyjaciół" przebił samego siebie. Nasz ulubiony komentator sportowy zaliczył bowiem Brock bottom, czyli totalny upadek.
Oglądaliśmy go, jak wlewa w siebie jeszcze więcej whisky, odwiedzając kolejne bary, zadając się z kolejnymi paniami i nie będąc w stanie utrzymać niczego, co w jego życiu jako tako wyszło. A wszystko to ze swadą, z autoironią, ba, wręcz ze swego rodzaju klasą – jak przystało na człowieka w kraciastej marynarce, utrzymującego się dzięki talentowi krasomówczemu.
Nowy Orlean, kilka zmian pracy, pogrzeb ojca i głośne, mocne oskarżenie pod jego adresem, powrót Jules i jej rezygnacja, szalona impreza z Carrie Preston, a w końcu odwyk. Życie Jima przypominało w tym sezonie autostradę do piekła, którą Azaria pędził jak szalony, pamiętając cały czas o najważniejszym – że ten człowiek nie może stać się parodią ani ostrzeżeniem, musi pozostać facetem, który powinien widzów przede wszystkim obchodzić. I tak właśnie było, nieważne, jak bardzo on się pogrążał i antagonizował wszystkich dookoła. [Marta Wawrzyn]
Gael Garcia Bernal, "Mozart in the Jungle"
Teoretycznie Gael Garcia Bernal w roli Rodriga De Souzy nie powinien nas już niczym zaskoczyć. Specyficzny styl bycia, wszelkiego rodzaju dziwactwa i niezaprzeczalny urok tego bohatera zdążyliśmy wszak poznać na wylot i zasłużenie docenić (w przeciwieństwie do Akademii Telewizyjnej) przez trzy sezony serialu. Jego kolejna odsłona kazała jednak spojrzeć na maestra pod innym kątem, stawiając zarazem nowe wyzwania przed aktorem.
A ten sprostał im znakomicie, wychodząc nieco z roli "magicznego muzycznego elfa", by pokazać nam bardziej osobistą stronę Rodriga. Już nie tylko ekscentrycznego geniusza, ale człowieka z krwi i kości. Zakochanego mężczyznę, który gdzieś pomiędzy swoimi niezwykłymi pomysłami poważnie rozważa stabilizację i założenie rodziny, ciągle będąc mocno oderwanym od rzeczywistości. W jego przypadku zlewanie się sztuki, pracy i życia prywatnego w jedno to wszak stan permanentny.
Gael Garcia Bernal oddaje zaś te większe niż zwykle wątpliwości swojego bohatera w bardzo przekonujący sposób – choć czasem zaskakującymi metodami. Potrafi na przykład wyrazić się za pomocą tańca albo zastanawiać się nad naturą miłości podczas ceremonii parzenia herbaty. To, co w innym wykonaniu trudno byłoby kupić, jemu przychodzi zupełnie naturalnie. Kipi przy tym od emocji, dojrzewając wraz z Rodrigiem.
My natomiast możemy tylko gorzko żałować, że nie zobaczymy, go już więcej w tej roli, bo Amazon skasował "Mozart in the Jungle" po 4. sezonie. Jeszcze długo będziemy tęsknić. [Mateusz Piesowicz]
Alex Lawther, "The End of the F***ing World"
Jeden z najzdolniejszych młodych aktorów, nie tylko w Wielkiej Brytanii, rok temu był już przez nas nominowany za "Black Mirror: Shut Up and Dance". I w tym roku z przyjemnością wrzucamy go na tę listę raz jeszcze, bo zafundował nam kolejny emocjonalny rollercoaster, wcielając się w "The End of the F***ing World" w Jamesa, chłopaka, który już na dzień dobry oznajmia, że prawdopodobnie jest psychopatą.
To niezły początek, a potem było tylko lepiej. Cichy, zamknięty w sobie nastolatek ucieka z domu razem z dziewczyną, która wydaje mu się idealna na pierwszą ludzką ofiarę (do tej pory zabijał "tylko" zwierzęta) i przechodzi przyspieszoną lekcję dorastania. A my orientujemy się, jak skomplikowana jest jego sytuacja i jak niesprawiedliwie potraktowało go życie – kiedyś i teraz też. Koniec końców James to dzieciak, który tylko zgrywa kozaka, a tak naprawdę boi się własnych emocji i nie wie, jak być blisko z drugim człowiekiem. A kiedy zaczyna się pod tym względem zmieniać, jednocześnie przegrywa całe swoje życie.
Alex Lawther jako ten milczący i wycofany chłopiec, który tylko nam zdradzał swoje najbardziej ukryte i często dość koszmarne myśli, przykuwał wzrok od początku do końca. To zdecydowanie jest rola godna nominacji do Emmy (podobnie jak zeszłoroczna), choć nie jesteśmy przekonani, czy w kategorii komediowej. Niemniej jednak Alex znalazł się na liście zgłoszonych aktorów, więc pozwoliliśmy go sobie wybrać – i mamy nadzieję, że członkowie Akademii Telewizyjnej też z tej możliwości skorzystają. [Marta Wawrzyn]
Christopher Meloni, "Happy!"
Świetny przykład na to, że nie trzeba występować w wybitnym serialu, by wyróżniać się aktorsko. Mimo że "Happy!" – zwariowanej produkcji łączącej czarny humor i komiksową brutalność ze standardami kina klasy B – do najlepszych komedii dużo brakuje, zapewniła ona sporo niezłej (choć bardzo specyficznej) rozrywki, dając też ogromne pole do popisu Christopherowi Meloniemu.
Aktor, który wcześniej przez lata występował w "Law & Order: SVU", wykorzystał tę możliwość perfekcyjnie, nie pozwalając się przyćmić swojemu ekranowemu partnerowi. A wcale nie było to takie proste, skoro za tego robił animowany niebieski jednorożec. Czegokolwiek by nie wyczyniał, Nick Sax i tak był więc mniej oryginalną połówką tego duetu, co jednak nie przeszkodziło grającemu go Meloniemu.
Ten okazał się bowiem castingowym strzałem w dziesiątkę, idealnie pasując do roli zgorzkniałego jak diabli, brutalnego, zapijaczonego i w stu procentach przerysowanego antybohatera. Twardziela, który nie tyle balansuje na granicy obłędu, co raczej już dawno ją przekroczył, a teraz igra ze śmiercią, za nic mając własne życie. Jego sytuacja się oczywiście stopniowo zmienia, a znajomość z tytułowym Happym budzi w nim sumienie, ale kreacja Meloniego nic na tym nie traci. Groteskowe? Tak i to bardzo, ale w tym przypadku to żadna wada. [Mateusz Piesowicz]