Które seriale warto nadrobić? Oceniamy czerwcowe nowości
Redakcja
7 lipca 2018, 13:03
"Pose" (Fot. FX)
Jeśli brakuje Wam seriali do nadrabiania, podpowiadamy, do których czerwcowych tytułów warto powrócić. Oceniamy m.in. "Pose", "Sukcesję", "Dietland", "Yellowstone" i "Marvel's Cloak & Dagger".
Jeśli brakuje Wam seriali do nadrabiania, podpowiadamy, do których czerwcowych tytułów warto powrócić. Oceniamy m.in. "Pose", "Sukcesję", "Dietland", "Yellowstone" i "Marvel's Cloak & Dagger".
"Sukcesja"
Poznajcie Royów – jeszcze jedną równie bogatą, co dysfunkcyjną serialową rodzinę, tym razem w wersji HBO. Bohaterowie "Sukcesji" to familia, która rządzi medialną korporacją Waystar Royco, czyli imperium obejmującym m.in. stacje telewizyjne, tytuły prasowe, parki rozrywki i wiele innych. Choć rządzi nią raczej tylko senior rodu, Logan Roy (Brian Cox), który ma spore opory przed przekazaniem władzy w młodsze ręce.
Oczywiście takie podejście nie bardzo podoba się jego dzieciom, a zwłaszcza głównemu spadkobiercy – Kendallowi (Jeremy Strong). Tak zaczyna się konflikt, w który szybko angażuje się również reszta rodzeństwa, odsłaniając stopniowo własne ambicje, żądze, pretensje i prawdziwy stosunek do teoretycznie najbliższych sobie ludzi. Nie brzmi to jak grupa, którą da się łatwo polubić, prawda?
"Sukcesja" idzie nawet dalej, bo krótko mówiąc, Royowie to zestaw najbardziej antypatycznych typów, jakich można sobie wyobrazić. Egoistyczni, złośliwi, ociekający sarkazmem, a czasem po prostu okrutni, sprawiają, że sympatyzowanie z kimkolwiek tutaj absolutnie nie wchodzi w grę. Nie da się ukryć, że mocno to utrudnia oglądanie serialu, ale ostatecznie nie czyni tego niemożliwym. Zwłaszcza jeśli przebrniemy przez pierwsze odcinki, mozolnie budujące podstawy tego świata, po których historia nabiera rozpędu.
Nie jest więc "Sukcesja" produkcją, której nie wolno pominąć, ale swoich fanów z pewnością znajdzie (a nawet już znalazła, bo HBO zdążyło już zamówić 2. sezon). Świetne aktorstwo, dobrze napisane dialogi i stopniowo rozkręcająca się fabuła sprawiają, że można rodzinie Royów dać szansę – a nuż znajdziecie w nich coś, co Was zainteresuje. [Mateusz Piesowicz]
"Pose"
Najlepszy do tej pory letni debiut ("Ostrych przedmiotów" nie liczymy, bo premiera wciąż przed nami) należy do Ryana Murphy'ego, Brada Falchuka i Stevena Canalsa, scenarzysty, który ten projekt stworzył. "Pose" przenosi nas do lat 80. i zabiera na bal, jakiego jeszcze w telewizji nie było. To znaczy pokazuje nowojorską ball culture i osoby ją tworzące, z jednej strony prezentując w pełnej okazałości bitwy vogueingowe transgenderowych bohaterek, a z drugiej żywe tło społeczne.
Historia łączy w sobie to, co jest tak charakterystyczne dla seriali Murphy'ego – jest rozbuchana, olśniewająca i roztańczona, a jednocześnie stawia na mocno zaznaczone emocje, wątki outsiderów żyjących w nieprzyjaznym dla nich świecie i czasem też bezpardonowe edukowanie widza. To ostatnie nam jednak nie przeszkadza, bo ta wielobarwna opowieść o grupce społecznych wyrzutków, poszukujących rodziny, miłości i swojego miejsca, ma w sobie tyle życia i energii, że dosłownie rozsadza ekran.
A kiedy akurat nie atakuje nas tysiącem kolorów, dźwięków i świateł, staje się skromną, prostą historią ludzi, którzy są tutaj, bo nigdzie indziej nikt ich nie chciał. Transgenderowych kobiet, jak bardzo różne od siebie Blanca (Mj Rodriguez), Elektra (Dominique Jackson) i Angel (Indya Moore); wyrzuconego z domu z powodu zamiłowania do tańca i chłopaków Damona (Ryan Jamaal Swain); prowadzącego bale Pray Tella (Billy Porter). Ktoś dowiaduje się, że ma AIDS, ktoś szuka desperacko miłości i domowego ciepła, ktoś jest w stanie oddać wszystko, byle móc tańczyć – ot, zwykłe ludzkie sprawy.
Z tych postaci łatwo można by zrobić chodzące ikony, ale niczego takiego w serialu nie ma. "Pose" nie jest bardzo długą lekcją tolerancji ani pustą błyskotką, jest opowieścią o ludziach, których życie wygląda inaczej niż nasze, bo codziennie muszą walczyć o prawo do tego, żeby być po prostu sobą. Opowieścią rozwijającą się w naturalny sposób, przy dźwiękach przebojów z lat 80. i w klimatycznej oprawie wspaniałych, ociekających kiczem bali.
Emocjonalne zaangażowanie twórców i obsady dosłownie niesie serial. Ten świat to coś, co wielu z nich w jakimś stopniu zna z własnego doświadczenia – i właśnie dlatego "Pose" ma taką siłę, wzbudza emocje i jest bardziej angażujące od dosłownie wszystkiego innego na tej liście. [Marta Wawrzyn]
"Dietland"
Największą zaletą i równocześnie największą wadą "Dietland" jest to, że trudno ten serial opisać. Wikipedia próbuje sobie radzić hybrydycznym określeniem "dark comedy drama", ale to nadal za ogólnie i bez uchwycenia zaskakujących proporcji między różnymi elementami w nowej produkcji Marti Noxon. "Dietland" wprowadza jednak gatunkową konsternację nie tylko wśród widzów. Chyba sam jeszcze do końca nie wie, czym chce być.
W efekcie opowieść o zmagającej się z tuszą Plum (Joy Nash), pracującej w magazynie dla kobiet, gdzie restrykcyjnie propaguje się kult szczupłości i otyłości, próbuje być wszystkim równocześnie. Obok wciągającej historii o krętej drodze do samoakceptacji mamy tu miłosne dylematy, ostrą satyrę społeczną i śledztwo w sprawie zabijającej mężczyzn feministycznej organizacji.
Nash w roli głównej imponuje zniuansowaniem. W jej wydaniu główna bohaterka serialu nie jest bezwolną istotą, którą przeciągają na swoją stronę różni dietetyczni guru, feministki ze skłonnością do dominowania czy celowo przerysowana szefowa (w tej roli rewelacyjna Julianna Margulies). Plum to interesująca kobieta o bogatym życiu wewnętrznym, masie zarówno talentów, jak i kompleksów, chwilami całkiem trzeźwo patrząca na społeczne rygory. Warto towarzyszyć tej postaci, nawet jeśli chwilami w "Dietland" męczą spiskowe wątki, w które się wplątała. Z kolei warstwa satyry osiąga czasem taki poziom, że tego typu odwagę i dbałość o detale ostatnio widziałam chyba tylko w "Crazy Ex-Girlfriend" (choć w "Dietland" nie śpiewają).
Serial Noxon, który w Polsce możecie oglądać na Amazon Prime Video, czasami nuży, by nagle błysnąć jakimś ciekawym scenariuszowym czy wizualnym pomysłem, jakiego jeszcze nie było. Przez tę wyraźną nierówność jakości nie biegnę oglądać "Dietland" od razu po premierze. Ale mimo wszystko nadrabiam później przegapione odcinki. Nie wiem, czy wytrwałe śledzenie, w co się ta historia rozwinie, w ostatecznym rozrachunku będzie się opłacało. Jednak z pewną dozą ostrożności można serial póki co polecić, zwłaszcza fanom produkcji nietypowych. [Kamila Czaja]
"Trzy dni Kondora"
Serialowa wersja słynnego filmu Sydneya Pollacka z 1975 roku po przeniesieniu we współczesne realia i zamianie Roberta Redforda na Maxa Ironsa stała się całkiem przyzwoitym thrillerem, który spodoba się miłośnikom zawiłych intryg i spisków na wielką skalę.
Głównym bohaterem jest Joe Turner (Irons), pracujący dla CIA analityk, przypadkiem wplątujący się w niebezpieczną grę, w której są i terroryści, i broń biologiczna, i szpiedzy, i dylematy związane z łamaniem praw obywatelskich w imię wyższych celów i jeszcze sporo więcej. Wszystko wymieszane razem i podlane porcją osobistych dramatów, które w miarę zgrabnie przeplatają się z sensacyjną historią. Ameryki nikt tu pod żadnym względem nie odkrywa, ale nie o to chodzi. Ma być wciągająco, miejscami zaskakująco i na tyle czytelnie, by widz nie pogubił się w kolejnych zwrotach akcji – to wszystko się twórcom udało.
Dodatkowym plusem jest obsada, w której znajdziemy m.in. Williama Hurta, Brendana Frasera, Mirę Sorvino czy Boba Balabana, którzy o dziwo nie służą tylko za ozdoby. Maxowi Ironsowi wprawdzie kariery na miarę Redforda nie wyrokujemy, ale w swojej roli sprawdza się nieźle. Podobnie zresztą jak całe "Trzy dni Kondora" (serial można oglądać w serwisie ShowMax), które jako letni serial do obiadu wypadają co najmniej solidnie. [Mateusz Piesowicz]
"Marvel's Cloak & Dagger"
Kolejny po "Runaways" marvelowski serial młodzieżowy (można go oglądać w ShowMaksie), po którym wiele się nie spodziewaliśmy i zostaliśmy całkiem milo zaskoczeni. Historia połączonych ze sobą w tajemniczy sposób Tandy Bowen (Olivia Holt) i Tyrone'a Johnsona (Aubrey Joseph) to pomysłowa, dość oryginalna i wciągająca opowieść, w której na pierwszym planie są nie supermoce, ale intrygujący bohaterowie.
Parę pochodzących z różnych środowisk nastolatków poznajemy tu i teraz, jak również przez serię retrospekcji, odkrywając ich skomplikowany świat, w którym umiejętność teleportacji i tworzenia świecących sztyletów wcale nie stanowią największych problemów. W końcu Tandy jest oszustką i złodziejką, która chce uciec jak najdalej od matki i domu, a Tyrone'a wciąż prześladuje wspomnienie z dzieciństwa. Gdy odkrywają, że coś ich łączy, zdają sobie sprawę z tego, że mogą sobie wzajemnie pomóc.
Cała ta historia jest dość zawiła, choć z czasem zaczyna nabierać bardziej klasycznych kształtów, pojawiają się jednoznaczne czarne charaktery czy złowroga korporacja. Twórca "Cloak & Dagger", Joe Pokaski, ubiera jednak znajome motywy w bardzo atrakcyjne szaty, bawiąc się schematami i starając się unikać prostych rozwiązań. Wychodzi to na dobre serialowi, który naprawdę wciąga, angażując historią młodocianych bohaterów i mnogością towarzyszących im wątków.
Dodajmy do tego dobrze dobranych wykonawców i wyrazisty wizualny styl unikający taniego efekciarstwa, a otrzymamy serial, który sprawdza się naprawdę dobrze niekoniecznie tylko jako letnia rozrywka. [Mateusz Piesowicz]
"American Woman"
Jeśli ktoś jest fanem Alicii Silverstone i czeka na jej triumfalny powrót w jakiejś ciekawej roli, to po "American Woman" prawdopodobnie stwierdzi, że musi czekać dalej. Obiecujący pomysł na osadzoną w latach 70. opowieść o kobiecie, która w niesprzyjających okolicznościach musi układać sobie życie na nowo, w praktyce wyszedł zupełnie nijako. Aż trudno uwierzyć, że produkcja, w którą zaangażowani są scenarzysta John Riggi i reżyser Alex Hardcastle, obaj mający przecież w dorobku świetne rzeczy, może znudzić tak, że 20 minut odcinka wydaje się trwać wiecznie.
Bonnie (Silverstone) po zdradzie męża (James Tupper) i odkryciu, że jej sytuacja finansowa przedstawia się nieciekawie, musi zawalczyć o siebie i prywatnie, i zawodowo. A czasy nie sprzyjają kobiecej niezależności. Można było więc liczyć na porządny dramat retro albo ewentualnie na błyskotliwą komedię, w której zmagania Bonnie z życiem miałyby komiczny efekt. "American Woman" jednak ani nie wzrusza, ani nie bawi. Żarty są słabe, a wszelkie tragedie wyjątkowo schematyczne. Z góry wiadomo, kto jest kim, niuansów nie przewidziano. Na dodatek kuleje aspekt techniczny, więc nawet montaż tu irytuje.
Jakiś potencjał można by dostrzec na drugim planie, w wątkach przyjaciółek Bonnie: Kathleen (Mena Suvari) i Diany (Jennifer Bartels), ale i tu za dużo przewidywalności. Teoretycznie w serialu jest masa dylematów związanych z życiem kobiet w ówczesnej Kalifornii. W praktyce jednak rozstrzygania żadnego z tych dylematów widz nie ma ochoty oglądać.
W poszukiwaniu lekkiej opowieści o piciu drinków nad basenem lepiej przypomnieć sobie "Seks w wielkim mieście". A dla efektu dramatycznego – sięgnąć znów po pełne opresyjności kobiece wątki w "Mad Men". Może Silverstone jeszcze o sobie przypomni, ale o "American Woman" z czystym sumieniem można od razu zapomnieć. [Kamila Czaja]
"Strange Angel"
Jedno z większych rozczarowań czerwca, bo "Strange Angel" to produkcja CBS All Access – platformy, który udowodniła już, że jest czymś więcej niż CBS-bis, dając nam "The Good Fight" i "Star Trek: Discovery". Tym razem nie wyszło. I wielka szkoda, że nie wyszło, bo serial ma bohatera z ogromnym potencjałem.
Jack Parsons, czyli ojciec amerykańskiej inżynierii rakietowej, to człowiek, którego życie jest gotowym scenariuszem. Choć od zawsze miał kosmiczne marzenia, rzucił studia, bo życie zmusiło go do pracy podczas Wielkiego Kryzysu na początku lat 30. Był okultystą, wyznawcą libertarianizmu i szalonym geniuszem. Utrzymywał znajomości z tak kontrowersyjnymi ludźmi, jak brytyjski mistyk Aleister Crowley czy założyciel kościoła scjentologicznego L. Ron Hubbard. A przede wszystkim miał pasję, którą zamienił w coś wielkiego – coś, co odmieniło dzieje ludzkości.
Jak można zrobić z tego serial, który jest nie tyle nawet zły, co po prostu bezpieczny, nudny i pod każdym względem poprawny? Okazuje się, że jakimś cudem się da. W "Strange Angel" brakuje czegokolwiek interesującego, poczynając od klimatu i postaci z krwi i kości, a skończywszy na prawdziwym, nieokiełznanym szaleństwie, które nam obiecywano i o które ta historia aż się prosi. Niby to wszystko gdzieś tam na horyzoncie widać, ale sposób, w jaki tę historię spłycono i zbanalizowano, sprawia przykrość.
Kompletnie nijaki jest Jack Reynor ("Transformers: Wiek Zagłady") w głównej roli – choć faktem jest, że scenariusz mu nie pomaga. Niewiele lepiej wypada Rupert Friend w roli ekscentrycznego sąsiada Jacka, który odprawia tajemnicze rytuały seksualno-okultystyczne i nie przejmuje się jakimikolwiek normami społecznymi. Wszelkie szaleństwo zostało tutaj sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika, bohaterowie nie mają w sobie nic niezwykłego, a przede wszystkim jaka ta inżynieria rakietowa nudna w wydaniu CBS! Ech. [Marta Wawrzyn]
"Yellowstone"
Przed premierą było sporo powodów, by upatrywać w "Yellowstone" kandydata do miana jednego z największych serialowych hitów lata. Świetna obsada na czele z Kevinem Costnerem, za sterami Taylor Scheridan (scenarzysta filmów "Sicario" i "Aż do piekła"), do tego naprawdę dobrze się prezentujące zwiastuny. Wszystko wskazywało na to, że dostaniemy pierwszej klasy współczesny western.
A potem przyszła premiera i musieliśmy diametralnie zmienić zdanie. "Yellowstone" okazało się bowiem nijaką i pozbawioną krzty emocji produkcją, której oglądanie najzwyczajniej w świecie męczy. Wypełniona bezbarwnymi postaciami historia Johna Duttona (Costner) i jego rodziny, właścicieli największego amerykańskiego rancza, muszących odpierać różnego rodzaju ataki na swoją ziemię, nie ma do zaoferowania praktycznie niczego, poza naturalnym pięknem Utah i Montany. To rzeczywiście udało się twórcom uchwycić w stu procentach, ale na litość, zdjęcia nie zastąpią fabuły.
Ta natomiast jest w "Yellowstone" albo nudna, albo po prostu głupia, gdy próbuje nas w pokraczny sposób zainteresować swoimi bohaterami. Patrząc na to, co niekiedy muszą tu wyczyniać naprawdę nieźli aktorzy (Kelly Reilly przepędzająca wilki w sukience), aż robiło się ich żal.
Nie bardziej jednak niż widzów, którzy zamiast klimatycznej opowieści o dzisiejszym Dzikim Zachodzie dostali wypełniony kliszami i westernowymi scenkami rodzajowymi, nadęty i niemiłosiernie rozwleczony serial. Produkcję, której twórcy silą się na głębię, ale jedyną metaforą bezlitosnej krainy, jaką dotąd wymyślili, są idiotyczne sceny z zabijanymi zwierzętami. Dziękuję, to mi wystarczy. [Mateusz Piesowicz]
"Take Two"
Kryminalny procedural opierający się na pytaniu, kiedy para głównych bohaterów wreszcie się zejdzie, nie jest najambitniejszym serialowym gatunkiem. Dobrze zrobiony może jednak zapewnić widzom cotygodniową dawkę niegłupich (nawet jeśli często szybko zapominanych) śledztw, masę uroku, błyskotliwe dialogi między potencjalnymi kochankami i emocje trzymające przed ekranem czasami całe lata.
"Take Two" nie daje odbiorcy nic z tych pozytywnych właściwości. Andrew W. Marlowe i Terri Edda Miller wykorzystali po prostu swój sprawdzony w przypadku "Castle'a" pomysł, zamiast spontanicznego pisarza proponując spontaniczną aktorkę, a zamiast zasadniczej policjantki – mrukliwego prywatnego detektywa. Tym sposobem otrzymali sytuację, w której Sam (Rachel Bilson) towarzyszy podczas pracy Eddie'emu Valetikowi (Eddie Cibrian). A ten po początkowej irytacji oczywiście doceni jej naturalne zdolności detektywistyczne, przydatność aktorskiego warsztatu w szukaniu sprawców, a także osobisty urok. I – też oczywiście – powinniśmy teraz przez lata oglądać, jak bohaterowie mają się ku sobie, ale nie chcą tego przyznać.
W tym mechanicznym recyklingu twórcy zapomnieli jednak obdarzyć "Take Two" jakąkolwiek cechą, która zachęcałaby do kibicowania zawodowym i prywatnym poczynaniom Sam i Eddie'ego. Mniejsza o to, że scenariusz dotyczący spraw detektywistycznych kuleje. Przede wszystkim zawodzi kluczowa relacja między bohaterami. Zero tu chemii, a nawet jak trafi się jakiś trochę znośny dialog, to zawodzi wyczucie czasu w jego wygłoszeniu.
Bilson robi, co może, ale nawet jej energia nie sprawia, że warto dać "Take Two" szansę. Jak ktoś chce na wakacje przyjemnego serialu o parze, która długo nie może się zejść, a przy tym rozwiązuje kryminalne zagadki, to niech sięgnie po "Castle'a" – nawet w ramach powtórki. Albo po "Kości". Zawsze warto też wrócić do "Na wariackich papierach".
"Take Two" to serial skrojony pod tych, którzy tęsknią za Rickiem i Kate, ale skrojony bez elementarnego szacunku dla gustu widza. Marlowe i Miller wyszli chyba z założenia, że fani tego typu produkcji skuszą się na wszystko, co jest choć trochę podobne, bez patrzenia na jakość. Mam nadzieję, że się na takim założeniu przejadą. [Kamila Czaja]