Emmy 2018: Nasze nominacje dla seriali limitowanych
Redakcja
8 lipca 2018, 20:02
"Patrick Melrose" (Fot. Showtime)
W czwartek Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród najlepszych seriali limitowanych nie mogło zabraknąć "Patricka Melrose'a", "Terroru" i 2. serii "American Crime Story". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
W czwartek Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a oto kolejne nasze typy. Wśród najlepszych seriali limitowanych nie mogło zabraknąć "Patricka Melrose'a", "Terroru" i 2. serii "American Crime Story". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
"Alias Grace"
Kolejna, obok "Opowieści podręcznej", znakomita ekranizacja powieści Margaret Atwood stawiająca na silną bohaterkę. Jest nią tu Grace Marks (w tej roli znakomita Sarah Gadon), służąca, którą w 1843 roku oskarżono o zabójstwo swojego pracodawcy i jego kochanki. Serial o niej to jednak nie tyle kryminał z epoki, co skomplikowana układanka, z której trudno wyłowić jedyną prawdziwą wersję wydarzeń.
Historię tego, co zaszło, poznajemy z przekazu samej Grace. Jest więc ona poszatkowana, niekompletna i mocno subiektywna, a do tego często fantazja miesza się w niej z rzeczywistością, jeszcze bardziej komplikując sprawy. Czy Grace to naprawdę bezlitosna i wyrachowana morderczyni, która wszystkich owija sobie wokół palca? A może jest po prostu niewinną dziewczyną cierpiącą za zbrodnię, której nie popełniła? Im dłużej słuchamy jej opowieści, tym większe możemy mieć wątpliwości.
Serial gra nimi w fantastyczny sposób, sprawdzając się zarówno jako historia kryminalna, jak i obyczajowa, a przede wszystkim fascynujący portret niezwykłej bohaterki. Takiej, do której wciąż nie mamy pewności, zdając sobie sprawę, że podobnie jak wszyscy tutaj, możemy dawać się zwodzić jej słowom. A zarazem takiej, z którą trudno w jakiś sposób nie sympatyzować, gdy staje sama przeciwko całemu światu, który wielokrotnie ją szufladkował, skazał na koszmar i nie chciał przy tym słuchać żadnych wyjaśnień.
"Alias Grace" oddaje jej głos, spychając na margines całą resztę – a my jako widzowie możemy się z tego tylko cieszyć. [Mateusz Piesowicz]
"Zabójstwo Versace: American Crime Story"
"Sprawa O.J. Simpsona" była faworytem w wyścigu o Emmy dwa lata temu, z "Zabójstwem Versace" sprawa wygląda trochę inaczej. Oczywistością nie jest ani wygrana, ani nawet nominacja, bo to po prostu seria, którą wypada ocenić o oczko niżej niż znakomitego poprzednika. Ale wciąż – dla nas jej obecność tutaj jest jak najbardziej uzasadniona.
"Zabójstwo Versace" to z jednej strony historia Andrew Cunanana, człowieka, który zastrzelił słynnego projektanta mody przed jego domem w Miami, a z drugiej opowieść o homofobicznym społeczeństwie w latach 90., które mu na to pozwoliło. Tom Rob Smith, brytyjski scenarzysta, który napisał ten sezon prawie w całości, nie usprawiedliwia mordercy, ale go uczłowiecza, pokazując, że nie działał on w próżni. Rękę Ryana Murphy'ego najbardziej widać z kolei wtedy, kiedy odwiedzamy pełen przepychu świat rodziny Versace, z którego łatwo można było zrobić główną atrakcję.
Serial poszedł jednak inną drogą, stawiając w większym stopniu na opowiedzianą skromnymi środkami historię o chłopaku, który tak bardzo chciał być kimś, że aż rozwalił cały świat, kiedy ten nie chciał mu dać wszystkiego, co sobie wymarzył. Geja i homofoba jednocześnie, inteligentnego dzieciaka i totalnego lenia, czarującego młodzieńca i potwora, który wpadł w morderczy szał.
Choć w tym sezonie nie zabrakło znanych nazwisk – jak Penelope Cruz, Ricky Martin czy Judith Light – koniec końców to właśnie Darren Criss i grany przez niego psychopata skupiał większość uwagi. Nie dało się od niego oderwać wzroku, nieważne, czy akurat opowiadał niestworzone bajki na swój temat, udawał drugiego Wielkiego Gatsby'ego czy w końcu zaliczał straszliwy upadek. I choćby za ten występ i wszystkie związane z nim emocje "Zabójstwo Versace" powinno zostać docenione. [Marta Wawrzyn]
"Patrick Melrose"
Trudno zliczyć, ile już widzieliśmy na ekranie historii o drodze na samo dno. Teoretycznie "Patrick Melrose" – adaptacja cyklu powieści Edwarda St Aubyna – się do nich zalicza, bo funduje nam podróż przez życie bohatera uzależnionego od różnego rodzaju używek i fatalnych nawyków. W praktyce jednak miniserial z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej to coś więcej.
Mianowicie historia człowieka, na którego życiu zaważyła trauma z przeszłości, i której przez lata próbował się z lepszym lub gorszym skutkiem przeciwstawiać. Opowieść o walce z własnymi słabościami i lękami oraz o ich przyczynach. Czasem porywająca i niesamowicie efektowna (jak w pierwszym odcinku, który był jednym wielkim narkotycznym tripem), kiedy indziej wręcz intymna i do głębi poruszająca. Ociekająca sarkazmem i jedynym w swoim rodzaju brytyjskim humorem, ale też potrafiąca wywoływać szczere emocje względem swojego bohatera. Człowieka, któremu chciało się kibicować, nawet widząc, że sam jest swoim największym problemem.
Znakomicie napisany i zrealizowany miniserial, który w każdym odcinku przenosił nas do innego okresu i miejsca z życia swojego bohatera, w krótkim czasie zdołał przedstawić go z wielu stron, dając zarazem ogromne pole do popisu Cumberbatchowi. Ten zaś wykorzystał to znakomicie, tworząc być może najlepszą kreację w swojej aktorskiej karierze i wynosząc całość o poziom wyżej. A na nim się przecież nie skończyło, bo z fantastycznej strony pokazali się tu również m.in. Hugo Weaving, Jennifer Jason Leigh, Pip Torrens i plejada innych znakomitości.
Twórcy "Patricka Melrose'a" zdołali natomiast je wszystkie pogodzić z masą innych atrakcji, dając nam produkcję, której największą wadą jest to, że zdecydowanie zbyt szybko się kończy. [Mateusz Piesowicz]
"Howards End"
Wzorcowy przykład tego, jak powinno się adaptować klasykę, by efekt nie sprawiał wrażenia eleganckiej, ale wyprutej z emocji wydmuszki. Brytyjski miniserial bowiem, mimo że jest oparty na ponad stuletniej powieści E. M. Forstera, ma w sobie więcej życia, niż niejeden współczesny dramat.
Historię rodzin Schleglów i Wilcoxów ogląda się nie tylko z przyjemnością, ale i zaangażowaniem, wcale nie odczuwając dzielącego nas od bohaterów dystansu. A nie powinno być o to trudno, w końcu problemy angielskiego społeczeństwa z początków XX wieku to raczej średnio pociągający temat. Twórcy (Hettie MacDonald i Kenneth Lonergan) zdołali jednak uczynić go interesującym i uniwersalnym, nie odchodząc zarazem od realiów epoki. Oglądając kolejne chłodne literackie adaptacje, można było zwątpić, czy taki złoty środek w ogóle istnieje.
"Howards End" udowadnia że tak, przedstawiając swoją historię w intrygującym ujęciu, tworząc wyraziste i wiarygodne postaci oraz opierając się na świetnie napisanych, inteligentnych i skłaniających do myślenia dialogach. Bywa przy tym zarówno lekkie i przyjemne, jak i znacznie bardziej poważne i słodko-gorzkie.
Urzeka również zachwycającą, ale nie efekciarską realizacją i świetną obsadą (m.in. Hayley Atwell, Matthew Macfadyen, Alex Lawther), nie stawiając ich jednak ponad fabułą. Łatwo ten tytuł zlekceważyć, ale byłby to duży błąd. [Mateusz Piesowicz]
"Top of the Lake: China Girl"
Podobny przypadek co "American Crime Story" – 2. sezon serialu nie zebrał tylu pochwał co debiut, ale wciąż zasługuje na wyrazy uznania. Kręcony w Sydney sequel, mający podtytuł "China Girl", rozpoczął się od powrotu detektyw Robin Griffin (Elisabeth Moss) do Sydney, by na przestrzeni sześciu odcinków pokazać tysiąc różnych odcieni kobiecości i macierzyństwa.
Na pierwszym planie znów były kobiety, szukające swojego miejsca w świecie zdominowanym przez mężczyzn – matki, córki, prostytutki, policjantki. Choć "Top of the Lake" to przede wszystkim mroczny kryminał, zawsze na pierwszym miejscu są w nim emocje, skomplikowane relacje międzyludzkie i problemy społeczne. A także postacie, których życie często rozsypuje się na kawałki, nieważne, kim są i dokąd zmierzają. Tak było w obu sezonach, wizualnie bardzo od siebie różnych, ale połączonych przez wspólny ton i przesłanie.
Jane Campion po raz kolejny opowiedziała w piękny sposób mocną, zapadającą w pamięć historię, w której nic nie było zwyczajne. A także dała duże pole do popisu swoim aktorkom – nie tylko grającej główną rolę Moss, ale też partnerującej jej Gwendoline Christie oraz przede wszystkim Nicole Kidman z wielką grzywą siwych włosów. [Marta Wawrzyn]
"Terror"
Na ekranizację powieści Dana Simmonsa musieliśmy się trochę naczekać – na szczęście było warto, bo dostaliśmy hit w pełnym tego słowa znaczeniu. Zrealizowaną z rozmachem, efektowną historię rozgrywającą się w lodowatym piekle, ale też ponury i bardzo osobisty dramat o stopniowym upadku człowieczeństwa.
Gdy wyprawa Erebusa i Terroru w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego z odcinka na odcinek zamieniała się w coraz bardziej rozpaczliwą walką o przetrwanie, mogliśmy w detalach oglądać nie tylko jej przebieg, ale też skutki, jakie jak ten koszmar wywierał na uczestnikach ekspedycji. Poczynając od ubranej w kostiumy z epoki przygody, poprzez oparty na skomplikowanych bohaterach dramat psychologiczny, aż po czysty horror – serial AMC prezentował różne oblicza, zachwycając przy każdym z nich. Wciągał, przerażał, trzymał w napięciu i w stanie permanentnego niepokoju nawet wtedy, gdy zagrożenie nie było jeszcze sprecyzowane, a marynarze wydawali się skałami, których nic nie złamie.
Sposób, w jaki te wizerunki były kruszone zapadał w pamięć równie głęboko, co doskonałe kreacje aktorskie (na czele z genialną rolą Jareda Harrisa), fantastyczne (choć stworzone w studiu) arktyczne krajobrazy i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach detale, które nie pozwalały oderwać wzroku od ekranu. Może nie wszystko tutaj wypadło perfekcyjnie, ale wrażenia, jakie zafundował nam "Terror", trudno bagatelizować. Gdyby każda duża serialowa produkcja prezentowała się w podobny sposób, nie mielibyśmy żadnych powodów do narzekań. [Mateusz Piesowicz]
"Twin Peaks"
Powrót "Twin Peaks" zbierał skrajne opinie, także na Serialowej. Ale nie mogliśmy go tutaj nie umieścić, z bardzo prostego powodu: nawet jeśli od 18-godzinnego filmu wolelibyśmy obejrzeć 6-godzinny serial, koniec końców uważamy, że plusy przeważały nad minusami i warto było oddać Davidowi Lynchowi prawie cały dzień ze swojego życia.
Oglądając nowe "Twin Peaks", niejednokrotnie trzeba było wykazać się cierpliwością, ale też była ona nagradzana. Zobaczyliśmy wiele rzeczy dziwnych, odjechanych i nietypowych – takich, jakie tylko Lynch może wymyślić. Wróciliśmy na moment do domu, tylko po to, żeby przekonać się, iż taki prawdziwy powrót do tego, co było, nie jest możliwy. Zostaliśmy zaatakowani atomówką, wrócił Bob i odnalazła się nawet Laura – w jakiejś formie. Były też występy, tańce, narkotykowe odloty i powroty naszych ulubionych bohaterów, których rzeczywistość w wielu przypadkach stała się depresyjna.
Małe miasteczko, które kiedyś pokochaliśmy, po latach sprawiało już inne wrażenie. Ludzie, których powrotu wyczekiwaliśmy, niekoniecznie okazali się żyć długo i szczęśliwie. Ba, nawet agent Cooper bardzo długo nie chciał być "naszym Cooperem". Lynch zakpił z naszych oczekiwań i z naszej nostalgii, pokazując nam swoją wizję i za nic nie przepraszając. I chwała mu za to, choć ewentualną kontynuację poprosilibyśmy już może nieco krótszą. [Marta Wawrzyn]