Emmy 2018: Nasze nominacje dla aktorów z seriali limitowanych i filmów TV
Redakcja
10 lipca 2018, 22:02
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Pojutrze poznamy tegoroczne nominacje do Emmy, a tymczasem zapraszamy na ostatnią turę naszych typów. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali limitowanych doceniamy m.in. Benedicta Cumberbatcha, Darrena Crissa i Kyle'a MacLachlana. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Pojutrze poznamy tegoroczne nominacje do Emmy, a tymczasem zapraszamy na ostatnią turę naszych typów. Spośród pierwszoplanowych aktorów z seriali limitowanych doceniamy m.in. Benedicta Cumberbatcha, Darrena Crissa i Kyle'a MacLachlana. Przypominamy, że wybieramy wyłącznie z grona aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich zostali zgłoszeni. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Benedict Cumberbatch, "Patrick Melrose"
Znamy doskonale umiejętności Benedicta Cumberbatcha, więc przed premierą "Patricka Melrose'a" mogliśmy w ciemno zakładać kolejny popis w jego wykonaniu. Tym bardziej, że aktor sam przyznawał, że zagranie tytułowej postaci w adaptacji powieści Edwarda St Aubyna to jedno z jego dwóch aktorskich marzeń (drugim było wcielenie się w Hamleta). Już wiemy dlaczego.
Rola brytyjskiego arystokraty, którego życie naznaczyło traumatyczne dzieciństwo i różnego rodzaju uzależnienia (od narkotyków, przez alkohol, po toksyczne związki), wydaje się bowiem idealnie skrojona pod Cumberbatcha. Dostając szansę na pokazanie całego wachlarza swoich umiejętności, aktor wykorzystał ją perfekcyjnie, tworząc być może najlepszą kreację w swojej dotychczasowej karierze. Poruszał, bawił, przerażał i wywoływał mnóstwo innych emocji, potrafiąc błyskawicznie przejść ze skrajności w skrajność i nie stracić przy tym wiarygodności.
To dzięki niemu Patrick nie jawił się jako karykaturalna postać, lecz prawdziwy człowiek przegrywający nierówną walkę ze swoimi rozlicznymi słabościami. Taki, któremu wciąż chciało się kibicować, nieważne czy akurat szalał na haju po Nowym Jorku, rozwalał swoje małżeństwo czy po raz kolejny wpadał w sidła nałogu. Gdzieś pod tym wszystkim krył się do głębi zraniony chłopiec, który nijak nie potrafił sobie poradzić z dorosłym życiem – Cumberbatch sprawił, że autentycznie mu współczuliśmy, przeżywając wraz z nim krótkie wzloty i całe serie upadków. [Mateusz Piesowicz]
Darren Criss, "Zabójstwo Versace: American Crime Story"
"Zabójstwo Versace" to serial wypakowany znanymi nazwiskami, jak Penelope Cruz, Ricky Martin czy Judith Light. Oczywiście nie wszyscy dawali radę pod względem aktorskim (wiecie, do kogo piję), ale jednak przed premierą nikt chyba nie sądził, że Darren Criss będzie w stanie jakoś szczególnie wyróżnić się w tej obsadzie.
Niespodzianka: to był Darren Criss Show, od początku do końca. Kiedy na ekranie pojawiał się grany przez niego niepozorny okularnik – chłopiec z wielkimi marzeniami, który przemienił się w psychopatycznego mordercę – wszystko i wszyscy dookoła przestawali istnieć. Portret Andrew Cunanana, który stworzył aktor wcześniej znany z "Glee", to jedna z najbardziej wyrazistych, charakterystycznych, zaskakujących i niepokojących kreacji tego roku.
Nieważne, czy akurat oglądaliśmy Andrew jako czarującego chłopaka, utrzymanka starszych panów, młodzieńca zamieniającego pierwszą miłość w obsesję, czy totalnego psychopatę – Criss przykuwał wzrok i wywoływał emocjonalne reakcje. Młody aktor nie bał się niczego – tak samo przekonująco zagrał słynną scenę tańca w różowych slipkach, jak i wszystkie te kameralne momenty, kiedy Cunanan okazywał się bardziej skomplikowanym draniem, niż wyglądał ne pierwszy rzut oka. Zdecydowanie zasługuje na obecność w tym gronie, a kto wie, może i wygra? [Marta Wawrzyn]
Jared Harris, "Terror"
"Terror" to perełka pod wieloma względami, nie wyłączając kreacji aktorskich. Fantastycznie wypadli tu wszak m.in. Tobias Menzies, Ciarán Hinds, Paul Ready czy Adam Nagaitis – wszyscy zgłoszeni do nominacji w kategorii drugoplanowej. W głównej rodzynkiem został natomiast wcielający się we Francisa Croziera Jared Harris i po cichu liczymy, że zostanie dostrzeżony przez Akademię Telewizyjną. Zasłużył sobie na to bez dwóch zdań.
Bardzo charakterystyczny, ale dotąd kojarzony najlepiej z mniejszych ról aktor, dostał tu szansę, by błyszczeć pełnym blaskiem i skorzystał z niej w kapitalnym stylu. A nie miał wcale prostego zadania, bo jego bohater nie był postacią, którą momentalnie się lubiło. Wręcz przeciwnie, sympatia wobec kapitana Croziera przychodziła z czasem. Na początku było to raczej zainteresowanie, bo ten wydawał się pod pewnymi względami nie pasować do pozostałych marynarzy.
Czy to ze względu na realistyczne podejście, które kłóciło się ze śmiałym celem wyprawy; czy osobiste problemy jeszcze bardziej odcinające go od reszty załogi – Crozier zdecydowanie się na ich tle wyróżniał. A jednak to właśnie on ostatecznie okazał się tym, który zachował trzeźwy umysł i zwykłe człowieczeństwo, gdy niemal cała reszta pogrążyła się w otchłani szaleństwa.
Jared Harris zdołał tę postawę uwiarygodnić, tworząc bohatera, z którego biła jednocześnie wielka siła, jak i rozczarowanie tym, co zobaczył w swoich ludziach. To pierwsze robiło z niego wspaniałego kapitana, to drugie jeszcze lepszego człowieka. Za sposób, w jaki obydwa te aspekty połączył w swojej kreacji aktor, wypada natomiast tylko bić brawo. [Mateusz Piesowicz]
Kyle MacLachlan, "Twin Peaks"
Jeśli coś nie budzi naszych wątpliwości w nowym "Twin Peaks", to na pewno jest to jedna rzecz: Kyle MacLachlan, który po ponad 25 latach znów wskoczył w buty i garnitur agenta Coopera, zrobił kawał dobrej roboty. Wracając po tak długim czasie do świata Davida Lyncha, aktor pokazał, że czuje ten surrealizm niemal instynktownie i po prostu uwielbia tam być.
A zadanie miał wyjątkowo niełatwe, bo przez większość sezonu oglądaliśmy go w dwóch skrajnie różnych wersjach: jako nieporadnego Dougie'ego, czyli tak naprawdę "naszego" Coopera wracającego po latach do świata żywych, i jako Złego Coopera, będącego personifikacją wszystkiego, co najpotworniejsze na tym świecie. Kyle MacLachlan udanie tymi rolami żonglował, bardzo swobodnie czując się w najdziwniejszych nawet scenach, w które wrzucał go Lynch.
A kiedy doszło do "przebudzenia" agenta Coopera, jakiego znaliśmy i kochaliśmy, okazało się, że dla MacLachlana to jak jazda na rowerze. Pstryk, i oto nasz ulubieniec znowu robi swoje. A my mu życzymy, żeby został doceniony za to i za wszystko inne – lepiej późno niż wcale. [Marta Wawrzyn]
Taylor Kitsch, "Waco"
Czy dobrym pomysłem jest uczłowieczanie przywódcy apokaliptycznej sekty oskarżanego m.in. o pedofilię, to kwestia, delikatnie rzecz ujmując, dyskusyjna. W tej sprawie pretensje należy jednak kierować ku twórcom "Waco", a nie Taylorowi Kitschowi. Ten bowiem, wcielając się w niesławnego Davida Koresha, wykonał kawał dobrej roboty.
Ukryty za bujną grzywą i wielkimi okularami aktor znany z "Friday Night Lights" i "Detektywa" potrafił uczynić wiarygodną postać, która sobie tylko znanym sposobem przyciągnęła do siebie tłum wyznawców. Człowieka na pierwszy rzut oka zupełnie niepozornego, a jednak na tyle charyzmatycznego, by przekonać innych do podporządkowania i całkowitego porzucenia dotychczasowego życia.
Łatwo było przy tym popaść w karykaturę, uciekając w wielkie słowa i gesty – Kitsch zachował w nich jednak umiarkowanie, tworząc zaskakująco złożonego bohatera. Bynajmniej go przy tym nie usprawiedliwiał, bo gdy trzeba było pokazać znacznie mniej przyjazne oblicze Koresha, radził sobie równie dobrze. Ostatecznie zaś zostawił za sobą wspomnienie postaci niejednoznacznej i wzbudzającej u innych coś pomiędzy żywym zainteresowaniem, a zwykłym lękiem. Czyli prawdopodobnie takiej, jaką w rzeczywistości był przywódca Gałęzi Dawidowej. [Mateusz Piesowicz]
Jesse Plemons, "Black Mirror: USS Callister"
"USS Callister" świetnymi kreacjami aktorskimi stoi – wczoraj chwaliliśmy bohaterską Cristin Milioti, dziś doceniamy czarny charakter z parodii "Star Treka", jaką mógł wymyślić tylko Charlie Brooker. "USS Callister" to mocne studium frustracji i niepokojąca opowieść o władzy, kontroli i przekraczaniu granic – a kiedy o tym wszystkim mówimy, to nie są to puste słowa, bo widzimy przed oczami twarz Jesse'ego Plemonsa.
Aktor znany wcześniej z ról raczej sympatycznych facetów, w takich serialach jak "Friday Night Lights" czy "Fargo", tutaj też na początku wyglądał na kogoś, kogo polubimy i komu będziemy kibicować jako temu pokrzywdzonemu przez wszystko i wszystkich. Grany przez niego informatyk posunął się jednak o parę kroków za daleko w zemście na współpracownikach, którzy zaszli mu za skórę, i zamienił się w prawdziwego tyrana w wirtualnym świecie.
Nieśmiały, nieporadny geek w dzień, groteskowy potwór wieczorową porą – Jesse Plemons z łatwością przełączał się z jednej wersji swojej postaci na drugą, tworząc niepokojącą, skomplikowaną kreację w nieco ponad godzinę. I zdecydowanie mu się za to należy nominacja do najważniejszej nagrody przemysłu telewizyjnego. [Marta Wawrzyn]
Al Pacino, "Paterno"
Joe Paterno, grany przez Ala Pacino bohater filmu HBO w reżyserii Barry'ego Levinsona, to prawdziwa amerykańska legenda. Trener futbolu w Pennsylvania State University poświęcił pracy z uczelnianą drużyną 62 lata życia, wśród sukcesów mając m.in. najwięcej zwycięstw w historii ligi akademickiej. Wkrótce po ostatnim z nich mit Paterno zaczął jednak upadać, gdy na jaw wyszło, że jego były współpracownik wykorzystywał seksualnie młodych chłopców, a on nie zareagował odpowiednio, choć miał wiedzę na ten temat.
W filmie możemy zobaczyć właśnie te kilka dni, gdy na pomnikowej postaci głównego bohatera zaczęły się pojawiać rysy, których nie dało się zignorować. Jest tu trochę efektownego skandalu i nieco dziennikarskiego śledztwa w stylu "Spotlight", ale w przeważającej mierze twórcy skupili się na człowieku, który całą tę sprawę przeżył w zaskakująco spokojny sposób. Tak się przynajmniej wydaje, patrząc na pozbawioną fajerwerków rolę Ala Pacino, która wybija się ponad wszystko inne w tylko niezłym filmie.
Aktor, którego pełne pasji kreacje sprzed lat wciąż łatwo przywołać w pamięci, tutaj pokazał swoją drugą twarz, praktycznie wtapiając się w tło i każąc nam samodzielnie wyrobić sobie opinię o swoim bohaterze. A nie jest to prosta sprawa, bo ten po części wzbudza sympatię i odrzuca, a przede wszystkim rodzi ogromne wątpliwości. Obserwując, co go spotyka, i jakie wywołuje to reakcje, w głowie rodzi się pytanie: czy ten człowiek aby na pewno zasługiwał na coś lepszego?
Pacino potęguje ten dylemat, sprowadzając Paterno z roli monumentu do zwykłego, pełnego wad, starego i zmęczonego człowieka. Udowadnia przy tym, że czasem mniej znaczy więcej, nie szarżując, lecz tworząc subtelny i intymny portret człowieka, który sam zburzył swoją legendę. [Mateusz Piesowicz]