"Glee" (3×12): Najgorszy odcinek w historii serialu?
Marta Rosenblatt
10 lutego 2012, 22:04
Gdybym miała podsumować odcinek jednym zdaniem, prawdopodobnie sparafrazowałbym slogan promocyjny "Glee": The. Worst. Episode. Ever.
Gdybym miała podsumować odcinek jednym zdaniem, prawdopodobnie sparafrazowałbym slogan promocyjny "Glee": The. Worst. Episode. Ever.
Może odrobinę przesadzam, ale jeżeli nie był to najgorszy odcinek w historii "Glee", to na pewno był jednym z najgorszych. Zastawiałam się, co złożyło się na to, że ten odcinek był aż tak słaby. Dawno się tak nie wynudziłam na "Glee". Odcinek był przegadany, nużący i kompletnie pozbawiony jakichkolwiek emocji. Winę za ten stan rzeczy ponoszą scenarzyści, którzy dali postaci Willa jakieś ¾ czasu. Naprawdę zastanawiam się po co? Czy są jacyś fani pana Schue? Na pewno tak, ale stanowią oni nie wielki odsetek fandomu. Zresztą Willa było całkiem sporo w odcinku zaręczynowym. Zamiast jego wątku twórcy mogliby dać chociażby Tinę, której w ogóle nie było. Może znalazłby się też czas dla Quinn, która nie wypowiedziała w "The Spanish Teacher" ani słowa. Brittany i Puck powiedzieli chociaż po jednym zdaniu.
Doprawdy chyba nigdy nie zrozumiem, co kierowało scenarzystami. O ile w 1. sezonie małżeńskie zmagania Willa były powiązane niejako z chórem, tak teraz wątek Willa nie znającego hiszpańskiego był totalnie niepotrzebny. Po prostu nie wnosił nic nowego do fabuły. Nie mówiąc już o tym, że był pozbawiony jakiegokolwiek sensu. Wiem, że to "Glee", które zawsze bazowało na absurdzie. Tylko że zawsze ten absurd był elementem komediowym. A czy przy perypetiach Willa chciało nam się śmiać? Nie sądzę. Wszystko było jakieś takie smętne. Kamera, która zawsze dosłownie latała po planie, teraz była statyczna, dialogi były przydługie, momentami przysypiałam.
Kulejącą fabułę można by było jeszcze jakość przeboleć, ale warstwa muzyczna była równie marna. Piosenki były przysłowiowym gwoździem do trumny tego odcinka. "The Spanish Teacher" miał niesamowity potencjał muzyczny. Muzyka latynoska jest tak bogata, że można czerpać z niej garściami , twórcy mieli multum możliwości, którymi mogli się zainspirować. A co mieliśmy w odcinku latino? Madonnę i Elvisa Presleya. A kiedy już sięgnięto po latynoskich wykonawców, to twórcy uraczyli nas angielsko-hiszpańskimi piosenkami, które nie mają nic wspólnego z rytmami latynoskimi. Czy tak trudno było dać chociażby Shakirę?
Marnym pocieszeniem, ale zawsze, jest to, że chociaż dwa występy cieszyły oko. "Sexy and I Know It" było naprawdę zabawne. Piosenka jest koszmarna i nawet wokal Ricky'ego nie pomaga, ale zaśpiewana w takiej konwencji po prostu cieszyła. Szkoda tylko, że montażysta poleciał w kulki. Klatki były zmontowane nie chronologicznie, gołym okiem dało się wyłapać błędy. Jak na serial emitowany w takiej telewizji jak FOX to trochę wstyd.
Drugi występ, a mianowicie "La Isla Bonita" był za to perfekcyjny. Perfekcyjny pod względem wizualnym. Naya była naprawdę caliente (Ricky pewnie też, ale wybaczcie, jakoś mi umknął). Wokal chętnie bym go oceniła, niestety, dyskotekowy aranż mi to uniemożliwił. Nie wiem, dlaczego robią taką krzywdę Nayi – dziewczyna ma kawał głosu, a ktoś wyraźnie uparł się, żeby go kaleczyć. A to autotune'em, a to masakryczną aranżacją. Poza tym Ricky jako gość specjalny też zasługiwał na jakąś lepszą piosenkę.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Naya Rivera nie jest jednak idealna. Jej akcent był naprawdę okropny. Rozumiem, że ona urodziła się w Stanach i najprawdopodobniej nie miała styczności z językiem hiszpańskim, ale o czym my mówimy, skoro Chord Overstreet, chłopak z Nashville poradził sobie o wiele lepiej od niej? Skoro już jesteśmy przy Santanie – jej zachowanie było po prostu dziwne. Niby powróciła bitchy Santana, za którą tęskniłam w poprzedniej recenzji, ale ta jej troska o edukację jakoś mi nie pasowała do tej postaci. O wiele logiczniejszym by było, jakby wkurzała się tylko o kpinę z jej korzeni. Zresztą naprawdę dopiero w drugiej (albo w trzeciej) klasie zorientowała się, ze pan Schue nie zna hiszpańskiego? Błagam o odrobinę logiki.
W poprzedniej recenzji narzekałam na brak Sue. Jednak chyba już wolę, żeby w ogóle się nie pojawiała, jak ma wyczyniać takie cuda na kiju jak w tym odcinku. Owszem, wprowadzenie Roz to dobry pomysł. W końcu Sue by miała godną siebie rywalkę (choć łatwość, z jaką sprowadziła Sue do parteru, jest zadziwiająca), ale dziecko? Da się jeszcze bardziej zepsuć tę postać? (Pewnie tak, ale aż się boję myśleć co jeszcze przyjdzie scenarzystom do głowy).
Żeby nie wyjść na absolutnego malkontenta, spróbuję wskazać parę plusów tego odcinka. Po pierwsze scena, kiedy Rachel, Kurt i Mercedes oglądają "Zmierzch" – no brawo, wreszcie scenarzyści przypomnieli sobie o tej relacji.
Po drugie – rozwiązanie romansu Merc i Sama. Wielki plus dla scenarzystów za to, że jak to mają w zwyczaju nie ucięli tego wątku. Rozmowa z Emmą wydaje się bardzo na miejscu w kontekście innych rozmów– nie pierwszy raz chórzyści zwracają się do pani psycholog. Jak i nie pierwszy raz Emma daje im ulotki. Co nie zmienia faktu, że ulotki były naprawdę fajnym pomysłem.
Po trzecie – Kurt. A raczej Kurt rozmawiający z Finnem. Wreszcie jakaś poważna rozmowa w "Glee". No i dojrzały Kurt. Życzyłabym sobie więcej Kurta pokazanego pod tym kątem.
Po czwarte – Brittany. Wreszcie nie jest smutna. Może w tym odcinku nie było tyle backgroudowych scen brittanowych co w ostatnim, ale i tak jestem zadowolona. Przytulająca się i uśmiechnięta Britt podczas solo Mercedes zupełnie mnie satysfakcjonuje.
Reasumując, ten odcinek jest totalną porażką – zwłaszcza muzycznie. Szkoda potencjału, szkoda Ricky'ego Martina, który oprócz tego, że jest sexy, jest też niezłym wokalistą. Jedynym co mi pozostaje to puścić ten odcinek w niepamięć i czekać na następny. Przecież nie może być gorzej.