Jazda na maksa w "Orange Is the New Black" – recenzja 6. sezonu serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
26 lipca 2018, 21:52
"Orange Is the New Black" (Fot. Netflix)
Przez pierwsze pół sezonu ledwie przebrnęłam, drugie pół pochłonęłam w jedną noc. 6. sezon "Orange Is the New Black" nie jest równy, ale ma błyskotliwe momenty i świetne nowe bohaterki.
Przez pierwsze pół sezonu ledwie przebrnęłam, drugie pół pochłonęłam w jedną noc. 6. sezon "Orange Is the New Black" nie jest równy, ale ma błyskotliwe momenty i świetne nowe bohaterki.
Jeśli śledzicie mojego Twittera, wiecie już, że "Orange Is the New Black" w tym roku męczyło mnie przez sporą część sezonu, zanim zaczęło zachwycać. Zdefiniowanie "sporej części sezonu" nie jest takie proste, kiedy nie mogę zdradzać żadnych większych spoilerów, ale powiedzmy, że ustawianie pionków przed finałowymi wydarzeniami trwa tym razem trochę za długo i w pierwszych odcinkach bywa nużące nawet dla cierpliwego widza, za którego śmiem się uważać.
Jak pewnie pamiętacie, w finale 5. sezonu skończył się bunt w Litchfield i serialowe dziewczyny wywieziono autobusami w nieznane. Ze zwiastuna wiadomo, że "nieznane" to tak naprawdę Maks – więzienie w Ohio o zaostrzonym rygorze. Ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana niż zmiana lokalizacji, bo twórczyni serialu, Jenji Kohan, i jej scenarzystki postanowiły skorzystać z okazji na odświeżenie nie tylko scenerii, ale i głównej ekipy.
W 6. sezonie "Orange Is the New Black" jest już bardzo dalekie pod każdym możliwym względem od swojego książkowego oryginału – opowieści o blondynce, która trafia do świata, jakiego do tej pory nie znała, i otwiera szeroko oczy. Owszem, Piper Chapman (Taylor Schilling), wciąż pozostaje częścią tej historii, ale z sezonu na sezon coraz mniej istotną. I tym razem też nie znajduje się na pierwszym planie, choć o jej romansie z Alex (Laura Prepon) serial oczywiście nie zapomniał.
Ale to samo można powiedzieć o większości bohaterek pierwszych sezonów – to już nie jest tylko ich historia. Niektóre w ogóle się nie odnajdują, inne zostają zmarginalizowane, a błyszczą w tym sezonie tak naprawdę tylko dwie: Taystee (Danielle Brooks), która dalej zmuszona jest walczyć z bezlitosnym systemem, i Daya (Dascha Polanco), której życie już nigdy nie będzie wyglądać tak samo, po tym jak wymierzyła z broni do strażnika. To ich historie, a także mniejsze wątki Piper, Red (Kate Mulgrew), Glorii (Selenis Leyva), Suzanne (Uzo Aduba), Nicky (Natasha Lyonne) czy Blanki (Laura Gómez) są najbardziej angażujące emocjonalnie. Z całą resztą najpierw trzeba się oswoić.
"Nasze" dziewczyny lądują bowiem w zupełnie nowym środowisku, gdzie panują zasady, od których włos się jeży na głowie. To nie drugie Litchfield, tylko miejsce, gdzie twoja współlokatorka zawsze może okazać się morderczynią własnych dzieci. Psychopatki, socjopatki, kobiety odsiadujące wyroki dożywocia, wojny gangów, połamane kończyny – wszystko to jest tutaj na porządku dziennym. Pierwsze odcinki oglądało mi się trudno, nie tylko dlatego, że w dużej mierze skupiają się na przesłuchaniach w związku z wydarzeniami z Litchfield i prawie nie posuwają akcji do przodu. Potrzeba też czasu na samo przyzwyczajenie się do zmiany miejsca.
A kiedy już przyzwyczajamy się do myśli, że Maks to jednak jest nasz nowy dom, i zaczynamy się rozglądać, okazuje się, że w "Orange Is the New Black" pojawiło się bardzo dużo świeżości. 6. sezon – który widziałam już w całości – najlepszy jest wtedy, kiedy mocno wciska przycisk "reset" i zaczyna niejako od zera, stawiając na nowe bohaterki i nowe historie. Rządzące Maksem więźniarki, na czele z Barb (Mackenzie Phillips) i Carol (Henny Russell), a także Badison (Amanda Fuller) i Daddy (Vicci Martinez), to postacie z charakterem, które wnoszą do serialu dużo energii, choć niekoniecznie pozytywnej. Tyle że w większości pełnią one rolę antagonistek – w nowej ekipie trudno o kogokolwiek, z kim chciałoby się zaprzyjaźnić.
Przyglądając się nowemu otoczeniu, można odnieść wrażenie, że Jenji Kohan kieruje "Orange Is the New Black" na te same tory co kiedyś "Trawkę", która też lubiła co jakiś czas się resetować, aż z oryginału nie zostało nic poza Nancy Botwin i jej popapranymi synami. Wtedy gołym okiem było widać, jak poziom spada z sezonu na sezon, teraz sprawa nie jest taka prosta. Pokręcony, liczący jakieś 30 lat konflikt dwóch starzejących się więźniarek, które angażują w prywatną wojnę całe więzienie, wciągnął mnie bez reszty mnie jako wątek podążający sprawnie z punktu A do punktu B, C i tak dalej. Ale prawdziwe emocje zaczynały się dopiero wtedy, kiedy mięsem armatnim stawały się "nasze" dziewczyny.
W efekcie ten sezon, niejako zawieszony pomiędzy tym co stare a nowe – zarówno jeśli chodzi o miejsce, postacie, jak i ton, który już nie jest taki lekki – koniec końców działał tak jak należy. Czyli wkręcił mnie i po finale pozostawił w zachwycie, że w 6. sezonie jakiegokolwiek serialu może być tyle świeżości. A poza tym bawił, przerażał, zaskakiwał trafnymi diagnozami społecznymi, zachwycał błyskotliwymi rozwiązaniami, rozbrajał genialnymi dialogami i tak, emocji też dostarczył niemało.
To wciąż "Orange Is the New Black", więc gdzieś pomiędzy krzykami dochodzącymi z izolatek, strażnikami znęcającymi się nad więźniarkami na jeszcze bardziej wymyślne sposoby i wojnami gangów znalazło się miejsce na absolutnie cudowną "Florydę" (zobaczycie, co mam na myśli), zaskakujący duet prezenterek radiowych, kopanie piłki, tańczenie salsy i mnóstwo większych i mniejszych szaleństw. Już zresztą samo otwarcie 1. odcinka należy do najbardziej pomysłowych rzeczy, jakie w tym serialu kiedykolwiek pokazano.
Nie brak też słabszych momentów, zapychaczy, pourywanych historii, retrospekcji wrzuconych gdzie popadnie – ot, panuje typowy dla "Orange Is the New Black" chaos, powodowany tym, że bardzo trudno jest ogarniać kilkadziesiąt wątków naraz. Serial Netfliksa był i jest jak pudełko czekoladek, tyle że w tym sezonie zdarza się też wyciągnąć kupę (tak, niestety dosłownie). Albo historię zwyczajnie nieciekawą, jak Caputo (Nick Swarden) w roli nowego Don Kiszota. Albo wątek niedokończony czy też porzucony.
Scenarzystki wciąż jednak robią świetną robotę, jeśli chodzi o pisanie zniuansowanych kobiecych postaci i ich poplątanych – nie tylko z powodu miejsca, w którym się znajdują – relacji. Serial Netfliksa to wyśmienite studium charakterów, a także lustro, w którym może przejrzeć się przynajmniej część Ameryki – ta, która nie ma dostępu do edukacji czy opieki zdrowotnej w tym samym stopniu co takie dziewczyny jak Piper. W jednym odcinków jest zresztą zapadający w pamięć dialog pomiędzy Piper a Taystee na ten temat. "Kiedy ludzie patrzą na ciebie, widzą uprzywilejowanie, pieniądze, możliwości, których sami nie mieli" – tłumaczy Taystee naszej blondynce, zdziwionej, że znowu ktoś ją zaczepia.
Ich szczera rozmowa to też jeden z przykładów tego, jak zmieniły się stosunki między nimi, po tym jak bohaterki przewieziono do Maksa. Kobiety, które parę sezonów temu skakały sobie do gardeł, dziś potrafią być niemalże przyjaciółkami, mniej lub bardziej świadomie buntując się przeciwko sytuacji, w której literki alfabetu określają nie tylko nazwy sekcji w więzieniu, ale też to, kim jesteś i z kim masz kosę. Obserwowanie, jak po przymusowym przetasowaniu wyglądają ich relacje na poziomie czysto ludzkim, sprawiało mi dużo frajdy i stanowiło fajną odtrutkę na mroczne wątki gangsterskich porachunków i gorzkie historie osobiste.
Choć 6. sezonowi "Orange Is the New Black" daleko do najlepszych (tonem przypomina drugi, ale jakością mu jednak nie dorównuje), serial Netfliksa wciąż jest dobrym powodem, żeby nie wychodzić przez weekend z domu. Scenarzystki trzymają rękę na pulsie, nawiązując częściej niż kiedykolwiek do aktualnych wydarzeń społeczno-politycznych, ale przede wszystkim pamiętają, że niebanalne postacie to podstawa. Nowe w serialu Badison i Daddy oraz przede wszystkim Barb i Carol stanowią bardzo mocną ekipę, a i dziewczynom, które znamy i lubimy, zostawiono jeszcze pole do rozwoju.
W takiej formie "Orange Is the New Black" prawdopodobnie da się ciągnąć nawet w nieskończoność. Niekoniecznie tego chcę, ale z drugiej strony nie mam wątpliwości, że netfliksowy weteran po pięciu latach od debiutu wypada znacznie lepiej od 99% nowości tej platformy.
6. sezon "Orange Is the New Black" pojawi się na Netfliksie w piątek 27 lipca.