Carrie Coon błyszczy i intryguje w 2. serii "The Sinner" – recenzja dwóch pierwszych odcinków
Marta Wawrzyn
11 sierpnia 2018, 20:02
"The Sinner" (Fot. USA Network)
Rok temu "The Sinner" – w polskiej wersji "Grzesznica" – był jednym z największych objawień i zarazem rozczarowań lata. Czy teraz też pójdzie tą drogą? Małe spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
Rok temu "The Sinner" – w polskiej wersji "Grzesznica" – był jednym z największych objawień i zarazem rozczarowań lata. Czy teraz też pójdzie tą drogą? Małe spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
W zeszłym roku "The Sinner" – z używania polskiego tytułu rezygnujemy, bo raczej nie będzie on mieć sensu w tym sezonie – pozytywnie nas zaskoczył na początku i jeszcze bardziej rozczarował pod koniec. Ostatecznie z tamtego sezonu w mojej głowie pozostał specyficzny miks, składający się z charakterystycznej tapety, nachalnego soft porno, szeregu religijnych przeinaczeń i nie tak znów oczywistej świadomości, że Jessica Biel potrafi być niezłą aktorką.
Tym razem od początku możemy mieć pewność przynajmniej co do jednego: Carrie Coon, wcielająca się w Verę Walker, charyzmatyczną i enigmatyczną liderkę utopijnej społeczności (sekty?), żyjącej na uboczu w małym miasteczku Keller na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu, na pewno nas nie zawiedzie. Jej mocne wejście pod koniec pierwszego odcinka i stała obecność w drugim odcinku to do tej pory najlepsze, co nam dał 2. sezon "The Sinner". W 45 minut, przy użyciu bardzo skromnych środków, Coon zbudowała postać, dla której chcę ten sezon obejrzeć. I to jest coś.
Z nieco większym sceptycyzmem podchodzę do całej reszty, na czele z charakterystycznym już whydunnit (czyli "dlaczego to zrobił?"), zastępującym w serialu USA Network swojego znacznie bardziej wyeksploatowanego telewizyjnego brata – whodunnit ("kto to zrobił?"). Spodziewam się bowiem dokładnie tego samego, co tak nieprzyjemnie zaskoczyło mnie rok temu: zamiast porządnej psychologii postaci ktoś tu pewnie zaserwuje jakiś chory dramat sprzed lat, wyjaśniający, czemu 13-latek, wyglądający na 11-latka, został mordercą. Bo to właśnie dzieciak jest w tym sezonie zabójcą, tytułowym grzesznikiem i następcą Cory Tannetti.
Początek jest nawet bardziej drastyczny niż rok temu, bo oto coś, co wygląda na rodzinną wycieczkę do Niagara Falls, przemienia się w koszmar na jawie. Wszystko wskazuje na to, że spokojny, nieco wycofany chłopiec o imieniu Julian (świetny Elisha Henig, znany wcześniej z "Alex, Inc.") zamordował własnych rodziców i zrobił to bez wyraźnego powodu. Szczegóły, przyczyny i ewentualne błędy w naszym myśleniu – naszym i serialowych detektywów – odkrywane są dopiero później. Na dzień dobry dostajemy mało subtelny horror w motelowym pokoju, oparty na jakiejś tajemnicy, o której nie wiemy nic.
I teraz już możemy powiedzieć na pewno, że to rozplątywanie owej tajemnicy i docieranie po nitce do kłębka – a nie zagłębianie się w psychikę postaci – będzie główną atrakcją sezonu. Kim jest Vera Walker? Dlaczego Julian zrobił to, co zrobił? Jakie plany mieli Adam i Bess, zanim umarli w konwulsjach na podłodze motelu? Jako sekret skrywa pochodzący z tej mieściny Harry Ambrose (Bill Pullman)? Czego obawia się młoda policjantka o imieniu Heather (Natalie Paul z "Kronik Times Square")? Czy jej ojciec (Tracy Letts z "Rozwodu") ma do powiedzenia więcej, niż mogłoby się wydawać?
Podobnie jak rok temu, "The Sinner" wydaje się być wkręcającą układanką, prawdopodobnie całkiem zgrabną i inteligentną, ale raczej daleką od tego, co zwykliśmy określać mianem telewizji jakościowej. Za dużo tu szokowania, tandety i rozwiązań rodem z pierwszych stron brukowców, żeby traktować tę historię jako coś więcej niż "telewizyjne czytadło kryminalne" na lato.
Jeśli tak do tego podejdziecie, jest szansa, że pod koniec nie będziecie rozczarowani. Serial USA Network miał bowiem i wciąż ma swoje zalety: potrafi wciągnąć i zmusić widza do rozgryzania zagadki pt. "o co w tym chodzi?", jest bardzo dobrze zagrany i ma postacie, których losem można się przejąć. Ma też wspaniałego, schowanego pod siwą brodą Billa Pullmana w roli det. Ambrose'a, który każdej sprawie i każdemu podejrzanemu przygląda z tym samym spokojem i empatią. Czym się wyróżnia, nawet w czasach, kiedy na ekranie gościliśmy już chyba wszystkie możliwe typy detektywów.
Przede wszystkim jednak ten sezon zapowiada się dobrze ze względu na potencjalny The Carrie Coon Show. Każda scena, w której pojawia się aktorka z "Pozostawionych", z miejsca zyskuje na wartości. Charyzma, tajemniczość i zasadniczość serialowej Very sprawiają, że wszystkie oczy z miejsca kierują się na nią – tak reagują bohaterowie serialu i tak też reaguję ja jako widz. Jak gdyby od pierwszej chwili było oczywiste, kto tu rządzi.
Cała reszta w dużym stopniu wydaje się być powtórką z tego, co już znamy: małe miasteczko, morderca, który z miejsca przyznaje się do winy, jakaś trauma z przeszłości, prawdopodobnie rodem z nagłówków w "Fakcie", oraz puzzle do poskładania przez widza. Nie podchodźcie do tego jak do potencjalnego dzieła wybitnego, nie spodziewajcie się nie wiadomo jakiej głębi i nie liczcie na psychologię postaci rodem z najlepszych telewizyjnych dramatów, a jest szansa, że dostaniecie kawał przyzwoitej letniej rozrywki.
Jest tu całkiem intrygująca tajemnica, jest sporo dziwności i nietypowości, są bohaterowie, którzy szybko zaczynają nas obchodzić, i potencjalne emocje z nimi związane. To bardzo przyzwoity bilans na dzień dobry, a ostateczna ocena całości będzie zależała od odpowiedzi na pytanie whydunnit – oraz prawdopodobnie też od naszej wrodzonej odporności na różne bzdurki i tanie twisty po drodze.
Ja oglądam dalej, bo wierzę w Carrie Coon, która nie tylko wyróżnia się wszędzie, gdzie się pojawia, ale też potrafi wybierać dobre scenariusze. Po 1. sezonie moje oczekiwania wobec "The Sinner" są już na tyle obniżone, że jedyne, co mnie może spotkać, to pozytywne zaskoczenie.