Bagno, które wciąga bez reszty. "Rojst" – recenzja polskiego serialu ShowMaksa
Marta Wawrzyn
18 sierpnia 2018, 22:03
"Rojst" (Fot. ShowMax)
Jan Holoubek za sterami, Andrzej Seweryn z Dawidem Ogrodnikiem w rolach głównych, a do tego mroczny i zgniły klimat PRL-u. "Rojst" musiał się udać – i udał się.
Jan Holoubek za sterami, Andrzej Seweryn z Dawidem Ogrodnikiem w rolach głównych, a do tego mroczny i zgniły klimat PRL-u. "Rojst" musiał się udać – i udał się.
"Rojst" to przynajmniej w jakimś stopniu serial-niespodzianka. ShowMax ogłosił jego istnienie w maju, w momencie kiedy zdjęcia już trwały, i z miejsca zaskoczył nas dosłownie wszystkim, począwszy od nazwisk twórców i aktorów, a skończywszy na obietnicy czegoś, co od razu wyglądało na projekt przemyślany pod każdym względem. Nie do końca tej obietnicy ufałam, bo jeszcze nie przywykłam, że takie cuda są możliwe w kraju nad Wisłą. Wygląda na to, że jednak są.
A uwierzyć mi w to pozwoliły dwa pierwsze odcinki "Rojstu" (z pięciu), które miałam okazję obejrzeć aż dwukrotnie, z czego raz na wielkim ekranie, co pozwoliło docenić świetną realizację. Chwalić chce się tutaj naprawdę wszystko: kreacje aktorskie, scenariusz, klimat, jakiego nie ma żaden inny serial, muzykę, dbałość o drobiazgi w tle czy wreszcie naturalne dialogi i fakt, że da się je w stu procentach usłyszeć. Tak, proszę państwa, ShowMaksowi udało się pokonać słynną barierę dźwięku, z którą nie radzili sobie twórcy innych polskich seriali.
Przede wszystkim jednak jest tu kawał porządnie napisanej historii, która wciąga jak tytułowy rojst. Rzecz się dzieje w 1984 roku, w małym miasteczku gdzieś w zachodniej Polsce (które miejscami grają Katowice i to widać). W redakcji "Kuriera Wieczornego" pojawia się Piotr Zarzycki (Dawid Ogrodnik), syn działacza komunistycznego z Krakowa. Młody redaktor, uciekając przed ojcem i jego koneksjami, ląduje w zupełnie nowym – i co tu dużo mówić, szalenie depresyjnym – miejscu, gdzie nawiązuje relacją ze starszym kolegą, Witoldem Wanyczem (Andrzej Seweryn).
Panowie dobrani są jak pary detektywów, na zasadzie przeciwieństw – jeden jest młody, naiwny i w coś jeszcze wierzy, drugi starszy, pochmurny i odarty z jakichkolwiek złudzeń. Tak się jednak złoży, że obaj znajdą się w samym środku bagna, na które składa się sprawa podwójnego morderstwa, miejscowego dygnitarza partyjnego i prostytutki, i na dokładkę jeszcze samobójstwo dwójki dzieciaków z lokalnego liceum. Twórcy serialu, Jan Holoubek i Kasper Bajon, poszli na całość, kreując rzeczywistość przesiąkniętą systemową beznadzieją, mającą swoje źródło w ustroju, który odbiera człowiekowi wolność i szansę na lepsze życie.
Choć "Rojst" jest mocno stylizowany na retro – w taki mniej więcej sposób, jak "The Americans", "Halt and Catch Fire" czy brytyjskie kryminały, np. "Endeavour" – nie ma w nim choćby nutki nostalgii. Zachwycając się tym, jak dobrze oddano atmosferę tamtych lat, z szarymi blokami, milicyjnymi nyskami, barami mlecznymi, w których brakowało chleba do pomidorowej, meblościankami pełnymi smutnych "kryształów", dancingami z piosenkami Izabeli Trojanowskiej i Franka Kimono itd., nie da się ani na moment zapomnieć, jakie to były przygnębiające czasy i jak bardzo polityczne bagno wpływało na codzienne życie zwykłych ludzi.
Jeśli pamiętacie długaśne ogony pod pustymi sklepami, dżinsy z Peweksu i ponure, ciasne mieszkania, pełne zobojętniałych na tę wszechogarniającą szarość ludzi, to oglądając serial ShowMaksa, poczujecie się, jakbyście przenieśli się w czasie. Szczegółowość, z jaką odwzorowano ten koszmar nasz powszechny, jest imponująca, a przy tym warto dodać, że nie mówimy o serialu, który miał nieograniczony budżet. Nie przypadkiem przywołałam wyżej produkcje AMC, FX i BBC, czyli stacji, które tworzą stylowe produkcje stosunkowo niskimi kosztami, większość zdjęć kręcąc w pomieszczeniach i sprytnie aranżując każdy kawałek przestrzeni. Twórcy "Rojstu" wyraźnie musieli działać w ten sam sposób, dokładnie planując każde ujęcie. A jednak w świecie z ich serialu nie ma sztuczności – to PRL jak żywy, tylko odrobinę podkręcony i przestylizowany.
A cała reszta to już polskie kino w pigułce. "Rojst" nie udaje amerykańskiej superprodukcji, nie szasta niepotrzebnie kasą i nie jest przeznaczony na eksport do 190 krajów. To produkt pod każdym względem polski – przedstawiona w nim prowincja mocno przypomina tę z filmów Wojtka Smarzowskiego, nikt nie przejmuje się tym, że jakiś mityczny światowy widz może nie zrozumieć wiersza Rafała Wojaczka czy piosenki Maanamu albo nie docenić Piotra Fronczewskiego, taksującego hotelowych gości niczym szef wszystkich szefów, podczas gdy w tle gra "Dysk dżokej" w jego wykonaniu.
Jednocześnie ta polskość absolutnie nie oznacza obniżenia oczekiwań wobec widza albo gorszej jakości w stosunku do tych seriali, o których myśli się jako produkcie międzynarodowym. Jest dokładnie odwrotnie. "Rojst" tworzy rzeczywistość na wskroś polską i zaściankową, ale atrakcyjną dla oka, przemyślaną i nieco specyficzną, bo pokazaną z punktu widzenia dziennikarzy i innych inteligentów. Takich, co to mają szefów wystylizowanych 'a Bert Cooper z "Mad Men", cytują ze smutkiem w oczach "Annę Kareninę" albo szukają odpowiedzi w albumie o sztuce, siedząc w mieszkaniach wypełnionych od góry do dołu książkami.
Po dwóch odcinkach to właśnie te klimatotwórcze detale, a także naturalne, dobrze dopasowane do poszczególnych bohaterów dialogi oraz grę aktorską na najwyższym światowym poziomie docenia się najbardziej. O intrydze kryminalnej na razie mogę powiedzieć tyle, że jest skomplikowana i stanowi odbicie panującego w bezimiennym miasteczku miksu prowincjonalnego zepsucia i PRL-owskiej beznadziei. Nawet gdybym chciała coś wam zaspoilerować, nie jestem w stanie, bo tropy, wątki i potencjalne scenariusze tylko się mnożą. Wszystko jednak zdaje się łączyć tytułowy rojst. Cokolwiek by to nie znaczyło.
Jak to w przypadku kryminałów bywa, ostateczna ocena będzie zależała od finałowego rozwiązania. Na razie wypada powiedzieć, że mamy kolejny polski serial, który jest wart uwagi nie tylko ze względu na wyjątkowy klimat i najwyższej klasy obsadę, na czele z duetem z "Ostatniej rodziny" (oprócz nich i Fronczewskiego są jeszcze m.in. Zofia Wichłacz, Agnieszka Żulewska, Magdalena Walach, Ireneusz Czop i Wojciech Machnicki), ale także dlatego, że po prostu ma coś do powiedzenia.
Wydaje się, że worek z dobrymi polskimi kryminałami już się rozwiązał – teraz tylko czekać, aż któraś stacja odważy się zamówić serial premium, który kryminałem nie jest. A póki co cieszmy się tym, co mamy, bo "Rojst" to kolejny po "Kruku" dowód na to, że nasze rodzime seriale też mogą być jakieś i wierzyć w inteligencję widza.
Premiera serialu "Rojst" 19 sierpnia na ShowMax. Kolejne odcinki co niedzielę.