13 seriali medycznych, które warto oglądać
Redakcja
3 września 2018, 20:28
Zdjęcia: ABC/FOX/Cinemax
4 września o godz. 21:05 na kanale FOX będą mieć premierę "Rezydenci" z Emily VanCamp i Mattem Czuchrym. Z tej okazji zrobiliśmy przegląd seriali medycznych – od tych najbardziej kultowych aż po przypadki nowe i nietypowe.
4 września o godz. 21:05 na kanale FOX będą mieć premierę "Rezydenci" z Emily VanCamp i Mattem Czuchrym. Z tej okazji zrobiliśmy przegląd seriali medycznych – od tych najbardziej kultowych aż po przypadki nowe i nietypowe.
"Rezydenci"
Przegląd zaczynamy właśnie od "Rezydentów", którzy łączą w sobie elementy klasycznego dramatu medycznego ze znacznie bardziej cynicznym podejściem do zawodu lekarza, niż ma to miejsce w większości tego typu produkcji. Akcja serialu telewizji FOX dzieje się w szpitalu Chastain Park Memorial Hospital w Atlancie, który na pierwszy rzut oka wygląda jak marzenie każdego pacjenta (lekarza zresztą też). Wszystko lśni, personel się uśmiecha, sprzęt jest najnowszy i najdroższy, a szef oddziału chirurgii to prawdziwa gwiazda w swoim zawodzie.
A że oglądamy to oczami Devona Pravesha (Manish Dayal z "Halt and Catch Fire"), młodego, idealistycznie nastawionego lekarza, który dopiero zaczyna staż, nasz zachwyt tym miejscem powinien być bezgraniczny. Serial jednak bardzo szybko sprowadza nas – i doktora Pravesha – na ziemię, pokazując, jak brutalny potrafi być świat nowoczesnej medycyny. Zwłaszcza w USA, gdzie zanim zapytają, co ci dolega, będą chcieli sprawdzić, czy aby na pewno masz ubezpieczenie.
Szpital Chastain Park zarządzany jest jak korporacja, a od słuchania rozmów o pieniądzach nad łóżkami umierających pacjentów włos potrafi zjeżyć się na głowie. Podobnie jak od widoku trzęsących się rąk wspomnianej gwiazdy chirurgii, uparcie trwającego na swoim stanowisku doktora Randolpha Bella (Bruce Greenwood z "Mad Men"), oraz opowieści o tym, że błędy lekarskie to jedna z najczęstszych przyczyn zgonów w USA, zaraz po raku i chorobach serca. Krótko mówiąc, "Rezydenci" w każdym odcinku przerażają hipochondryków, pokazując twardą rzeczywistość i udowadniając, że lekarze to nie święci.
Ale młodzi lekarze mają prawo na to wszystko się nie zgadzać. I tak właśnie dzieje się w serialu stacji FOX, którego największą gwiazdą jest niepokorny rezydent trzeciego roku Conrad Hawkins (Matt Czuchry z "Żony idealnej"), biorący pod swoje skrzydła Pravesha. Energia, bezczelność i inteligencja doktora Hawkinsa, jak również jego niekonwencjonalne podejście i głośno wyrażany sprzeciw wobec niektórych praktyk starszych kolegów, napędzają serial. Swój urok ma też jego romans z pielęgniarką o imieniu Nic (Emily VanCamp z "Zemsty"), opierający się na klasycznym "Będą ze sobą czy nie będą?".
"Rezydenci" stanowią propozycję dla widzów, którzy lubią seriale medyczne, ale niekoniecznie mają ochotę oglądać znowu to samo. Pokazywanie różnych odcieni etyki lekarskiej, punktowanie ciemnych stron amerykańskiego systemu opieki medycznej i przełamywanie dramatycznych sytuacji za pomocą czarnego humoru to najmocniejsze strony produkcji telewizji FOX, która prezentuje się świeżo na tle medycznych tasiemców z ostatnich lat. Obsada, na czele z romansującą piękną parą, to także dobry powód, aby zacząć regularnie zaglądać do szpitala w Atlancie. Premiera we wtorek 4 września o godz. 21:05 na kanale FOX. [Marta Wawrzyn]
"Dr House"
Fenomen, także w Polsce. Serial Davida Shore'a, nadawany przez FOX-a w latach 2004-2012, spowodował housomanię, a obok standardowych serialowych gadżetów dostaliśmy książki typu "House i filozofia" czy "House i psychologia". Czy teraz, na spokojnie, gdy opadł pył i człowiek nie natyka się na coś dotyczącego "House'a" na każdym kroku, wciąż warto spróbować telewizyjnej przygody z niesfornym diagnostą?
Element zaskoczenia i emocje pewnie okażą się mniejsze. Dr Gregory House (boski Brytyjczyk Hugh Laurie ze spektakularnym sukcesem za oceanem) wpisał się w swój czas, w początki serialowej mody na antybohaterów, a jego niesubordynacja, uzależnienie od leków, łamanie zasad etyki zawodowej i ignorowanie norm moralnych były czymś świeżym. A jednak chyba i teraz serial warto poznać, bo to coś więcej niż zakorzenione już w języku frazy "Wszyscy kłamią" albo "To nigdy nie jest toczeń".
Shore w tej historii o lekarzu zajmującym się najtrudniejszymi przypadkami przy pomocy przez lata zmieniającego się zespołu młodszych specjalistów nie tylko zaproponował skomplikowanego bohatera i ciekawe medyczne przypadki. Ożywił formę medycznego procedurala stacji ogólnodostępnej dzięki nawiązywaniu do klasyki (głównie do postaci Sherlocka Holmesa), sięganie po tematy trudne, wprowadzanie dylematów etycznych i konsekwentne rozwijanie postaci drugiego planu. I jeszcze te cudownie sarkastyczne dialogi i fenomenalna muzyka (na przykład "You Can't Always Have What You Want")!
A jeśli dla kogoś to za mało, to "House" dostarczał w wątkach prywatnych tyle materiału, że shipperskie wojny jeszcze dziś żywo stoją mi przed oczami. House i Cuddy (Lisa Edelestein, potem "Girlfriends' Guide to Divorce")? House i Cameron (Jennifer Morrison, później gwiazda "Once Upon a Time")? House i Wilson (Robert Sean Leonard)? A jeśli komuś oglądanie seriali dla kibicowania jakiejś parze wydaje się naiwne, to niech spróbuje się temu nie poddać w przypadku "House'a" (Huddy 4ever, gdyby mnie ktoś pytał).
Oczywiście sama patrzę dziś na moją serialową obsesję trochę z przymrużeniem oka, a pod koniec ośmiosezonowej przygody nawet mnie decyzje Shore'a i obsadowe roszady nieco zmęczyły. A równocześnie bałabym się zacząć teraz od pilotowego odcinka, bo podświadomie obawiam się, że znów wsiąkłabym w "House'a" bez reszty… [Kamila Czaja]
"Ostry dyżur"
"Ostry dyżur" to jeden z tych seriali, które wyznaczały nowe kierunki – niewątpliwie odświeżył on gatunek seriali medycznych i skierował go na nowe tory. Przy okazji wypromował też wiele gwiazd – przed występami w "Ostrym dyżurze" nazwiska takie jak Julianna Margulies, George Clooney i Noah Wyle znaczyły niewiele. A przecież mamy jeszcze Gorana Visnijcia czy Maurę Tierney.
Chociaż szczyt popularności "Ostrego dyżuru" przypadł (także w Polsce) na lata 90., to emisja zakończyła się dopiero w 2009 roku, na 15. sezonie. Przez ten czas praktycznie cała ekipa została wymieniona, co nie pozostało bez wpływu na serial.
To jednak "Ostry dyżur" pokazał, jak powinna wyglądać nowoczesna med-drama – podstawą był zbiorowy bohater, choć oczywiście były w tym gronie postacie ważniejsze od innych. O sukcesie zdecydowała nie tylko świeżość serialu, ale także fakt, że wszystkie postacie były wyraziste i ciekawe (czego brakuje w wielu aktualnie kręconych dramatach medycznych).
"Ostry dyżur" miał też to do siebie, że nie epatował przesadnie naturalizmem, choć nie dało się oczywiście od niego całkiem uciec. W istotny sposób serial wpisywał się też w ważne społecznie wątki, oswajając widzów z zakażonymi HIV czy poruszając temat trudności, jakie mają w życiu samotni rodzice niepełnosprawnych dzieci. [Andrzej Mandel]
"The Knick"
Jeden z najbardziej niekonwencjonalnych i niezwykłych seriali medycznych ostatnich lat. Określenie "serial medyczny" tak właściwie nie do końca oddaje mu sprawiedliwość, bo "The Knick" to zdecydowanie coś więcej, niż tasiemiec, w którym co tydzień leczy się pacjentów. To ambitny dramat kostiumowy, osadzony w bardzo charakterystycznej epoce i zrealizowany tak, jak jeszcze nie realizowano żadnego serialu medycznego. Ach, i jest jeszcze Clive Owen w roli głównej!
Akcja "The Knick" dzieje się w Nowym Jorku z 1900 roku. To czasy, kiedy nowoczesna chirurgia dopiero raczkuje i przypomina jeden wielki eksperyment. Lekarze już wiedzą, że przed zabiegiem warto umyć ręce, ale jeszcze nie odkryli rękawiczek czy maseczek ochronnych. Pacjenci, którzy trafiają w ręce charyzmatycznego doktora Thackery'ego (Owen), w większości nie przeżywają, a jego sala operacyjna to istny teatr, gdzie dzieją się sceny rodem z rzeźni. "The Knick" nie owija w bawełnę, stawia na realizm i nie szczędzi makabrycznych widoków.
I to nie tylko portretując to, co się dzieje w szpitalu, bo w naturalistyczny sposób pokazane jest całe amerykańskie społeczeństwo tamtego okresu. Z jednej strony jest brud, bieda i morze imigrantów, z drugiej – szybki rozwój przemysłu i technologii, tworzenie się klasy absurdalnie bogatych nowojorczyków i wrażenie, że American dream dotyczy coraz szerszych grup społecznych.
Napędzani kokainą lekarze pracują jak szaleni, za kamerą uwija się Steven Soderbergh – który serial w całości wyreżyserował, nakręcił i zmontował – a do tego jeszcze pulsuje elektroniczna muzyka Cliffa Martineza, jakimś cudem idealnie współgrająca z klimatem retro. Całość liczy zaledwie 20 odcinków, które wyemitowano w latach 2014-2015. I choć szkoda, że nie powstało więcej, to też jeden z powodów, dla których warto "The Knick" nadrobić – nie potrzebujecie na to dużo czasu. [Marta Wawrzyn]
"Chirurdzy"
Wydaje się, że zaledwie wczoraj Meredith Grey (Ellen Pompeo) poznała Dereka Sherparda (Patrick Dempsey) w pilotowym odcinku "Chirurgów". 13 lat, 14 sezonów (kolejny rusza 27 września, a wcześniejsze możecie oglądać na kanale FOX) i ponad 300 odcinków później serial Shondy Rhimes nie jest może już tak modny, ale nadal cieszy się w Stanach 10-milionową widownią i mimo całej masy zmian obsadowych wciąż potrafi namówić na wizytę w Seattle Grace Hospital.
"Chirurdzy" to shondalandowy wzorzec z Sèvres. Opowieść o zmaganiach młodych ludzi w jakimś zawodzie – tu: lekarskim – ale tak naprawdę o zmieniający się jak w kalejdoskopie gorących romansach wszystkich ze wszystkimi (i wszędzie, bo przecież od tego najwyraźniej są szpitale). A jednak Shonda jak nikt potrafi wciągnąć widza w te perypetie. I nieważne, ile wybuchnie bomb i pożarów czy ile rozbije się samolotów. Kupuje się to z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo akcja bieganie szleńczo, bohaterowie schodzą się i rozchodzą, a Meredith zawsze ma pod ręką jakiś filozoficzny monolog, który zapada w pamięć – w tym słynne: "Jesteśmy dorośli. Kiedy to się stało? Jak to zatrzymać?".
"Chirurdzy" to także dobra muzyka i szybkie dialogi, a do tego aktorzy, którym serial przyniósł sławę. Wystarczy przypomnieć, że grały tam Sandra Oh (ostatnio "Obsesja Eve") i Katherine Heigl. I chociaż Shondaland przez kilkanaście lat się rozrósł, a do lekarzy dołączyli strażacy (w drugim, po "Prywatnej praktyce", spin-off ie"Chirurgów, "Station 19"), politycy ("Scandal") i prawnicy ("How to Get Away with Murder", "For the People"), to emocjonujący, wysoce dramatyczni, romansowi "Chirurdzy", czyli statek matka tego typu seriali, mogą przeżyć nie tylko swoje liczne klony, ale i nas wszystkich… [Kamila Czaja]
"M*A*S*H"
Jeden z najpopularniejszych seriali w historii (nadal chętnie oglądany i nadal aktualny) nie powstałby, gdyby nie wojna w Wietnamie. Chociaż akcja "M*A*S*H" toczyła się w czasie innego konfliktu (wojna w Korei), to aluzje były aż nadto czytelne. Serial dyskontował sukces książki Richarda Hookera (1968) i filmu Roberta Altmana (1970) z Donaldem Sutherlandem i Robertem Duvallem w rolach głównych. To właśnie "M*A*S*H" sprawił, że na szczyty popularności wzbił się Alan Alda.
Nie byłoby jednak tego sukcesu, gdyby nie fakt, że "M*A*S*H" to przede wszystkim znakomita komedia mająca wszystko, czego w komedii potrzeba – świetnie napisane postacie i dialogi oraz znakomicie rozrysowane relacje między głównymi bohaterami (których traktowano jednakowo, bo nawet dla majora Burnesa i dla Gorących Warg znalazło się wiele ciepłych momentów).
Popularność "M*A*S*H" utrzymał także dzięki umiejętnej ewolucji – z czasem serial stał się bardziej refleksyjny i emocjonalny (wraz z rosnącym wpływem Alana Aldy, niezapomnianego Sokolego Oka). W pamięć zapadały też postacie z drugiego planu – fenomenalnie wymyślona postać Klingera z jego fantastycznymi przebierankami czy też Radara z jego pomysłowością i nieśmiałością zarazem.
Twórcy serialu wiedzieli też jak odejść z przytupem – ostatni odcinek, wyemitowany 28 lutego 1983 roku, oglądać miało od 106 do 125 milionów widzów, czyli około połowy populacji USA w tamtym okresie! "M*A*S*H" wciąż jest zresztą chętnie oglądany przez kolejne pokolenia widzów, którzy zakochują się jeżeli nie od samej czołówki z melodią Johnny'ego Mandla (zbieżność nazwisk przypadkowa), to od pierwszych scen. [Andrzej Mandel]
"Bez skazy"
"Bez skazy", czyli "Nip/Tuck", drugi po "Popular" serial Ryana Murphy'ego i zarazem pierwszy jego projekt zrealizowany dla telewizji FX. Serial emitowany był w latach 2003-2010, przetrwał 6 sezonów i dokładnie 100 odcinków, a był o tyle nietypowy, że nie opowiadał o dobrych lekarzach ratujących życie ludzkie, tylko o chirurgach plastycznych, praktykujących swój fach w Miami, słonecznym raju pełnym ludzi pięknych, ale wciąż gotowych wprowadzać ulepszenia.
Główni bohaterowie serialu to Sean McNamara (Dylan Walsh) i Christian Troy (Julian McMahon), przyjaciele jeszcze z czasów studiów, których wielkim marzeniem było założenie własnej kliniki. Dwadzieścia lat później ich marzenie to już niezbyt różowa rzeczywistość – ich praca nie ma wiele wspólnego z idealistycznymi założeniami, a do tego jeden ma problemy rodzinne, a drugi nie potrafi sobie niczego poukładać. Serial opiera się na dynamice ich relacji, zakładającej w swojej najbardziej podstawowej formie, że jeden z panów to chodząca stabilizacja, a drugi to czarujący lekkoduch.
Choć tytuły odcinków zapożyczone są od nazwisk pacjentów tygodnia, serial nie jest typowym proceduralem. Ryan Murphy, już wtedy współpracujący z Bradem Falchukiem, stworzył hybrydę, w której wątki główne, dotyczące obu chirurgów, bardzo często wychodziły na pierwszy plan i w naturalny sposób łączyły się z ich pracą. Twórca serialu, który wcześniej był dziennikarzem w Miami, wykreował brutalny, podszyty czarnym humorem świat, którym rządzi kult plastikowego piękna.
Dziś serial nie wydaje się już tak przełomowy ani tym bardziej kontrowersyjny, jak 15 lat temu, ale warto pamiętać, że wtedy to było coś odważnego. A także o tym, że mariaż Murphy'ego z tematyką medyczną i elementami proceduralnymi nie zaczyna się ani się nie kończy na "9-1-1". [Marta Wawrzyn]
"Scrubs"
Serial Billa Lawrence'a z lat 2001-2010, emitowany najpierw do NBC, a potem przez ABC, to przykład tego, jak ciekawe i dobrze zagrane postacie oraz pozwolenie sobie na ambitniejszy humor może z sitcomu zrobić perełkę.
Towarzyszymy J.D. (Zach Braff) w drodze od stażysty do bardziej doświadczonego lekarza. Główny bohater, równocześnie narrator serialu, ma tendencję do snów na jawie, a wizje, które go atakują, to doskonałe absurdalne sekwencje, zostające w pamięci nawet dłużej niż kolejne perypetie zawodowe i romantyczne. Co nie zmienia faktu, że i te są dobrze poprowadzone, a J.D. i jego przyjaciołom – Elliot (Sarah Chalke), Turkowi (Donald Faison) i Carli (Judy Reyes) – świetnie się kibicuje. Do tego Neil Flynn ("The Middle") jako "Dozorca" prześladujący głównego bohatera oraz niełatwi zwierzchnicy , Perry Cox (John C. McGinley) i Bob Kelso (Ken Jenkins).
Serial świetnie łączy humor ze smutniejszymi wątkami i jeśli ktoś nie będzie do "Scrubs" przekonany po 3 pierwszych odcinkach, niech koniecznie wytrwa chociaż do czwartego, bo "My Old Lady" to kwintesencja tragikomicznego potencjału produkcji Lawrence'a. A jak już się człowiek w "Scrubs" zakocha, to trudno przestać oglądać i kolejne sezony mijają błyskawicznie. Wprawdzie ten ostatni, dziewiąty, budzi w fanach różne emocje, ale ja zmiany obsadowe po paru odcinkach kupiłam – zwłaszcza że nowych bohaterów grali między innymi Eliza Coupe (przed "Happy Ending"), Kerry Bishé (przed "Halt i Catch Fire") i Michael Mosley.
"Scrubs" to jeden z najlepszych sitcomów ostatnich dwóch dekad. Podobnie jak, choć po pierwszych słabszych odcinkach, współtworzone przez Lawrence'a "Cougar Town", więc dla fanów tego serialu medyczny poprzednik powinien być seansem obowiązkowym. Ale i inni fani pomysłowych sitcomów powinni dać tej produkcji szansę. I tylko nie należy zrażać się polskim tytułem: "Hoży doktorzy". [Kamila Czaja]
"Przystanek Alaska"
Emitowany w pierwszej połowie lat 90. "Przystanek Alaska" to jeden z pierwszych seriali, które oglądałem, kiedy tylko mogłem (oraz był emitowany w Polsce w miarę świeżo po premierze, jak na tamte czasy). I nie da się ukryć, że był to także fenomen, który do Polski trafił w momencie, w którym za oceanem stał się hitem. To był także serial, w którego przypadku marzyło się, by być dokładnie tam, gdzie rozgrywa się akcja.
Punkt wyjścia serialu był bardzo prozaiczny – młody lekarz przybywa na Alaskę, by odpracować swój kredyt studencki, i przypadkiem trafia do Cicely. To, co początkowo wyglądało na zesłanie, ostatecznie stało się czymś innym, a my mogliśmy poznać całą galerię świetnie napisanych postaci, z których wiele (jak bardzo grunge'owy radiowiec) zapadło w pamięć na długo. W serialu szybko znalazły się też elementy oniryczne, które dodawały klimatu do i tak klimatycznego Cicely.
Wszystkim zaś w pamięć na pewno zapadły długie słowotoki Fleischmanna i łoś z czołówki. [Andrzej Mandel]
"Hart of Dixie"
Nazywanie "Hart of Dixie" serialem medycznym prawdopodobnie nie ma większego oparcia w rzeczywistości, ale skoro tak się go czasem klasyfikuje, my także postanowiliśmy go tutaj umieścić. Zaraz za "Przystankiem Alaska", z którego zaczerpnął pomysł na główny wątek, przenosząc go w inne realia geograficzne. Miejsce doktora Fleischmana zajęła równie nieopierzona Zoe Hart (Rachel Bilson), która również zmuszona jest opuścić Nowy Jork i zacząć znacznie mniej prestiżową praktykę w małym miasteczku. I tutaj też miasteczko jest na tyle urokliwe, że szybko staje się najważniejszym bohaterem serialu.
Pamiętam, że na początku, tj. w 2011 roku, kiedy serial startował, bardzo mieliśmy "Hart of Dixie" za złe skopiowanie pomysłu od słynnego poprzednika. Ale nasze fochy nie trwały długo. Pełne specyficznego wdzięku Bluebell w Alabamie, cudowne akcenty jego mieszkańców, trójkąt miłosny z George'em (Scott Porter) i Wade'em (Wilson Bethel), wspaniała Jaime King w roli Lemon, a także aligator zwany Burtem Reynoldsem, zrobili swoje. Serial telewizji CW stanął na własnych nogach i przetrwał cztery sezony, a widzowie zakochali się w Bluebell dokładnie tak jak Zoe.
Bardziej niż serialem medycznym, "Hart of Dixie" jest ciepłym listem miłosnym do amerykańskiego Południa, jako miejsca, gdzie w przepięknych małych miasteczkach mieszkają mili, pomocni ludzi, którzy przyjmą do swojego grona nawet zadzierającą nosa dziewuchę z metropolii. I właśnie dlatego warto go zobaczyć – bo stanowi sympatyczną odmianę od ciężkich dramatów i ponurych komedii, które są teraz serwowane. A i jakiś wątek medyczny czasem się znajdzie. [Marta Wawrzyn]
"Doktor Quinn"
Serial, który w latach 90. oglądało się całymi rodzinami, a o nowych odcinkach czytało się w choćby w "Antenie". Obowiązkowy cotygodniowy seans produkcji Beth Sullivan wpisał się w pamięć dzieciaków tamtej epoki może nie aż tak jak omawiana do dziś jako kulturowe zjawisko "Dynastia", ale jednak sporego sentymentu trudno się w tym przypadku wyzbyć.
Przy całym familijnym łagodzeniu pewnych tematów "Dr Quinn" to serial nie tylko emocjonalnie wciągający, ale i pożyteczny. Historia Michaeli (Jane Seymour), amerykańskiej lekarki, która w latach 60. XIX wieku z wielkomiejskiego Bostonu trafia do maleńkiego Colorado Springs, już samym punktem wyjścia wpisuje się w feministyczne trendy. I jakkolwiek nie unikano tu anachronizmów i uproszczeń, to kibicowanie upartej pani doktor w brutalnym świecie Dzikiego Zachodu sprawiać może dużo frajdy.
W tej rodzinnej i miłosnej opowieści, w której "Dr Mike" adoptuje dzieci zmarłej przyjaciółki i romansuje z cudownym Sullym (Joe Lando), przewijają się wątki, które w moim dziecięcym seansie raczej nie przebijały się do świadomości. A przecież obok praw kobiet mamy tu kwestie prostytucji, alkoholizmu, imigracji, rasizmu… Na drugim planie zaproponowano wyrazistych, walczących o nowe początki postacie – choćby prowadzącą gazetę Dorothy (Barbara Babcock) czy naznaczoną piętnem niewolnictwa parę Gracę (Jonelle Allen) i Robert E. (Henry G. Sanders). Do tego tradycyjni mężczyźni, których pani doktor na każdym kroku musi do siebie przekonywać, co na wiele sezonów dostarczyło materiału na dramatyczne scenariusze.
Poza tym to przystępna dawka historii bezwzględności Stanów Zjednoczonych wobec Indian. I chociaż wiele tu fikcji, to może lepsza taka popularyzatorska wersja wydarzeń niż idealizacja pionierów. Pozytywny Czejen, Tańcząca Chmura (Larry Sellers), dla wielu mógł stać się wzorcem popkulturowego Indianina. Nie wszyscy załapali się na Winnetou, a w pewnej generacji Tańczącą Chmurę polubił chyba prawie każdy.
Dziś widać oczywiście, że to produkcja kręcona w innej telewizyjnej erze (sześciosezonowy serial stacja CBS emitowała w latach 1993-1998). Zestarzały się też filmy telewizyjne, domykające losy bohaterów: "Doktor Quinn" (1999) i "Dr Quinn. Serce na dłoni" (2001). To jednak przy cały sentymentalizmie i "harlequinowości" ważny fragment serialowej historii, opowieść śmiało czerpiąca z różnych gatunków, choćby westernu, melodramatu, serialu familijnego, w wymowie jak na tamten czas ogólnodostępnej telewizji zaskakująco postępowa. No i te włosy! [Kamila Czaja]
"The Good Doctor"
O "The Good Doctor" w zasadzie nie warto byłoby wspominać, gdyby nie Freddie Highmore i jego rewelacyjna gra. Serial jest bowiem na wielu poziomach tak wtórny choćby wobec "House'a", poprzedniego dziecka Davida Shore'a, że trudno zauważyć w nim cokolwiek nowego.
Jednak kreacja znanego wcześniej z roli Normana Batesa aktora sprawia, że "The Good Doctor" zyskuje na świeżości – dzięki Highmore'owi mamy przed sobą żywą postać, której współczujemy i której kibicujemy. Młody aktor tchnął życie w wycofanego społecznie autystę z syndromem sawanta i jego zmagania z światem, który nam wydaje się całkiem normalny, ale dla Shawna Murphy'ego jest pełen niezrozumiałych pułapek (jak choćby grzecznościowych kłamstw).
Same przypadki medyczne są już tylko standardem dla współczesnych seriali medycznych (czyli im bardziej skomplikowane, tym lepiej), a większość drugoplanowych postaci stanowi zaledwie tło dla głównego bohatera. Wyróżnia się postać mentora Murphy'ego (świetnie granego przez Richarda Schiffa), który jako jedyny potrafi się wczuć w sytuację podopiecznego.
Przy wszystkich swoich wadach "The Good Doctor" jest jednak solidnie zrobionym serialem, który bez problemu zdobył sobie rzeszę fanów, a w USA bije wręcz rekordy popularności. [Andrzej Mandel]
"Siostra Jackie"
Jackie (Edie Falco) to trochę żeńska wersja Gregory'ego House'a. Tylko jeszcze ostrzejsza, bo kablówkowa, a nie ze stacji ogólnodostępnej. W efekcie jej lekomania i zdrady pokazane są mocno, na radosne rozwiązania nie ma co liczyć, a fabuła skupia się na tym, czy bohaterce uda się oszukać wszystkich i uchodzić za wzorową pielęgniarkę, żonę i matkę.
Trzeba jednak przyznać, że Jackie to faktycznie świetny fachowiec i nawet mimo ciągłego bycia "pod wpływem" potrafi wykazać się empatią, której brakuje systemowi opieki medycznej. Sama bohaterka nie ma jej natomiast zbyt wiele wobec własnego męża, Kevina (Dominic Fumusa), sypiając z aptekarzem Eddie'em (Paul Schulze), który dostarcza jej "towar". Chwilami zresztą trudno się dziwić, bo rodzina Peytonów, zwłaszcza córka Grace (Ruby Jerins), bywa mocno irytująca i to szpital wydaje się prawdziwym domem Jackie. Zwłaszcza że to tam czekają interesujące postacie drugiego planu: Eleanor (Eve Best), Zoey (Merritt Wever), Thor (Stephen Wallem) i szefowa Gloria (Anna Deavere Smith) i "Coop" (Peter Facinelli).
A to zaledwie punkt wyjścia. I chociaż brzmi niewesoło, to twórcy serialu, Liz Brixius, Evan Dunsky i Linda Wallem, zadbali o takie dawki czarnego humoru, że "Siostra Jackie" doskonale wpisuje się w tradycje ponurych komedii rodem właśnie ze stacji Showtime. I chociaż można było się czasami frustrować posunięciami bohaterki/scenarzystów i jak to często bywa w przypadku Showtime emitowany w latach 2009-2015 serial lepiej wyszedłby na skróceniu go o jakieś dwa sezony, to "Siostra Jackie" pozostaje jedną z lepszych gorzkich komedii – i na pewno jedną z nielicznych z tak wyrazistą antybohaterką. [Kamila Czaja]