Bardzo smutny śmieszek. "Kidding" — recenzja nowego serialu z Jimem Carreyem
Mateusz Piesowicz
5 września 2018, 22:02
"Kidding" (Fot. Showtime)
Znacie to uczucie, gdy chcecie podzielić się smutkiem z całym światem? Główny bohater "Kidding" jest w o tyle trudnej sytuacji, że nie ma do tego prawa. Oceniamy cztery odcinki bez spoilerów.
Znacie to uczucie, gdy chcecie podzielić się smutkiem z całym światem? Główny bohater "Kidding" jest w o tyle trudnej sytuacji, że nie ma do tego prawa. Oceniamy cztery odcinki bez spoilerów.
"Nie jesteś żywą osobą, tylko facetem z okienka" – słyszy Jeff (Jim Carrey) w premierowym odcinku "Kidding". Brzmi bardzo cynicznie, a w odpowiednim kontekście wręcz okrutnie, ale myślę, że lepiej zawczasu Was uprzedzić, z czym mniej więcej będziecie mieć do czynienia, jeśli zdecydujecie się na oglądanie nowej produkcji Showtime. Bo depresyjna komedia, na jaką ta wyglądała w zapowiedziach, to jednak zbyt łagodne określenie. Bardziej adekwatne będzie "prawdopodobnie najsmutniejszy serial, jaki w życiu widzieliście".
Nie, nie wydaje mi się, żebym przesadzał, a to z powodów, których nie chcę tutaj wyjawiać, żeby nie odbierać Wam uczucia, jakie towarzyszyło mi podczas oglądania pierwszego odcinka (i w nieco mniejszym stopniu przy trzech kolejnych). Zapowiadając "Kidding", jego twórca – Dave Holstein – ukrył bowiem przed widzami kilka istotnych faktów, których poznanie na własną rękę może w dużej mierze stanowić o Waszym stosunku do serialu. Nie odbierajcie więc sobie przyjemności bycia zaskoczonym i nie czytajcie żadnych opisów przed seansem. Wierzcie mi, że wyjdzie Wam to na dobre.
Tyle ostrzeżeń, ale przecież na nich nie skończymy. Co więc mogę Wam powiedzieć o "Kidding", tak żeby nie powiedzieć za wiele? Na pewno mogę zdradzić co nieco o wspomnianym już Jeffie. Choć raczej powinienem go nazwać pseudonimem, pod którym znają go wszystkie dzieci w Ameryce – Pan Pickles. Ten właśnie przesympatyczny facet jest prawdziwą ekranową legendą i wieloletnim prowadzącym telewizyjnego show, na którym wychowało się już kilka pokoleń widzów. Racząc najmłodszych życiowymi mądrościami, które wygłasza w towarzystwie barwnych kukiełek i pacynek, sprawia, że naprawdę trudno dostrzec w nim kogoś innego, niż wesołego pana z telewizji.
A jednak za nieco melancholijnym uśmiechem Pana Picklesa kryje się coś więcej, co ma oczywiście związek z jego życiem poza telewizyjnym studiem. W tym znajduje się on właśnie w separacji z żoną, Jill (Judy Greer), a jego syn, Will (Cole Allen), zdecydowanie nie ma o ojcu najlepszego zdania. W takiej sytuacji nawet bycie zapraszanym do Conana O'Briena nie smakuje tak, jak powinno. Przynajmniej my dostrzegamy problem na pierwszy rzut oka, bo co do Jeffa, to szybko zaczniecie mieć wątpliwości.
A to dlatego, że nasz bohater stara się za wszelką cenę przekonać samego siebie i wszystkich dookoła, że rzeczywistość, jaką od lat kreuje na potrzeby telewizji, da się bez przeszkód przenieść do prawdziwego świata i vice versa. Sprawa nie jest jednak taka prosta, co zaczyna do niego docierać, gdy wyrastają przed nim kolejne ściany. Jeff musi się więc w nieraz brutalny sposób skonfrontować z faktem, że on i Pan Pickles są dwoma osobnymi bytami, które nie powinny się mieszać. Co bynajmniej nie przychodzi mu łatwo, mimo że dowodów ma dookoła całe mnóstwo.
Mówienie do wszystkich, jakby mieli cztery lata, nie przynosi pozytywnych efektów. Próby zrobienia odcinka o tym, że "mama i tata mają termin przydatności", nie spotyka się z uznaniem w oczach producenta show, Seba (Frank Langella). Jill stara się ruszyć do przodu z własnym życiem i idzie jej całkiem nieźle. Nawet współpracująca z Jeffem Deirdre (Catherine Keener), choć sama poświęca się pracy przy programie dla dzieci, nie przenosi go na życie prywatne. Czyżby więc Jeff oszukiwał sam siebie, z uporem maniaka doszukując się pozytywów w każdej sytuacji? A może to cała reszta nie ma racji, podczas gdy on jako jedyny szuka rozwiązań we właściwym miejscu?
"Kidding" nie odpowiada na te pytania, starając się raczej dokładnie uchwycić kierujące poszczególnymi bohaterami motywacje. Te natomiast, wbrew pozorom, zawsze mają solidne fundamenty. Twórcy nie sprowadzają serialu do prostego "Jeff kontra świat", rozgałęziając się w bardzo różnych kierunkach. Jest główny bohater i jego często naiwna, ale szczera wiara w ludzi. Jest Will, nazywający ojca słowem na "P" i mający ku temu całkiem zrozumiałe powody. Nawet punkt widzenia Seba, kierującego się dobrem programu, a więc teoretycznie wychodzącego na oziębłego biznesmena, nie jest do końca jednowymiarowy. Każdy ma po trosze rację, ale nikt nie ma jej w stu procentach, bo życie miewa więcej odcieni, niż kolory w programie Pana Picklesa.
Wszystko to składa się na naprawdę intrygującą całość, która wyróżnia się nawet w czasach, gdy depresyjne komedie wyrastają jak grzyby po deszczu. "Kidding" potrafi być piekielnie dołujące, ale nie trzyma się tych klimatów kurczowo. Może za wyjątkiem pierwszego odcinka, w którym szala przechyla się zdecydowanie na jedną stronę (według mnie za bardzo i za wcześnie, ale to temat na inną dyskusję), serial stara się zachować umiar, przełamując melancholię pomysłową komedią obyczajową. Czasem cudnie surrealistyczną, o co nietrudno mając pod ręką bajkową scenografię (skojarzenia z "Zakochanym bez pamięci" są słuszne – Michel Gondry wyreżyserował dwa pierwsze odcinki i jest współproducentem), a kiedy indziej bardziej przyziemną. Zawsze jednak nieco inną od tego, do czego mogliśmy się przyzwyczaić gdzieś indziej.
Jest to o tyle ważne, że choć "Kidding" od początku robi wrażenie dojrzałym i nietypowym podejściem do tematu, wydaje się jednocześnie mocno oparte na jednym, kluczowym motywie. Po czterech odcinkach widać, że twórcy zdają sobie z tego sprawę, kierując naszą uwagę ku kilku różnym postaciom, zdejmując w pewnym stopniu ciężar opowieści z bark Jima Carreya. Na ile te próby okażą się udane, zobaczymy dopiero na koniec sezonu, póki co nie wszystkie prezentują równie wysoki poziom, co główny wątek.
Może to jednak tylko wrażenie, jakie odniosłem, gdy serial oddalał się od swojego głównego bohatera. Byłoby to całkiem zasadne, ponieważ Jeff to postać, której nie chce się porzucać ani na chwilę – w dużej mierze ze względu na fantastyczną kreację aktorską. Smutne wcielenie Jima Carreya nie jest wprawdzie nowością, ale to ciągle na tyle nietypowy widok, że łatwość i naturalność, z jaką zamienia on swój komediowy wizerunek w coś zupełnie innego, jest porażająca.
Ograniczając "śmieszkowatość" do minimum, nie tylko pokazuje, jak wielkie emocje tłumi Jeff, ale też zamienia go w swego rodzaju enigmę. Bywają chwile, gdy wydaje się, że nadszedł moment, w którym bohater musi pęknąć – zaraz potem wszystko wraca jednak do normy, zostawiając nas z jeszcze większymi wątpliwościami. Co właściwie siedzi w tym człowieku? Czy w ogóle poznaliśmy prawdziwego Jeffa, czy oglądamy tylko jeszcze jedną wersję Pana Picklesa, którym był przez 30 lat swojego życia?
Poszukiwanie odpowiedzi w "Kidding" to czysta przyjemność, mimo że przez większość czasu do komedii serial można zaliczać tylko ze względu na półgodzinny format odcinków. A gdy już robi się zabawniej (zwróćcie uwagę na początek 2. odcinka – cudo!), to pojawiający się w kącikach ust uśmiech i tak jest podszyty smutkiem, bezradnością lub czymś jeszcze gorszym. Uważajcie zatem, wkraczając w ten świat, bo pełno w nim niespodziewanych zakrętów, mało wzlotów i cała masa upadków. Zdecydowanie jednak warto stawić im czoła, by sprawdzić, czy gdzieś na końcu tej drogi rzeczywiście świeci słońce.
Pierwszy odcinek "Kidding" jest już dostępny w HBO GO. Kolejny pojawi się 9 września, a następne będą udostępniane co tydzień od 23 września.