"Glee" (3×13): Best. V-day. Ever!
Marta Rosenblatt
16 lutego 2012, 22:09
Jak dobrze, że scenarzyści "Glee" czytają Serialową.
Jak dobrze, że scenarzyści "Glee" czytają Serialową.
Zanim zacznę recenzować odcinek walentynkowy pragnę lojalnie uprzedzić, że pomimo starań bycia obiektywną, fala brittanowej miłości mogła mi zaburzyć percepcję. Pamiętacie te wszystkie moje narzekanie z zeszłego tygodnia? Otóż informuję, że są one już nieaktualne. To niesamowite, ale wszystko to, na co narzekałam w 12. odcinku, odpłynęło gdzieś daleko w siną dal. Przepaść między najnowszym odcinkiem a tym zeszłotygodniowym jest niesamowita.
Dłużyzny? "Heart" minęło tak szybko, że nawet nie zauważyłam kiedy upłynęło te 40 minut. Smęty? Nic z tych rzeczy. Ten odcinek był optymistyczny, dowcipny i lekki. Dużo Willa? W tym odcinku nie było go prawie wcale (choć akurat w czasie walentynek można było mu poświęcić jakieś 20 sekund – chociażby na scenę z Emmą). Kiepskie piosenki? W tym odcinku były naprawdę dobre. Może nie był to jakiś przebłysk geniuszu- ale poziom muzyczny był niezły.
Występu "pary Azjatów" słuchało i oglądało się bardzo przyjemnie. Równie przyjemny był boysbandowy Artie, a Rory poradził sobie jak zwykle świetnie. "Cherish/Cherish" będę wspominać szczególnie miło ze względu na dedykację. No i fajnie słuchało się God Squad, a szczególnie Merc i Quinn. Twórcy "Glee" powinni częściej tak eksperymentować. "Stereo hearts" było przede wszystkim wizualnie bardzo sympatyczne, choć wokalowi Samuela nie można niczego zarzucić. Poza tym rapujący Sam i tyle w tym temacie.
Najwięcej radochy dał mi jednak "Love Shack". Było dynamicznie, z pasją i naprawdę uroczo. Kieszonkowy Blaine w całej swojej krasie, taki, jakiego pokochaliśmy w 2. sezonie. Tak na marginesie: czy to sen, czy Rachel śpiewała w chórku? Wygląda na to, że odcinek może obejść się bez jej solówki.
Wisienką na torcie był występ Mercedes. Piosenka "I Will Always Love You" po śmierci Whitney Houston nabrała szczególnej głębi. Muszę przyznać, że wokalnie i interpretacyjnie Amber poradziła sobie znakomicie. Darowała sobie zbędne ozdobniki, zaśpiewała ją delikatnie i z uczuciem. Niestety odbiór całego występu utrudniał mi płaczący Shane. O ile Sam z łzą na policzku wyglądał przeuroczo, to płaczący Bubba był kompletnym nieporozumieniem.
Skoro jesteśmy już przy związkach, to zacznijmy od Mercedes i Sama. To zadziwiające, jak dużo czasu poświęcają im scenarzyści. Po wyznaniu Merc wydaję mi się, że to kwestia czasu, aż ta dwójka będzie razem. Choć o życzyłabym sobie, żeby Sam wrócił do Quinn, jednak ten związek wydaje się być melodią przeszłości.
Główna para serialu, czyli Finchel, o dziwo, nie wymęczyła mnie jakoś szczególnie, mimo że było jej całkiem sporo. Miło, że twórcy zdali sobie sprawę, iż widok "T-Reksa połykającego Żydówkę" jest dla większości mało przyjemny – mina Santany wydaje się być miną większości gleeków nie shippujących tej pary.
Decyzja o ślubie to totalne nieporozumienie, ale wiadomo, drama musi być. Przypuszczam, że Rachel w ostatniej chwili zrezygnuje ze ślubu i będzie kolejny finchelowy dramat na kilkanaście odcinków. A może Ryan Murphy nas zaskoczy?
Skoro jesteśmy już przy Rachelah: w końcu poznaliśmy jej ojców. Co prawda dopiero w 3. sezonie, ale lepiej późno niż wcale. Zdjęcie z 1. sezonu puszczam w niepamięć ponieważ Jeff Goldblum i Brian Stokes Mitchell świetnie wpasowali się w konwencję "Glee". Aż żal, że scenarzyści obudzili się dopiero teraz.
Tym sposobem przechodzimy do pary, która wreszcie miała swoje 5 minut. Nie mam na myśli Mike i Tiny ( którzy oczywiście byli uroczy, no i wielka ulga – naprawdę myślałam, ze Tina zaginęła), ale Santanę i Brittany. Tak, to było to, na co fani tej dwójki czekali tak długo. I nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale warto było czekać. Bałam się oczekiwać zbyt wiele, żeby nie zawieść się tak jak było to w przypadku odcinka z coming outem Santany. Jednak te wszystkie przecieki od Nayi i HeMo dawały mi nadzieję na coś naprawdę świetnego. Choć przyznam szczerze, że w pewnym momencie oglądania "Hearts" zwątpiłam i byłam pewna, że jedynym lip lockiem będzie buziak, który mieliśmy okazję oglądać w promo, ale nie!, Brittana miała wreszcie prawdziwy pocałunek z krwi i kości. Można? Można.
Nawet moje początkowe jęki spowodowane brakiem piosenki miłosnej, która Santi wyśpiewywałaby B. (lub vice versa), okazały się niepotrzebne. Dziewczyny były zbyt zajęte sobą i po prostu nie miały na to czasu. No właśnie, mieliśmy mnóstwo małych przesłodkich momentów – wreszcie Brittany nie była smutna i wreszcie wyglądała na zakochaną. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wcześniej nie mogła tak się zachować. Choć oczywiście fajnie, że twórcy słuchają próśb (albo raczej gróźb) fanów. No i zupełnie nieźle potrafili wpleść te oczekiwanie pocałunku S. i B. w całkiem sensowną scenę z dyrektorem Figginsem. I w końcu oglądałam Santanę, jaką pokochałam. Myślę, że wystarczająco dużo razy usłyszeliśmy, że "Brittany jest jej dziewczyną, DZIEWCZYNĄ", aby pozbyć się wątpliwości – one są parą. Amen.
Pełni tęczowego szczęścia dopełnił powrót Blaine'a. Fani Klaine'a pewnie żałują, że obyło się bez pocałunku, ale chyba nie mogą narzekać przecież finał absolutnie należał do tej pary. Swoją drogą kolejnym dowodem na to, ze scenarzyści czytają fora, blogi, fanfiki, ewentualnie komentarze pod moimi recenzjami jest Kurt. W "Heart" odcinku poświęcono mu trochę czasu i nie był to czas zmarnowany. Fajnie było widzieć, jak po tych wszystkich upokorzeniach Karofsky o niego zabiegał. Fani Dave'a pewnie oszaleli ze szczęścia, ale trudno sądzić, że będzie z tego coś więcej. Ten ship jest tak samo nieprawdopodobny jak związek Quinn i Rachel, który ma pewno więcej shippersów niż Kurtofsky i inne bardziej prawdopodobne związki razem wzięte. Jednak trudno przypuszczać, aby akurat w tym wypadku scenarzyści poszli na rękę gleekom.
Na koniec wypadałoby napisać parę zdań o nowej postaci – Joe Hart. Sama postać ma duży potencjał. Fajnie, że teen Jesus różni się trochę od pozostałych i dodaje trochę inny punkt widzenia. Jednak do Samuela Larsena nie jestem w pełni przekonana. Niby chłopak ma całkiem przyjemny głos, prezentuje się też całkiem nieźle, ale coś jest z nim nie halo. Może to ta twarz zupełnie pozbawiona mimiki? Oczywiście ten jeden uśmieszek przeszedłby w "Pamiętnikach wampirów", jednak w "Glee" może być dużo ciężej.
Reasumując, 3. sezon "Glee" przypomina trochę jazdę rollercoasterem. W górę – w dół, raz bardzo słaby odcinek – raz bardzo dobry. W tym tygodniu akurat trafiła nam się "góra" i mieliśmy bardzo dobry zabawny, lekki i świeży odcinek. Czasem nawet było czuć ducha starego "Glee". Największą zaletą było przede wszystkim rozsądne wyważenie wszystkiego. Znalazł się czas chyba dla każdego (no, może trochę za mało było Pucka). Wreszcie Quinn miała coś do zagrania i wreszcie Brittany przestała się gapić w ścianę. Wreszcie było dowcipnie. Sceny podczas zebrań God Squad były naprawdę świetne. Szczególnie Szymon – apostoł gej, uwagi Quinn na temat Biblii no i wreszcie konkluzja chrześcijanina Joe: "love is love".
To naprawdę niebywałe, że pomimo mojej niechęci do tej całej walentynkowej otoczki, jak i całego święta tak bardzo podobał mi się ten odcinek. Duża w tym zasługa scenarzystów, że zbalansowali jakoś te wszystkie serduszka, baloniki, piosenki miłosne i cały ten walentynkowy hajp oglądało się bez odruchu wymiotnego. Pewnie dlatego, że cały odcinek spinała postać Sugar i starająca się o nią dwójka adoratorów – Artie i Rory. Widzieliśmy coś nowego, było zabawnie, świeżo, a żeby nie było za słodko mieliśmy odrzuconego Artiego. Zupełnie jak całe "Hearts". Cóż. Best. V-day. Ever.