To koniec świata i "American Horror Story" ma się nieźle — recenzja premiery 8. sezonu
Marta Wawrzyn
16 września 2018, 18:28
"American Horror Story: Apokalipsa" (Fot. FX)
8. sezon "American Horror Story", z podtytułem "Apokalipsa", zapowiadano jako wielki crossover. Na razie znajomych postaci nie ma, ale i tak ogląda się to zaskakująco dobrze. Uwaga na spoilery!
8. sezon "American Horror Story", z podtytułem "Apokalipsa", zapowiadano jako wielki crossover. Na razie znajomych postaci nie ma, ale i tak ogląda się to zaskakująco dobrze. Uwaga na spoilery!
To już 8. sezon "American Horror Story" i, jak wielu widzów, zamierzam obejrzeć go przede wszystkim dlatego, że został zapowiedziany jako crossover dwóch sezonów, które podobały mi się chyba najbardziej — "Murder House" i "Coven". Piszę "chyba", bo prawda jest taka, że to jeden z tych seriali, które oglądałam bardzo wybiórczo, większości sezonów nie dokończyłam i bardziej niż do jakichkolwiek fabuł przywiązałam się do konkretnych postaci, w tym do czarownic i Harmonów.
Nie chcę też zaczynać się zastanawiać nad realiami końca świata według Ryana Murphy'ego, a w każdym razie nie na poważnie. Bo kiedy niszczysz całe życie na Ziemi za pomocą tajemniczych pocisków nuklearnych, a jednocześnie dajesz przetrwać małej grupce ludzi, ubranych w suknie rodem z "Penny Dreadful" i żywiących się malutkimi kostkami, oraz pozwalasz na podróże końskim zaprzęgiem, wyposażonym w maski przeciwgazowe, to znak, że poważnie nie będzie. I właściwie mi to nie przeszkadza.
Premiera "American Horror Story: Apokalipsa" to czysta, nieskrępowana zabawa, czerpiąca pełnymi garściami z popkulturowych klisz i osadzona w typowym dla Murphy'ego świecie, gdzie wszystko i wszyscy pokazani są w krzywym zwierciadle. A do tego przedstawiająca przynajmniej kilka wyrazistych postaci, które od pierwszej chwili budzą zainteresowanie i zachęcają, żeby oglądać dalej, bez zastanawiania się, ile będzie crossoveru w tym crossoverze oraz gdzie są Harmonowie, Constance, Cordelia, Madison i reszta osób, za którymi mieliśmy prawo się stęsknić w czasach klaunów i Trumpów.
Może to i dobrze, że Murphy nie bawi się w żadne wyjaśnienia przyczyn apokalipsy — dowiadujemy się, że kolejne miasta na Ziemi zostały zniszczone przez pociski nuklearne, widzimy Los Angeles i jego plastikowych mieszkańców w panice, poznajemy tych, którzy z nami zostaną, i pędzimy prosto do bunkra zwanego Outpost 3, by zapoznać się z jego mieszkańcami. Bunkier, którym w teorii zarządza tajemnicza organizacja zwana The Cooperative, a w praktyce pani Wilhelmina Venable (Sarah Paulson), okazuje się być miejscem jak z innej epoki. Hierarchia panuje tu iście średniowieczna, stroje też w niczym nie przypominają dzisiejszych, a do tego brakuje oświetlenia, różnorodnej muzyki i jakichkolwiek rozrywek, zaś na liście rzeczy zakazanych jest m.in. nieautoryzowany seks, przepraszam: kopulacja.
W miarę jak dowiadujemy się coraz więcej i więcej o pani Venable, a także jej koszmarnej pomagierce, pani Miriam Mead (Kathy Bates), obie stają się naprawdę ciekawymi postaciami. A przecież na nich poczet barwnych oryginałów się nie kończy, bo mamy jeszcze choćby bogatą zołzę Coco St. Pierre Vanderbilt (Leslie Grossman, która skradła ten odcinek swoim bardziej utytułowanym koleżankom) oraz jeszcze gorszą babcię Evie Gallant (równie znakomita Joan Collins) i jej wnuka (Evan Peters), który dotyka co najwyżej włosów.
Ta trójka absolutnie cudownych w swojej okropności uprzywilejowanych palantów wykracza w pilocie "Apokalipsy" poza wszelkie normy przerysowania, do jakich przyzwyczaiła nas telewizja. A i scenarzyści nie zawiedli, dając im rewelacyjne one-linery, możliwe nawet, że najlepsze, jakie słyszałam w serialach Murphy'ego od czasów "Glee". Zderzenie ich pustego światka — jedni z nich to ludzie Hollywood, jak Evie, która była żoną szefa wytwórni MGM, a inni to celebryci sławni z tego, że są sławni — z zasadami wprowadzonymi przez Venable i Mead to komediowa petarda i, przynajmniej dla mnie, powód, by tę premierę uwielbiać, pomimo jej wszystkich wad.
Bo pewności, że Murphy'emu i spółce uda się zamienić ten przestylizowany miks horroru, kiczu, absurdu, satyry społecznej i czarnej komedii w pełnoprawną fabułę, za nic nie mam. Jak zwykle w "American Horror Story", bardziej zainteresowały mnie kreacje aktorskie, bohaterowie i przepiękna oprawa wizualna, niż to, co się działo w odcinku. A już zwłaszcza to, co się działo z tutejszymi odpowiednikami Romea i Julii, czyli Timothym (Kyle Allen) i Emily (Ashley Santos), którzy mają stanowić przeciwwagę dla hollywoodzkiego zepsucia, ale na razie zwyczajnie nie wzbudzają emocji, choć czasu antenowego dostali naprawdę dużo. Rządzi stara gwardia w nowych rolach.
Ze zrozumiałych względów mocne wejście ma także Michael Langdon (Cody Fern z "American Crime Story: Versace"), o którym wiemy, że jest Antychrystem — koszmarnym dzieckiem z "Murder House". No i te konie w maskach przeciwgazowych! To się nazywa podróżowanie ze stylem. A to przecież zaledwie początek. Przed nami jego starcie z panią Venable, o której już wiemy, że potrafi wiele, ale czy jest w stanie pokonać pomiot diabła? Gra niewątpliwie weszła pod koniec odcinka na kolejny poziom, a ja nawet nie próbuję zgadywać co dalej.
Bo to nie jest świat, który podlega regułom logiki, do jakiej jestem przyzwyczajona. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że prędzej czy później mogą pojawić się tu zombie (sceny rozgrywające się pod samolotem mogły to sugerować, ale absolutnie nie musiały). Wpadło mi do głowy, że "666", które zobaczył Timothy w łazience, ma coś wspólnego z tym z "Murder House". Wydaje mi się oczywiste, że Brock, zostawiony na śmierć chłopak Coco, prędzej czy później wróci się zemścić, bo przecież nie zatrudnia się Billy'ego Eichnera, żeby grał przez minutę. Nie mam zielonego pojęcia, jak w to wszystko wpasują się czarownice z "Coven". Itp., itd. Wiem, że nic nie wiem, ale nie boję się zadawać pytań, także tych głupich.
Bardziej campowa niż poprzednie sezony "Apokalipsa" już na dzień dobry wciągnęła mnie i zaintrygowała. Przyszłam, żeby zobaczyć crossover, zostanę dla Coco, Venable, Joan Collins, złotowłosego diabła i rozbrajających tekstów w stylu "The stew is Stu!" (cudeńko, którego nie da się zgrabnie przetłumaczyć — stew to gulasz, a Stu to Stu). Szykuje się niezła zabawa w stylowej oprawie i emocje, jakich w ostatnich sezonach "American Horror Story" zwyczajnie nie było. Jeśli dzięki "Apokalipsie" uda się odświeżyć markę, to zdecydowanie będzie dobra wiadomość. A jeśli nie, przynajmniej zobaczymy ponownie nasze ulubione postacie. Prędzej czy później.
Serial "American Horror Story: Apokalipsa" możecie oglądać w czwartki o godz. 23:00 na kanale FOX.