"The First. Misja na Marsa" to wciągający dramat rodzinny z kosmosem w tle — recenzja nowego serialu
Marta Wawrzyn
17 września 2018, 22:01
"The First" (Fot. Hulu)
"The First" od twórcy "House of Cards" to bardzo dobry serial, który ma jeden problem: nie dał widzom tego, czego oczekiwali. Warto go oglądać, nie przejmując się negatywnymi opiniami.
"The First" od twórcy "House of Cards" to bardzo dobry serial, który ma jeden problem: nie dał widzom tego, czego oczekiwali. Warto go oglądać, nie przejmując się negatywnymi opiniami.
A naprawdę trudno to zrobić, bo internet pełen jest skrajnych komentarzy — i dotyczy to nie tylko zwykłych widzów, ale także krytyków. Na Metacritic znajdziecie pełen przekrój ocen, od 20 aż do 91/100. Te pierwsze są dla mnie niezrozumiałe, a najbardziej mnie bawi, że dwie diametralnie różne recenzje popełnili dwaj dziennikarze TV Guide. Najrozsądniej będzie od tego szumu całkiem się odciąć, czego ja nie byłam w stanie zrobić — bo Amerykanie widzieli serial na długo przede mną i siłą rzeczy ich opinie rzucały mi się w oczy — a co Wam gorąco polecam.
Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, czyli faktów. "The First" jest 8-odcinkowym serialem platformy Hulu, której twórcą jest Beau Willimon ("House of Cards"), scenarzysta mający skłonność do poważnych tematów i teatralności, a także wyraźnie lubujący się w chłodnej stylistyce, wprowadzonej do jego poprzedniego serialu przez samego Davida Finchera. W tej ekipie Finchera niestety nie ma, ale dwa pierwsze odcinki wyreżyserowała — i niejako narzuciła styl całości — Agnieszka Holland, która również była reżyserką "House of Cards".
Serial opowiada historię pierwszej misji załogowej na Marsa, która w tym świecie ma miejsce w 2031 roku, a więc już niedługo. Tyle że nikt nas nie zabiera w kosmos w pierwszej minucie ani nawet w pierwszym odcinku. Przeciwnie, cały sezon to żmudne przygotowywania do lotu, poznawanie biorących udział w misji astronautów i rozplątywanie ich pokręconych spraw prywatnych. To także powolne nakreślanie obrazu sytuacji — chociażby ekologicznej — naszej planety i objaśnianie, dlaczego kolonizacja wszechświata to coś więcej niż droga fanaberia. I to właśnie, że serial jest o czymś innym, niż mogło się wydawać, stało się powodem zawodu zarówno dla wielu zwykłych widzów, jak i amerykańskich dziennikarzy. Nie bardzo rozumiem czemu, bo to, jak ważny tutaj będzie rodzinny dramat i ogólnie czynnik ludzki, podkreślały zarówno zwiastuny, jak i wszelkie oficjalne opisy. Nie ma mowy o oszustwie ze strony twórców.
Osiem 45-minutowych odcinków to być może odrobinę za długi, ale z pewnością przemyślany wstęp do "właściwego" serialu. Taki, który nie zaskoczy Was żadnym dziwnym zwrotem akcji — to, co myślicie, że się wydarzy, w końcu się wydarzy — ani nie przewróci Waszego świata do góry nogami. Willimonowi nie chodziło o zaskoczenia, celem tego sezonu było stworzenie więzi pomiędzy bohaterami a widownią. I jako przedstawicielka tej części widowni, która miała do serialu cierpliwość, mogę powiedzieć, że się udało. Na przestrzeni całego sezonu dokładnie poznajemy wszystkich: astronautów, naukowców, ich rodziny i zwierzęta domowe, a także osobę, dzięki której misja w ogóle może dojść do skutku.
Ta osoba to Laz Ingram, szefowa finansującej ekspedycję firmy Vista i w praktyce "Elon Musk w spódnicy". Grająca ją Natascha McElhone, tu z brytyjskim akcentem, porzuciła dla tej roli "Designated Survivor" i moim zdaniem podjęła właściwą decyzję. W "The First" udało jej się stworzyć nie zawsze jednoznaczną postać wizjonerki, ale także kobiety z krwi i kości, której wizerunek publiczny daleki jest od ciepłego. Jak wszyscy w tym świecie, Laz ma skomplikowane życie prywatne i bardzo wiele poświęciła dla marzeń o kosmosie.
Sean Penn — w swojej pierwszej dużej roli telewizyjnej — gra z kolei Toma Haggerty'ego, astronautę, który kiedyś był bohaterem narodowym, a teraz żyje w osamotnieniu i stara się skleić to, co zostało z jego rodziny. A zostało bardzo, bardzo niewiele. Zanim misja będzie mogła dojść do skutku, swoje prywatne problemy będą także musieli rozwiązać Kayla (LisaGay Hamilton), Sadie (Hannah Ware), Aiko (Keiko Agena) i kilka innych osób, które w naturalny sposób stają się kluczowe dla fabuły. "The First" bardzo głęboko wchodzi w ich zwykłe, ludzie sprawy, zdecydowanie równie istotne, co "wypełnianie przeznaczenia ośmiu miliardów ludzi", z którego dworowaliśmy już sobie przy okazji zwiastunów.
1. sezon "The First" to dokładnie przemyślana całość, która ma swój cel i go spełnia. Czyli przekonuje nas, że astronauci to też ludzie, wywołuje emocje i buduje podwaliny pod potencjalne dramaty związane z historyczną wyprawą. I tak, to prawda, że bywa zbyt teatralnie, często wręcz pretensjonalnie. Serial traktuje siebie śmiertelnie poważnie, ma skłonności do puszenia się oraz głośnego podziwiania własnej wspaniałości, a poziom pompatyczności może wzbudzać i wzbudza wesołość, zwłaszcza kiedy dotyczy wątków dość standardowych.
Ale nawet jeżeli "The First" popada czasem/non stop (niepotrzebne skreślić, w zależności od Waszej tolerancji na amerykański patos) w zbyt wzniosłe tony, świat, o którym opowiada, absolutnie nie jest sztuczny. Emocje przeżywane przez bohaterów, na czele z Tomem oraz jego żoną Diane (Melissa George) i córką Denise (Anna Jacoby-Heron), bywają mocno pokręcone i przesadzone, ale znakomici aktorzy sprawiają, że cokolwiek by się nie działo na ekranie, wydaje się to autentyczne. Spośród ośmiu odcinków szczególnie wyróżnia się "Two Portraits", czyli ten o numerze 5, w dużej mierze skupiający się na retrospekcjach z rodziną Toma, jego trudnym małżeństwie i dalekim od zwyczajnego dorastaniu Denise.
Sprawy dotyczące innych bohaterów także nie pozostawiają widza obojętnym, choć nie wszyscy są w tym samym stopniu interesujący. To serial o wizjonerach, artystach, ludziach wrażliwych czy wręcz przewrażliwionych. Jasne, nie brakuje tu klisz, ale wyśmienite kreacje aktorskie przekonują i powodują, że ten rodzinny dramat wciąga jak mało co. A przynajmniej mnie wciągnął na tyle, że odpalałam odcinek za odcinkiem, i to bynajmniej nie w nadziei, że może już w końcu polecimy na tego Marsa.
Kosmiczna wyprawa i związane z nią elementy science fiction — podrzucane w bardzo nienachalny sposób, za pomocą technologicznych ulepszeń, ale realnych i niestrasznych, a już na pewno nie w stylu "Black Mirror" — są tutaj ważne, ale na początku nie najważniejsze. Nie będę Wam zdradzać, co dokładnie się wydarzy i jak to będzie z tym Marsem, ale nie mogę sobie odmówić jednego: napisania tu i teraz, że finał 1. sezonu "The First" to jedna z najbardziej poruszających i najpiękniej zrealizowanych rzeczy, jakie ostatnio widziałam. Pomimo ogromnej dawki patosu.
Wspaniale nakręconych scen nie brakuje zresztą też po drodze, bo tutaj jest pomysł na wszystko, poczynając od zwykłej przebieżki z psem, a kończąc na historycznych momentach pokazywanych przez pryzmat rodzinnych emocji. Willimonowi wyraźnie spodobała się chłodna elegancja w stylu Davida Finchera i taką właśnie oprawę postanowił dać swojemu nowemu serialowi. "The First" zrobione jest więc ładnie, minimalistycznie i ze smakiem, a jaskrawych kolorów praktycznie nie ma. Nawet bohaterowie mają skłonności do noszenia ubrań w stonowanych barwach.
"The First" sprawdza się jako porządny, dojrzały dramat o dorosłych ludziach, których kosmiczne marzenia krępują ziemskie problemy. Niespecjalnie odkrywczy, a już na pewno nie przełomowy, ale dobrze napisany, sprawnie zrealizowany i bardzo przyjemny dla oka oraz ucha. Jak wszystko tutaj, muzyka też bywa przesadzona i zbyt nachalna, ale dopełnia spójnego obrazu "The First" jako poważnego serialu o rzeczach wielkich. Które są tutaj prawdziwe, namacalne i uzasadnione, w końcu to opowieść o przygotowaniach do przełomowej wyprawy na inną planetę.
Nie mam problemu z powolnie rozwijającą się akcją, długimi rozmowami o niczym i tymi momentami, kiedy bohaterowie patrzą znacząco w przestrzeń. To wszystko tutaj pasuje i buduje postacie. Moja cierpliwość najbardziej wyczerpywała się, kiedy zmuszano mnie do oglądania pięknych obrazków z różnych stron świata (ale już nie z kosmosu!) i wysłuchiwania przeintelektualizowanych złotych myśli oraz niepotrzebnych, nadętych, wypakowanych metaforami wynurzeń narratora. Tego typu wstawek było zdecydowanie za dużo.
Ale nawet jeśli "The First" miewa skłonności do przesady oraz zadzierania nosa, nie mogę mu odmówić jednego: pomimo wszystkich wad oglądało mi się go bardzo dobrze i już się nie mogę doczekać ciągu dalszego (oby tylko powstał!). Jeśli mieliście kosmiczne oczekiwania, spróbujcie wyrzucić je do kosza i dać szansę Willimonowi i spółce. Możecie przypadkiem odkryć, że poważny dramat o życiu, kosmosie i całej reszcie to jednak jest coś z Waszej bajki. A i marsjańska obietnica w końcu zostanie spełniona.