Serialowe hity i kity lata 2018 — nasze podsumowanie
Redakcja
22 września 2018, 22:01
Jako że jutro początek kalendarzowej jesieni, podsumowujemy wakacje z serialami i podpowiadamy, co warto nadrobić. Nasze zestawienie zawiera seriale emitowane pomiędzy czerwcem i sierpniem, w kilku przypadkach z finałem już we wrześniu.
Jako że jutro początek kalendarzowej jesieni, podsumowujemy wakacje z serialami i podpowiadamy, co warto nadrobić. Nasze zestawienie zawiera seriale emitowane pomiędzy czerwcem i sierpniem, w kilku przypadkach z finałem już we wrześniu.
HIT LATA: "GLOW"
Najlepszy dowód na to, że Netflix nie skupia się już wyłącznie na zaspokajaniu potrzeb masowej widowni i wśród powodzi serialowego przeciętniactwa można tam jeszcze znaleźć prawdziwe perełki. "GLOW" było taką już przed rokiem, zaskakując nas tym, jak niesamowicie inteligentną i wielowarstwową opowieścią może być serial o uczestniczkach kiczowatego programu o kobiecym wrestlingu.
Tym razem wiedzieliśmy mniej więcej, czego możemy się spodziewać, zatem zaskoczenie było mniejsze, co nie zmienia faktu, że 2. sezon "GLOW" jest jeszcze lepszy od poprzedniego. Serial dojrzał wraz ze swoimi bohaterkami, porusza jeszcze więcej istotnych kwestii (także bardzo aktualnych), a przy tym wciąż doskonale bawi, w kapitalny sposób łącząc nieraz bardzo poważny dramat z kompletną farsą.
No i rzecz jasna ciągle niesamowicie wygląda, tonąc w brokacie, lakierze do włosów i grubych warstwach makijażu oraz ubierając to wszystko w neonowo-spandeksową otoczkę rodem prosto z lat 80. Jak tu się nie zakochać?
Zwłaszcza że "GLOW" to przede wszystkim szereg znakomicie napisanych postaci. Poczynając od grających pierwsze skrzypce Ruth (Alison Brie), Debbie (Betty Gilpin) i Sama (Marc Maron), a kończąc na tych, po których wcześniej wiele się nie spodziewaliśmy (jak na przykład Kia Stevens, czyli serialowa Tammé). Serial coraz lepiej przedstawia nam swoje liczne bohaterki (i mniej licznych, ale także istotnych bohaterów), czyniąc z nich wielowymiarowe postaci, których emocje, wzloty i upadki przeżywamy razem z nimi. I naprawdę mocno się przy tym do nich przywiązujemy.
A w komplecie z wciągającą historią dostajemy jeszcze takie atrakcje, jak kompletnie odjechany odcinek z podwójną rolą Alison Brie (w towarzystwie pewnej kozy) czy szaleństwa na ringu, które przekraczają wszelkie wyobrażenia. Nie dość, że ważne, niegłupie i na czasie, to jeszcze pierwszorzędnie bawi – więcej takich rzeczy Netfliksie! [Mateusz Piesowicz]
HIT LATA: "Rojst"
Wydawało się, że obietnice platformy Showmax brzmiały zbyt dobrze, by mogły być prawdzie. Reżyser i scenarzysta (tu z Kasprem Bajonem) Jan Holoubek, a w głównych rolach duet z "Ostatniej rodziny" Jana P. Matuszyńskiego, czyli Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik? Do tego mroczny kryminał osadzony w PRL-u? Okazuje się, że czasem szumne zapowiedzi nie muszą prowadzić do rozczarowań. "Rojst" zdecydowanie zasługuje na pochwały, a z każdym odcinkiem przekonuje bardziej.
Twórcom udało się właściwie wszystko. Zdjęcia, celowo mocno wystylizowany klimat epoki, aktorstwo – najwyższej klasy. I o ile przez pierwsze trzy odcinki należało podziwiać głównie świetnie (od)tworzony świat, budowanie portretu postaci i ich powiązań, a rozwiązywanie zagadek posuwało się do przodu dość opornie, tak część 4 wyjaśniła sporo i zostawia widza w emocjonalnej rozsypce. Z kolei finał domknął logicznie różne wątki, lekko najpierw myląc tropy, ale równocześnie stawiając mniej na szokujące zwroty akcji, a bardziej na pokazanie, że niezależnie od czasów ci, którzy chcą prawdy i sprawiedliwości, okazują się bezradni i nieraz samotni.
Seweryna i Ogrodnika można by chwalić bez końca, ale warto zwrócić uwagę także na drugi plan. Mnie bardzo zaimponowali tam Nel Kaczmarek jako Justyna i Jan Cięciara jako Karol. Dawno nie dałam się tak wciągnąć w licealny romans, a wiedza, jak to się kończy, sprawia, że ogląda się ich sceny z poczuciem, że życie jest okrutne. Jak cały "Rojst". I tutaj to akurat komplement.
Najważniejsze kryminalne tajemnice z serialowej teraźniejszości poprowadzono elegancko, bez zbędnej sensacyjności, sensownie łącząc liczne historie toczące się w latach 80. oraz te z roku 1945. Relacje bohaterów przekonują, bo niewiele w nich zbędnego sentymentalizmu, a równocześnie łatwo pojąć, że chodzi o silne więzi.
Oczywiście można narzekać na jakieś detale. Trochę za mało było na przykład Piotra Fronczewskiego, chociaż zapowiedzi sugerowały ważną rolę. Dopiero w ostatnich odcinkach nieco ciekawiej pokierowano też postacią Teresy (Zofia Wichłacz). Zresztą przy tylu osobach i wątkach siłą rzeczy nie wszyscy dostali wystarczająco dużo czasu na ekranie. Ale jakikolwiek niedosyt wynika w tym wypadku głównie z tego, że stworzono tak przekonujący świat, że chciałoby się z niego zobaczyć jak najwięcej. [Kamila Czaja]
HIT LATA: "Ostre przedmioty"
Niekwestionowany król tego lata, przynajmniej na Serialowej. Mroczny kryminał, klimatyczny thriller psychologiczny, a także wciągający dramat obyczajowy w bez mała oscarowej obsadzie. Miniserial HBO z Amy Adams, Patricią Clarkson i Elizą Scanlen, wyreżyserowany przez Jeana-Marca Vallée ("Wielkie kłamstewka") i napisany przez zespół scenarzystów pod kierunkiem Marti Noxon ("Mad Men"), daleko wyszedł poza książkowy oryginał autorstwa Gillian Flynn, zaskakując nas swoją kreatywnością w każdym odcinku. Co jest zasługą nie tyle nawet samej historii, ile formy, w jaką ją ubrano, jak również absolutnie doskonałych występów aktorskich.
"Ostre przedmioty" to opowieść o trójce kobiet, zdefiniowanych przez miejsce, z którego pochodzą. Matka, eteryczna Adora, to prawdziwa królowa małego miasteczka w Missouri, które potrzebuje takich kobiet jak ona, żeby wszystko było "jak należy". Czyli jak za czasów wojny secesyjnej. Starsza z jej córek, dziennikarka Camille, jest czarną owcą, która miała czelność stąd wyjechać i nie potrafi ukryć swojej niechęci do tego miejsca. Młodsza, nastoletnia Amma, wydaje się być na najlepszej drodze, by kiedyś zostać jeszcze koszmarniejszą wersją własnej matki.
To właśnie dynamika ich relacji, na tle toczącego się śledztwa w sprawie morderstwa dwóch dziewczynek i wychodzących na jaw sekretów z przeszłości, jest tym, co wyróżnia "Ostre przedmioty" spośród seriali kryminalnych. A także muzyka, którą odgradza się od świata mąż Adory i ojczym dziewczyn; przypominające koszmarne sny retrospekcje; koloryt lokalny z okropnym Dniem Calhouna na pierwszym planie; wrażenie potwornej duszności i tysiąc innych rzeczy, składających się na tutejszy klimat.
"Ostre przedmioty" mają wszystko co trzeba, żeby stać się jednym z tych miniseriali HBO, które zostaną z nami na dłużej. Nie widzieliśmy tego lata niczego lepszego i Wam też polecamy. Całość można obejrzeć na HBO GO. [Marta Wawrzyn]
HIT LATA: "Pose"
Znacie doskonale styl Ryana Murphy'ego. Rozbuchany, ekstrawagancki, pełen przesady, teatralnych gestów i wielkich słów. No więc "Pose" to taki Ryan Murphy do kwadratu – wszystko tu jest jeszcze bardziej, więc nie musi przypaść do gustu nawet najbardziej zagorzałym fanom producenta. Ale właśnie to stanowi o sile serialu, który oddał głos (i scenę) wszystkim tym, których społeczeństwo wyrzuciło poza margines.
Czyli osobom transgenderowym, homoseksualistom i dosłownie każdemu, kto tworzył nowojorską ball culture w latach 80. Poza swoją pozorną niezwykłością, bohaterowie "Pose" okazali się jednak prostymi ludźmi – outsiderami, których równie poruszające, co standardowe historie, potrafiły w niesamowity sposób angażować emocjonalnie.
Może to właśnie ich prostota, może fantastyczna ekipa aktorska (serial może się pochwalić największą transgenderową obsadą w historii telewizji), a może fakt, że "Pose" pod olśniewającą otoczką skrywało uniwersalne hasła. W każdym razie coś sprawiało, że schematy ożywały na ekranie i porywały do szalonego tańca wraz z bohaterami.
A co to był za taniec! Zachwycające setkami barw i eksplodujące dziką energią sekwencje bali zostaną nam w pamięci jeszcze na długo (prawdopodobnie dopóki sam Murphy ich czymś nie przebije). A wraz z nimi jedyny w swoim rodzaju, porywający Pray Tell (genialny Billy Porter).
Trzeba jednak pamiętać, że "Pose" to nie tylko wizualne orgie. Serial miał też drugie, znacznie skromniejsze, ale bynajmniej nie gorsze oblicze. Takie, w którym poznawaliśmy historię nastolatka wyrzuconego z domu ze względu na swoją orientację; dziewczyny, która desperacko pragnie tego samego, co mają wszyscy; albo mężczyzny, który musiał stanąć oko w oko ze śmiercią i starać się nie załamać.
Jak to wszystko pomieściło się w jednym serialu, nie pękło w szwach i ani przez moment nie wydało się sztuczne, nie mam bladego pojęcia. Wiem, że niczego podobnego w telewizji nie znajdziemy, więc tym większy szacunek należy się twórcom i obsadzie – ludziom, którzy byli w ten projekt bardzo mocno zaangażowani emocjonalnie, co widać w każdej sekundzie serialu. [Mateusz Piesowicz]
HIT LATA: "Trial & Error"
Serial Jeffa Astrofa i Matta Millera uznać by można za przegranego letniego sezonu. NBC nie zadbało o tę produkcję, wypuszczając ją w wakacje, co tydzień po dwa odcinki. Na dodatek poinformowano, że stacja nie przedłuży "Trial and Error" i jedyna nadzieja w znalezieniu innego "domu" dla naszych ulubionych mieszkańców East Peck.
A jednak "Trial & Error", mimo niesprzyjających warunków, to dla nas hit, jedna z najśmieszniejszych komedii ostatnich lat i ewenement w czasach, kiedy do wyboru mamy głównie tragikomedie, często bardzo depresyjne, albo ogłupiające sitcomy rodem z poprzedniej telewizyjnej epoki. Aż trudno nadążyć za żartami, które często w nieco zmienionej odsłonie powracają przez całą serię (tu choćby cudowni chłopcy z chorągiewkami, zapowiadający kobietę za kierownicą).
"Trial & Error" świetnie sprawdza się jako wypełnienie luki po "Parks and Recreation". Owszem, mamy genialne "The Good Place", ale to serial mocniej skonceptualizowany, z filozofami etc. Tymczasem parodia dokumentów o morderstwach zafundowała nam kolejne szalone miasteczko z wyjątkowymi mieszkańcami. Mimo zwrotów akcji bez wielkiego fabularnego skomplikowania, za to z jazdą bez trzymanki.
Duża w tym sukcesie serialu zasługa bohaterów i grających ich aktorów. Nawet nie było czasu, by zatęsknić za Johnem Lithgowem, bo w roli oskarżonej mieliśmy fenomenalną Kristin Chenoweth. A obok niej bohaterowie, których zdążyliśmy polubić w pierwszej serii, a którzy w nowym sezonie nawet bardziej prowokują widza nie tylko do kolejnych wybuchów śmiechu, ale i do wzruszeń (wątek Josha i Carol Anne).
To zdecydowanie nie jest przypadek zejścia ze sceny w odpowiednim momencie. Po sprawie "Lady, Killer" i sygnałach, czego moglibyśmy się spodziewać w przypadku kolejnych odcinków, zdecydowanie chcemy więcej! [Kamila Czaja]
HIT LATA: "The Affair"
"The Affair" bardzo nas zaskoczyło tego lata. Bo choć od pierwszego odcinka było widać, że szykuje się lepszy sezon, nikt z nas chyba nie przewidział aż takich emocji. A zaczęło się w miarę spokojnie, bo od zupełnie zwykłych spraw, które działy się jednocześnie na obu amerykańskich wybrzeżach — Helen wyjechała z Vikiem i młodszymi dziećmi do Los Angeles, a Noah postanowił jechać za nimi, z kolei Cole i Alison odbudowywali swoje życie w Montauk, każde z osobna, ale wciąż połączeni wspólnym biznesem.
Do tego dostaliśmy zagadkę pt. "Kto zaginie sześć tygodni później?". Zagadkę, po której prawdopodobnie nie spodziewaliśmy się, że wbije nas w fotele pod koniec sezonu i w końcu rozbije na drobne kawałeczki. Trzy sierpniowe odcinki 4. sezonu "The Affair" zawsze będą kojarzyć się z tym ogromnym szokiem, jaki przeżyliśmy, a także ze zgadywanką, co właściwie się stało, która perspektywa jest prawdziwa — i czy którakolwiek. Sprawnie przeprowadzona egzekucja spowodowała, że o serialu było głośniej niż kiedykolwiek, ale szum wynikał nie tylko z tego, że fani długo nie mogli się pozbierać.
To po prostu był dobry sezon, mocne zakończenie wątku jednej z serialowych postaci i emocjonalna bomba, jakiej w "The Affair" nie było od dawna. Nic dziwnego, że po finale w dziwnym stanie byli nie tylko serialowi bohaterowie, ale i widzowie. Jeśli jesteście z serialem do tyłu i nie jesteście pewni, czy warto nadrabiać zaległości przed ostatnim sezonem, raz jeszcze mówię, że naprawdę warto [Marta Wawrzyn]
HIT LATA: "Castle Rock"
Wiadomo, jak to jest z Kingowskimi ekranizacjami, zwłaszcza tymi z małego ekranu. Czasem wyjdą przyzwoicie, ale zwykle okazują się kompletną stratą czasu. "Castle Rock" wyglądało jednak o tyle ciekawie, że choć miało czerpać garściami z twórczości mistrza grozy, nie było bezpośrednią adaptacją żadnej z jego książek. I może właśnie w tym tkwi główna przyczyna jego sukcesu?
Bo ten jest niewątpliwy, w końcu serial Sama Shawa i Dustina Thomasona ("Manhattan"), wśród którego producentów jest m.in. J.J. Abrams, otrzymał zamówienie na kontynuację będąc zaledwie w połowie emisji 1. sezonu. Wcześniej natomiast zdążył zaliczyć najlepszy start w historii platformy Hulu i błyskawicznie zapewnił sobie miejsce wśród naszych hitów lata. A to wszystko jeszcze zanim na dobre się rozkręcił i pokazał swoją najlepszą stronę.
Choć pewnie powinienem napisać "strony", bo "Castle Rock" to w gruncie rzeczy wiele seriali w ramach jednego. Mamy tu trochę horroru (ale nie za dużo, klasycznego straszenia jest jak na lekarstwo), nieco thrillera (bywa krwawo), sporo fantastycznej opowieści w stylu czegoś pomiędzy "Zagubionymi" a "Pozostawionymi", a także solidną porcję dramatu obyczajowego. Wszystko jest zaś obudowane gęstym klimatem, w którym dodatkowe smaczki stanowią poukrywane tu i ówdzie nawiązania do twórczości Stephena Kinga, na czele z odgrywającym istotną rolę więzieniem Shawshank.
W centrum historii mamy granego przez André Hollanda z "The Knick" Henry'ego Deavera – prawnika zajmującego się sprawami skazanych na śmierć, który przybywa do rodzinnego Castle Rock, na wezwanie tajemniczego klienta. Kim on jest, jaka wiąże się z nim zagadka, co ma z tym wspólnego przeszłość Henry'ego i co u licha wyprawia się w tym sennym miasteczku w stanie Maine, które sprawia wrażenie przeklętego? Odpowiedzieć na te pytania wcale nie jest łatwo, bo "Castle Rock" potrafi gwałtownie zmieniać kurs i z odcinka na odcinek pokazywać zupełnie inne, ale zawsze intrygujące oblicze.
Do tego wygląda wprost fantastycznie, wciąga jak diabli, angażuje emocjonalnie i ma fenomenalną obsadę (m.in. Bill Skarsgård, Melanie Lynskey, Scott Glenn, Jane Levy czy Terry O'Quinn). Ciągle mało? To co powiecie na to, że siódmy odcinek jest jedną z najlepszych serialowych godzin, jakie widzieliśmy w tym roku i posiada absolutnie genialną Sissy Spacek? Bo według nas to znacznie więcej, niż się mogliśmy oczekiwać. [Mateusz Piesowicz]
HIT LATA: "Casual"
Jedna z naszych ulubionych ponurych komedii pożegnała się z widzami świetnym sezonem. Hulu (a w Polsce HBO GO) wypuściło od razu całą serię, więc można było przełom lipca i sierpnia spędzić z cudownie nieprzystosowaną rodzinką. W zaledwie 8 odcinkach dostaliśmy doskonałe domknięcie całej historii i obraz spóźnionego, zwłaszcza w przypadku Valerie (Michaela Watkins) i Alexa (Tommy Dewey), dorastania.
"Causal" nie straciło na tym, co zawsze ceniliśmy w produkcji Zandera Lehmanna. Czarny humor, pogłębione portrety bohaterów, fenomenalna ścieżka dźwiękowa… A równocześnie zaproponowano przekonujący przeskok czasowy, a w bohaterach coś się zmieniło. Wydaje się, że konieczność doprowadzenia historii do finału zmusiła twórców, by skłonić dotychczas niereformowalne postacie do refleksji.
Nie ma tu łatwych happy endów, ale wszyscy czegoś się uczą. Valerie już wie, że potrafi być sama, i odkrywa nowy zawodowy cel. Alex uświadamia sobie, że czas zacząć życie gdzie indziej, bo czasem trzeba się poświęcić dla najbliższych. A Laura (Tara Lynne Barr) robi postępy na drodze do zdrowego związku. Do tego oczywiście cudowni Leia (Julie Berman) i Leon (Nyasha Hatendi), czyli piękna przeciwwaga dla cynizmu przenikającego zazwyczaj "Casual".
Równocześnie udaje się uniknąć dydaktyzmu, a fakt, że relacje stają się mniej toksyczne, uzasadniono subtelnie. Przełomowy dla wszystkich odcinek 6 to najlepsza odsłona serii – niby zwykły rodzinny road trip, a zrobiony w cudownie surrealistycznym, słodko-gorzkim klimacie.
Na pewno będzie nam brakowało "Causal". Kameralny komediodramat rodzinny był świetnie napisany i zagrany, nie bał się mrocznych pomysłów, ale i potrafił, zwłaszcza w ostatnim sezonie, zaproponować trochę nadziei. Pozostaje się cieszyć, że ten wciąż za mało doceniany serial miał szansę odejść z godnością i na własnych warunkach. [Kamila Czaja]
HIT LATA: "Jack Ryan"
Amazon zmienił strategię, stawiając na głośne i wysokobudżetowe produkcje kosztem tych skromniejszych i mniej popularnych. Niekoniecznie nam się to działanie podoba, bo jego ofiarami padają bardzo lubiane przez nas tytuły (skasowania "Mozart in the Jungle" nie przebolejemy jeszcze długo), ale musimy przyznać, że pierwszy blockbuster platformy – ekranizacja popularnych powieści Toma Clancy'ego – wypadł naprawdę nieźle.
"Jack Ryan" to nie tyle serialowa adaptacja książek czy filmów, co raczej próba nowego podejścia do znanej marki, jakim jest tytułowy agent CIA. Twórcy (Carlton Cuse i Graham Roland) wzięli postacie stworzone przez Clancy'ego i umieścili je we współczesnym kontekście. Nie ma zatem zimnej wojny, ale są terroryści i delikatna sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie.
Brzmi standardowo i w gruncie rzeczy takim jest, bo fabularnie serial Amazona nie odkrywa Ameryki. Co nie przeszkadza mu w byciu wysokiej klasy rozrywką, która dokładnie wie, że do takiego miana aspiruje i nie ma przesadnie wygórowanych ambicji. Te mogłyby jej bowiem tylko zaszkodzić, jak wielu nadętym akcyjniakom przed nią.
Zamiast nich "Jack Ryan" oferuje więc bardzo solidny serial, który zgrabnie łączy poprowadzoną z głową akcję, trzymającą w napięciu historię i dające się lubić postaci. Na czele oczywiście z Jackiem Ryanem, w którego wcielił się John Krasinski, czyli Jim z "The Office" we własnej osobie. Kiedyś trudno byłoby sobie wyobrazić taką metamorfozę, a jednak sympatyczny aktor okazał się naprawdę niezłym amerykańskim herosem, bez problemów wchodząc w buty, które przed nim zakładali Alec Baldwin, Harrison Ford, Ben Affleck i Chris Pine.
Dodając do niego Wendella Pierce'a z "The Wire" w roli mentora Ryana, Jamesa Greera, i Aliego Sulimana jako terrorystę z nieco bardziej złożonymi motywacjami, otrzymamy zestaw, który skutecznie napędza serialową fabułę. Ta przenosi nas z jednego końca świata na drugi, zalicza kilka solidnych zwrotów, a także jedną wtopę (zbędny wątek operatora dronów), ale ogółem spełnia swoje zadanie – bardzo skutecznie przykuwa do ekranu na 8 odcinków i sprawia, że od razu chce się więcej. Zadanie wykonane. [Mateusz Piesowicz]
KIT LATA: "UnReal"
Pewnie już nie pamiętacie, że tego lata pokazany został finałowy sezon "UnReal". Recenzji u nas nie było, bo jego obejrzenie zajęło mi strasznie dużo czasu, a rozczarowanie nie znało granic. I choć sama końcówka — mówię o ostatnich scenach finału — miała sens, wszystko, co się działo po drodze, wywoływało u mnie tylko mimowolne przewracanie oczami.
Wszyscy bohaterowie, włącznie z Rachel i Quinn, dostali koszmarne wątki rodem z najgorszej opery mydlanej, do których serial podszedł z zerowym dystansem. Psychologia postaci właściwie przestała istnieć, a najbardziej skrzywdzono Rachel, która zachowywała się w tym sezonie naprawdę dziwnie i zrobiła wyjątkowo okropne rzeczy. Bohaterka, z którą mieliśmy sympatyzować, przemieniła się w parodię samej siebie i za nic nie dało się w niej już rozpoznać ani dawnej Rachel, ani w ogóle istoty ludzkiej.
A cała reszta to już były zwykłe bzdury — grubymi nićmi szyte manipulacje producentów, śmieszne już w okolicach 2. sezonu, wydawały się wyjątkowo niewiarygodne, powrót dawnych postaci wypadł dość blado (choć miło było zobaczyć ponownie Faith), a całość sprawiała wrażenie naprędce skleconej z tego, co jeszcze zostało z fabuły serialu. Po dwóch miesiącach od seansu wielu rzeczy w ogóle już nie pamiętam i nie mam ochoty odświeżać nawet na potrzeby tej notki. Żałuję, że tak kończy serial, który miał taki potencjał i tak interesujący — przynajmniej dawno temu, na samym początku — duet antybohaterek. [Marta Wawrzyn]
KIT LATA: "Insatiable"
Kit lata to zdecydowanie za mało powiedziane. Ten potworek jest bardzo mocnym kandydatem do miana najgorszej produkcji oryginalnej Netfliksa w historii, a sami wiecie, że konkurencję ma w tej kategorii coraz mocniejszą. Jasne, rozumiemy, że streamingowy gigant ma swoją strategię, wedle której produkuje wszystko w ilościach hurtowych, wiedząc, że i tak na każdego gniota znajdą się chętni, ale rany, powinny być jakieś granice, których przekraczać nie wolno.
"Insatiable" jest natomiast przykładem pogwałcenia zdrowego rozsądku i dobrego smaku w skali, jakiej już dawno na jakimkolwiek ekranie nie widziałem. Serialem tak złym, że gdyby przyszło mi wymieniać jego wady, zeszłoby pewnie do końca miesiąca. W sumie jednak trudno się było spodziewać czegokolwiek innego – w końcu mowa o produkcji, której nie chciało nawet CW (!), i która już przed premierą budziła ogromne kontrowersje. Ale co tam, nieważne jak mówią, ważne żeby mówili, prawda, drogi Netfliksie?
No więc mówimy: "Insatiable" to czysty koszmar. Historia Patty Bladell (Debby Ryan), kiedyś wyśmiewanej otyłej nastolatki, a po przejściu cudownej metamorfozy uczestniczki konkursów piękności, jest dokładnie tak zła, jak sugeruje jej opis. Począwszy od fatalnego podejścia do problemu otyłości (najpierw wyśmiewanie, potem ignorowanie), poprzez powierzchowne traktowanie innych poruszanych tu kwestii (m.in. samoakceptacja i uprzedmiotowienie kobiet), aż do spraw podstawowych, jak żenujący scenariusz, prymitywny humor czy fatalnie nakreślone postaci.
W założeniu miała to być ostra satyra na współczesny świat, stopniowo zamieniająca się w czarną komedię. W praktyce wyszła bardzo niskich lotów parodia, która źródło humoru znajduje przede wszystkim w często obrzydliwych dowcipach o seksualnym podtekście. Ot, mamy na przykład naśmiewanie się z molestowania nieletnich. Zabawne? Według twórców chyba tak, bo motyw ciągnie się bardzo długo. Przy czymś takim nawet idiotyczna fabuła (zawierająca choćby egzorcyzmy) schodzi na drugi plan, więc może taki był ich chytry plan. Niestety, nikt ich nie uprzedził, że przykrywanie złego gorszym na niewiele się zda.
A najbardziej przykrym podsumowaniem tego wszystkiego jest fakt, że Netflix zdążył już zamówić 2. sezon. Można stracić wiarę w ludzkość. [Mateusz Piesowicz]
KIT LATA: "The Sinner"
Rok temu "The Sinner" przeszedł drogę od hitu do kitu, teraz zaczynał jednak z nieco niższego pułapu, więc i rozczarowanie koszmarnymi pomysłami z ostatnich odcinków jest mniejsze. Powinniśmy byli się tego spodziewać, prawda? Ja się spodziewałam i moje zainteresowanie serialem spadało z tygodnia na tydzień. Finał obejrzałam jednym okiem, chwilę potem machnęłam na całość ręką i nie, recenzować tego nie zamierzam, bo są teraz ciekawsze rzeczy w telewizji.
Ilość tanich chwytów, przewidywalnych twistów i szokowania dla samego szokowania była porównywalna z tym, co się działo pod koniec 1. sezonu, tyle że w międzyczasie zdążyłam się na to uodpornić. A także przestałam wierzyć, że to może być serial dobry — albo chociaż inny niż poprzednio. Twórcy ewidentnie postawili za cel szokowanie nas co sezon tak chorymi pomysłami, jak to tylko możliwe, i cóż, takie ich prawo. Przynajmniej już wiem, że więcej czasu na ich "dzieło" tracić nie będę, niezależnie od tego, czy powstaną kolejne sezony i kto w nich zagra.
Nie mam pojęcia, co w tym festiwalu taniego szokowania robiła Carrie Coon, szkoda mi też na takie seriale Billa Pullmana. "The Sinner" to coś, czego w dzisiejszym krajobrazie serialowym nie znoszę bardziej niż schematycznych procedurali i identycznych sitcomów — produkcja najpodlejszego gatunku, która nas okłamuje, udając telewizję jakościową. [Marta Wawrzyn]
KIT LATA: "Heathers"
Niepotrzebny remake filmowego "Śmiertelnego zauroczenia" z 1988 roku. Gdyby była to tylko kolejna słaba próba skuszenia widza sentymentem do przełomu lat 80. i 90. oraz duetu Winona Ryder – Christian Slater, to można by rzecz po prostu zignorować. Trudno jednak zrozumieć, po co HBO GO fundowało polskim widzom ten serial po tym, jak w USA skasowano go jeszcze przed premierą.
Fakt, że na niepowodzenie "Heathers" za oceanem wpływ miały czynniki zewnętrzne. Serial o szkolnej przemocy, w tym broni i bombach, nie nadawał się do emisji po strzelaninie w Parkland, ale trudno nie zauważyć, że to przy okazji po prostu produkcja słaba i zbędna.
"Heathers" zaczyna od dość wiernego naśladowania filmowego pierwowzoru i zdecydowanie mu przy tym nie dorównuje. Ostra zmiana kierunku następuje, gdy okazuje się, że serialowa Heather (Melanie Field) żyje, a zamiast serii morderstw z udziałem Veroniki Sawyer (Grace Victoria Cox) i J.D. (James Scully) szykuje się fala samobójstw.
Jakimś chwytem miało być chyba zamienienie roli ofiar i prześladowanych, tu bowiem szkołą trzęsą przedstawiciele mniejszości (czasem udawani). Wyszło niezbyt śmiesznie, za to trochę niesmacznie. Jest tu parę udanych elementów satyrycznych, na przykład na media społecznościowe. Jednak potencjał znika wśród prowokowania dla samego prowokowania, a większość tego, co wychodzi nieźle, okazuje się zapożyczone z filmu Michaela Lehmanna.
Wszystko tu jest zbyt wprost, a do problemów dochodzi jeszcze "drewniane" aktorstwo, zwłaszcza w przypadku Scully'ego. J.D., charyzmatyczny buntownik znany z kreacji Slatera, tu okazuje się zupełnie niewyrazisty, a i Victoria nie porywa. Cóż, nie każdy jest Winoną Ryder. Ale w takim razie po co się w ogóle porywać na taki remake? Szkoda czasu widza. I szkoda miejsca na dobrej platformie. [Kamila Czaja]
KIT LATA: "Rozczarowani"
Polski Netflix naprawdę trafił z tym tłumaczeniem, bo "Rozczarowani" to rzeczywiście definicja serialowego rozczarowania. I nawet nie chodzi o to, że jest to serial aż tak fatalny — bo nie jest, jest nijaki i doskonale przeciętny. To bardziej kwestia oczekiwań, które zostały zawiedzione. Kiedy mamy do czynienia z nową produkcją Matta Groeninga, a główną rolę gra Abbi Jacobson z "Broad City", spodziewamy się czegoś więcej, niż lekko niegrzecznej i czasem zabawnej, ale zwykle ledwie znośnej kreskówki dla dorosłych.
A tym właśnie są "Rozczarowani", serial, który ma jakieś ambicje i pomysł na siebie, ale w ciągu 1. sezonu nigdy nie daje rady stać się dla fantasy tym, czym dla science fiction była "Futurama". Postacie tak bardzo mają przełamywać stereotypy, że aż w nich grzęzną, zaś cała "niegrzeczność" i "dorosłość" sprowadza się do picia, bekania i siekania mieczem, a także okazyjnego parodiowania "Gry o tron" czy bezpośredniego kpienia ze znanych bajek. Brakuje jakiegoś własnego rysu, ciekawszej fabuły, bohaterów, którzy potrafiliby ożyć na ekranie. Z celnymi żartami też jest problem.
To nie znaczy, że "Rozczarowanych" nie da się oglądać. Obejrzałam całość głównie z sympatii dla Jacobson i dlatego, że lubię postacie, zwłaszcza kobiece, które idą pod prąd. Ale choć serial ma potencjał, na razie księżniczkę Bean i jej kompanów dzieli przepaść od Simpsonów i bohaterów "Futuramy". [Marta Wawrzyn]
KIT LATA: "Strange Angel"
O porażkach telewizji ogólnodostępnej, jak kolejna podróbka "Castle" czy ten byle jaki serial, który miał być naszym nowym "Person of Interest", nawet już nie wspominamy. Nie ma sensu, bo "kit" to po prostu norma w letnich ramówkach amerykańskiej Wielkiej Czwórki. Większości tych seriali nie pamięta się kilka tygodni po debiucie. O istnieniu "Strange Angel" postanowiliśmy jednak przypomnieć, bo wydawało nam się, że produkcje CBS All Access to jednak trochę inna jakość.
Tym razem naprawdę nie wyszło, i to pomimo wzięcia na tapet naprawdę interesującej historii. Jack Parsons, główny bohater "Strange Angel", to ojciec amerykańskiej inżynierii rakietowej i zarazem człowiek, którego życie jest gotowym scenariuszem. Choć od zawsze miał kosmiczne marzenia, rzucił studia, bo życie zmusiło go do pracy podczas Wielkiego Kryzysu na początku lat 30. Był okultystą, wyznawcą libertarianizmu i szalonym geniuszem. Utrzymywał znajomości z tak kontrowersyjnymi ludźmi, jak brytyjski mistyk Aleister Crowley czy założyciel kościoła scjentologicznego L. Ron Hubbard. A przede wszystkim miał pasję, którą zamienił w coś wielkiego – coś, co odmieniło dzieje ludzkości.
Niespodzianka — da się z tych składników zrobić serial boleśnie bezpieczny, nudny i poprawny pod każdym możliwym względem. W "Strange Angel" nie ma wyjątkowego klimatu, ciekawych postaci ani interesującego tła społecznego, choć wydawałoby się, że to takie rzeczy, które powinny tutaj pojawić się "same". Zawodzą aktorzy, na czele z Jackiem Reynorem ("Transformers: Wiek Zagłady"), ale to pewnie wina fatalnego scenariusza. Nie ma żadnych szaleństw, przełomów ani rzeczy wyjątkowych, jest tylko jeden wielki ziew. Szkoda, że aż tak zmarnowano potencjał. [Marta Wawrzyn]