"Księga czarownic" to guilty pleasure z dodatkiem magii — recenzja brytyjskiego serialu z Matthew Goode'em
Marta Wawrzyn
23 września 2018, 22:02
"Księga czarownic" (Fot. Sky)
Co by było, gdyby profesorowie z Oksfordu byli czarodziejami i wampirami, a do tego mieli aparycję Matthew Goode'a? "Księgę czarownic" ogląda się świetnie, jeśli nie traktujecie jej poważnie.
Co by było, gdyby profesorowie z Oksfordu byli czarodziejami i wampirami, a do tego mieli aparycję Matthew Goode'a? "Księgę czarownic" ogląda się świetnie, jeśli nie traktujecie jej poważnie.
Serial "Księga czarownic" brytyjskiej telewizji Sky, w Polsce pokazywany przez HBO, to adaptacja powieściowej trylogii Deborah Harkness. Czy jest nam ona potrzebna, po tym jak przerobiliśmy wszelkie możliwe historie fantasy na ekranach małych i dużych? Niekoniecznie. Ale dwa pierwsze odcinki i tak sprawiły mi zaskakująco dużo frajdy, pomimo wszystkich wad. A tych jest sporo, z brakiem oryginalności na czele.
Serial opowiada o fantastycznym świecie, którego epicentrum znajduje się w Oksfordzie. Młoda czarownica i zarazem doktor historii, Diana Bishop (Teresa Palmer, "Przełęcz ocalonych"), odkrywa w bibliotece Uniwersytetu Oksfordzkiego tajemniczą księgę, poszukiwaną od wielu lat przez istoty ze zdolnościami nadprzyrodzonymi. Jej odkrycie przyciąga uwagę wiekowego wampira i profesora genetyki Matthew Clairmonta (Matthew Goode, "The Crown", "Żona idealna"), który ma powody, by chcieć jej tę księgę odebrać.
Znalezisko jest o tyle cenne, że jego zawartość może oznaczać być albo nie być dla niektórych magicznych istot, przede wszystkim wampirów. Nic więc dziwnego, że na przestrzeni dwóch pierwszych odcinków wszyscy wariują na jego punkcie, a na dodatek, stojący po dwóch przeciwstawnych stronach potencjalnej wojny, Matthew i Diana zaczynają mieć się ku sobie. Co jest seksowne i niebezpieczne, i stanowi dobry powód, aby "Księgę czarownic" oglądać, trochę na tej zasadzie co "Outlandera", jako guilty pleasure, o którego wadach wygodniej nie pamiętać.
A brak odkrywczości to niestety tylko wierzchołek góry lodowej. "Księga czarownic" wygląda na serial dosłownie sklecony z motywów i elementów, które znamy. Niewiele tu fabularnych zaskoczeń: są wampiry, czarownice, pradawne porachunki, międzygatunkowa miłość, pragnienia silniejsze od nas, pytania o to, czy naprawdę bardziej powinniśmy ufać tym, z którymi nas więcej na pierwszy rzut oka łączy. Schematy, schematy, schematy.
Jeśli podejrzewacie, że coś się wydarzy, prawdopodobnie to się właśnie prędzej czy później wydarzy. A ponieważ przewidywalność i łopatologia okraszone są poważnymi do granic śmieszności dialogami, niektóre momenty ciężko przetrwać. I efekt jest odwrotny od zamierzonego.
Można bowiem odnieść wrażenie, że twórczyni serialu, Kate Brooke ("Mr Selfridge"), bardzo chciała zaserwować nam coś więcej niż kolejne magiczne guilty pleasure. Niepotrzebnie, bo takie zaszufladkowanie "Księdze czarownic" by nie zaszkodziło — w końcu porządnie zrobiony lekki serial, który dokładnie zna własne ograniczenia, to coś, co zawsze jest pożądane.
Ale choć produkcja telewizji Sky ma swoje wady i nie można o niej powiedzieć, że wnosi cokolwiek nowego do gatunku wampirzego fantasy, zdecydowanie da się ją polubić. I to właściwie od pierwszej chwili, kiedy widzimy, jak nasz tajemniczy, czarujący i tylko troszkę straszny wampir obserwuje roztrzepaną czarownicę, a dookoła nich są najładniejsze oksfordzkie widoki rodem z serialu "Endeavour". Przyjemna dla oka obsada na czele z doskonałym w rolach enigmatycznych przystojniaków Goode'em, klimat średniowiecznego Oksfordu, wypełnione księgami wnętrza, ciemne puby, zakurzone manuskrypty czytane przy kawie — to wszystko sprawia, że "Księgę czarownic" ogląda się z przyjemnością.
Gdyby serial tworzyli Amerykanie, przegraliby na starcie, bo nie mogliby zaoferować nawet namiastki tego klimatu. W wydaniu brytyjskim takie historie od razu zyskują dzięki fotogenicznym miejscówkom i naturalnemu urokowi, z jaką staroświecki świat z dodatkiem magii potrafi przenikać się z nowoczesnością. Takie miejsca można znaleźć w całej Anglii, także w Londynie, i wielu filmowców już z tego skorzystało.
Nietrudno wprowadzić do tego świata profesora-wampira, prowadzącego badania genetyczne w klimatycznym laboratorium, i czarownicę przesiadującą z laptopem w zachwycającej Bibliotece Bodlejańskiej — która jest zresztą większą gwiazdą niż Goode i spółka, bo grała m.in. w filmach o Harrym Potterze. Oni pasują tu tak po prostu, wyglądają ładnie i aż chce się im kibicować jako parze. Zwłaszcza po jakże urokliwym zakończeniu 2. odcinka.
O reszcie obsady po dwóch odcinkach nie da się powiedzieć zbyt wiele, poza tym że w oko wpadli mi głównie Owen Teale ("Gra o tron") jako zastanawiający starszy czarodziej Peter Knox i Alex Kingston ("Doktor Who") jako Sarah, ciotka Diany. To przede wszystkim jednak serial Goode'a i Palmer, którzy na szczęście bardzo szybko łapią fajną chemię i stają się głównym powodem, dla którego chce się to oglądać.
Choć "Księga czarownic" pojawia się na ekranach zdecydowanie za późno, żeby zdobyć rzesze fanów — po "Zmierzchu", "Pamiętnikach wampirów" i "Czystej krwi" mamy prawo mieć już tego typu historii dość — oferuje wystarczająco dużo, aby wciągnąć tych, którzy poszukują niezobowiązującej rozrywki po ciężkim tygodniu. Ja oglądam dalej i Wam też polecam, oczywiście pod warunkiem, że nie oczekujecie od tego serialu cudów i potraficie mu wybaczyć skłonność do serwowania popkulturowych klisz bez cienia subtelności czy dystansu.
"Księga czarownic" jest dostępna w HBO GO, nowe odcinki w soboty. Premiera w telewizji HBO 23 października.