Na granicy wybuchu. "Bodyguard" – recenzja finału
Kamila Czaja
26 września 2018, 19:32
"Bodyguard" (Fot. BBC)
Kolejne długie minuty wstrzymywania oddechu, rozgrywki na wysokich szczeblach władzy i paskudne sekrety. Oto finał "Bodyguarda", czyli serialu, który wciąż nas zaskakiwał. I to prawie zawsze pozytywnie. Spoilery!
Kolejne długie minuty wstrzymywania oddechu, rozgrywki na wysokich szczeblach władzy i paskudne sekrety. Oto finał "Bodyguarda", czyli serialu, który wciąż nas zaskakiwał. I to prawie zawsze pozytywnie. Spoilery!
"Bodyguard" to hit, jakiego chyba nikt się nie spodziewał. Kolejne rekordy oglądalności (finał obejrzało w telewizji 10,4 mln Brytyjczyków), cotygodniowe emocje na krawędzi fotela, kolejne zaskakująco zwroty akcji. Po drodze okazało się, że serial jest o czymś innym, niż sądziliśmy. A potem jeszcze kilka razy zawirowania w losach Davida Budda (Richard Madden) powodowały u widzów szok. Czy udało się tę przygodę zgrabnie zakończyć?
Przyznaję, że po totalnym zachłyśnięciu się pierwszą połową sezonu w drugiej byłam nieco bardziej sceptyczna. Po zaskakującym uśmierceniu jednej z dwóch najważniejszych postaci, Julii Montague (Keeley Hawes), "Bodyguard" nieco w moich oczach stracił. Jednak, a dowodzi tego także finał, to raczej wina moich niewłaściwie ustawionych oczekiwań niż wizji Jeda Mercurio.
Spodziewałam się psychologicznego thrillera, w którym David będzie walczył ze sobą wobec konieczności ochraniania osoby, której decyzje niszczą życie żołnierzom takim jak on. Dostałam w zamian namiętny romans między ochroniarzem a panią minister. A w międzyczasie kilka mrożących krew w żyłach zamachów. Kiedy Julię zabito, "Bodyguard" wyraźnie pokazał, że twórców mniej interesuje budowanie skomplikowanych relacji między bohaterami, a bardziej czysta sensacyjność oparta na kolejnych fałszywych tropach i sytuacji zmieniającej się jak w kalejdoskopie.
Ale gdy już przyjmie się do wiadomości, że mamy do czynienia z czystą rozrywką (o ile można mówić tak o serialu dotyczącym głównie terroryzmu i politycznych intryg), to można czerpać z "Bodyguarda" wielką frajdę. Śledzenie, jak w finale wychodzą na jaw kolejne tajemnice, których rozwikłania w takim kształcie chyba mało kto się nie spodziewał, to wystarczająca nagroda.
Można by ponarzekać, że kluczowa rola "zwykłej" przestępczej organizacji w zamachu na Julię to wyjście zbyt proste wobec wcześniejszego mnożenia intryg na najwyższych szczeblach władzy. Ale przecież właśnie dzięki pozornemu banałowi takiego rozwiązania pojawia się u widza zaskoczenie. Gdyby za wszystkim stali jacyś podejrzani politycy, to za bardzo byśmy ich podejrzewali, by dać się zszokować.
Zwłaszcza że na koniec Mercurio zostawił prawdziwą bombę – jakkolwiek by to nie brzmiało w tym kontekście. Nie chodzi zresztą tylko o to, że przez pół odcinka David chodził w kamizelce z ładunkiem wybuchowym, a palec miał dosłownie przyklejony do zapalnika.
Klamra, w której tytułowy ochroniarz sam stał się potencjalnym zamachowcem, to ciekawy pomysł formalny. W pilocie sierżant Budd negocjował z Nadią (Anjli Mahindra) i osłonił ją, by snajper nie mógł wykonać strzału. W finale to Vicky (Sophie Rundle), żona Davida, stała się taką tarczą dla niego. I chociaż chwilami myślałam, że może scena z bombą trwa odrobinę za długo, to równocześnie łapałam się na wstrzymywaniu oddechu.
"Bodyguard" ma nad wieloma przedstawicielami gatunku przewagę, bo po twórcach tej opowieści możemy spodziewać się wszystkiego. Skoro zabito Julię, to równie dobrze mogło się okazać to, że jej śmierć była sfingowana (mimo wszystko dobrze, że nie sięgnięto po takie przewidywalne rozwiązanie), jak i to, że David też zginie. Dlatego parę razy przyciszałam przy oglądaniu dźwięk, licząc się z tym, że może za chwilę po prostu wszystko wybuchnie albo głównego bohatera zwyczajnie zastrzelą.
Jak się bowiem okazało, David był od początku szykowany na kozła ofiarnego. Jego przełożona, Lorraine Craddock (Pippa Haywood), specjalnie delegowała go do ochrony Julii, a sama okazała się "wtyczką" przestępców. To pierwszy szok, bo skutecznie sugerowano wcześniej, że zdrajczynią w policyjnych kręgach jest Anne Sampson (Gina McKee). Śmierć Davida ucieszyłaby też służby specjalne, bo zrzucenie winy na ochroniarza pomogłoby zataić ich udział w planowanym przez Julię puczu.
Najbardziej szokująca wydaje się jednak rola Nadii w całej sprawie. Nie tylko David uwierzył, że to bezwolna ofiara prania mózgu. I chociaż można by w pierwszym odruchu uznać, że sprowadzenie wszystkiego do islamskiego ekstremizmu to pójście na łatwiznę, to przecież Mercurio skutecznie zaskoczył widzów tym rozwiązaniem. Cały czas konsekwentnie wmawiać widzom, że wbrew pozorom nie chodzi o islamistów, a potem logicznie pokazać, że jednak dokładnie o nich chodziło? Majstersztyk.
Nie znaczy to zresztą, że pozostali bohaterowie "Bodyguarda" okazali się niewinni. Chociaż sam David był zdecydowanie mniej mroczny i żądny zemsty, niż wskazywały pierwsze odcinki, to inni ludzie uwikłani w sprawę mieli swoje na sumieniu. Na niejednoznaczną postać wyrosła choćby Sampson, która wprawdzie nie popełniła zbrodni, o które ją podejrzewano, ale pokazała, jak doskonale potrafi rozgrywać sytuację dla swoich celów.
Jeśli na coś scenariuszowo miałabym naprawdę narzekać, to na postacie policjantów. Gdyby nie fakt, że zachowywali się zupełnie nieprofesjonalnie, opóźniając wyjaśnienie różnych kwestii i chwytając każdy trop bez zastanowienia, czy ma on w ogóle sens, to wiele scen "Bodyguarda" nie mogłoby się wydarzyć. Chwilami raziło to jako zbyt łatwe uzasadnienie nagłych zwrotów akcji.
Z drugiej strony, w "Bodyguardzie" właśnie akcja to priorytet, który się świetnie sprawdza. Nawet jeśli cierpią na tym postacie, bo miały potencjał na głębsze portrety, a służą przede wszystkim posuwaniu do przodu kolejnych trzymających w napięciu scen. David wprawdzie przechodzi zmianę, dojrzewa do poproszenia o pomoc i do prób odbudowania rodziny na zdrowych zasadach, ale trudno uznać go za bardzo skomplikowanego bohatera. Ciekawsza była Julia, ale oglądaliśmy ją zdecydowanie za krótko i to wtedy, kiedy "Bodyguard" zapowiadał się jeszcze na zupełnie inną opowieść.
Niewątpliwie dostaliśmy w pozytywnym sensie zagmatwany fabularnie serial, który przez parę tygodni podnosił nam adrenalinę w stopniu wręcz niezdrowym. Było tu mniej poważnej psychologii czy dylematów moralnych, niż mogłoby być. Ale za to znacznie więcej wybuchów i zdrad, od których widzowi porządnie kręciło się w głowie. I aż dziw, że wszystko tak dobrze się skończyło dla Davida i jego rodziny.
Prawdę mówiąc, nawet w ostatniej scenie spodziewałam się, że może samochód Buddów wybuchnie, ktoś do niego strzeli lub go staranuje. Oczywiście David zasłużył na wytchnienie, ale po tygodniach oglądania świata, w którym wszyscy czyhają na wszystkich, tak sielankowa końcówka zaskakuje. A może to po prostu kolejny punkt dla Jeda Mercurio, który nawet nieco banalnym zakończeniem zadziwia, bo przełamuje ponury kontekst, który sam stworzył?