"Manifest" próbował, ale nie zastąpi nam "Lost". Recenzja premiery nowego serialu NBC
Mateusz Piesowicz
25 września 2018, 22:01
"Manifest" (Fot. NBC)
Na przestrzeni lat było wielu potencjalnych następców "Lost". "Manifest" nie jest najgorszym z nich, ale do miana wyjątkowego mu bardzo daleko. Drobne spoilery.
Na przestrzeni lat było wielu potencjalnych następców "Lost". "Manifest" nie jest najgorszym z nich, ale do miana wyjątkowego mu bardzo daleko. Drobne spoilery.
13 kwietnia 2013 roku z Montego Bay na Jamajce wyleciał samolot do Nowego Jorku ze 191 osobami na pokładzie. Pięć i pół roku później ten sam lot znalazł się wreszcie u celu swojej podróży ku konsternacji wszystkich na ziemi, którzy już dawno uznali go za zaginiony w tajemniczych okolicznościach, i samych pasażerów, dla których minęło ledwie kilka godzin. Trzeba przyznać, że punkt wyjścia "Manifestu" był całkiem ciekawy. Przynajmniej na tyle, by serial NBC załapał się do naszego zestawienia najbardziej oczekiwanych jesiennych nowości jako jedyny przedstawiciel amerykańskiej Wielkiej Czwórki. Czy słusznie?
Po premierze trzeba przyznać, że niestety raczej nie. Bo intrygujące założenie, mnóstwo potencjalnie fascynujących wątków i tajemnica, która miała potencjał, by przykuć nas do ekranów tak jak historia pasażerów innego serialowego lotu sprzed lat to w przypadku "Manifestu" obietnice bez pokrycia w rzeczywistości. A najgorsze jest to, że w całej pierwszej godzinie serial nie dał wyraźnych powodów, by sądzić, że w kolejnych odcinkach ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Ba, średnio wypadł nawet w próbie zwykłego sprawienia, bym chciał sprawdzić, co będzie dalej.
W gruncie rzeczy najlepszym elementem pilota "Manifestu" jest jego pierwsze dziesięć minut. Tak, te dziesięć minut, które NBC upubliczniło prawie miesiąc przed premierą, co okazało się bardzo sprytną taktyką. Przynajmniej jeśli chodzi o przełożenie na wyniki oglądalności, bo premiera przyciągnęła przed ekrany najwyższą widownię dla dramatu od czasów debiutu "This Is Us" (10,3 mln widzów/rating 2,2). Gorzej z moimi oczekiwaniami, bo te malały z każdą kolejną chwilą w towarzystwie serialu, by w końcu sięgnąć może nie dna, ale zdecydowanie rozczarowującego dołka.
Wszystko dlatego, że im lepiej poznawałem "Manifest", tym mniej atrakcyjny się on stawał. Bo co z tego, że dostaliśmy dynamiczny i interesujący start, skoro okazało się, że potem wciągnięto nas w niezbyt ciekawe i płytkie historie wyjątkowo mdłych głównych bohaterów? Jasne, istotnych postaci z pewnością będzie tu więcej (jedną z nich już poznaliśmy), ale gdy w wysuwającym się na czoło rodzeństwie Stonesów trudno dostrzec cokolwiek na pierwszy rzut oka wyróżniającego, to mamy problem. Ben (Josh Dallas) i Michaela (Melissa Roxburgh) są złożeni ze stereotypów, porozumiewają się za pomocą klisz i choć niemal od razu dostali solidną porcję dramatów do przyjęcia na klatę, trudno doszukać się w nich grama autentyczności (także ze względu na niskich lotów aktorstwo).
A to może być poważnym problemem dla całego serialu, ponieważ ten, wbrew swojemu nadprzyrodzonemu założeniu, wyraźnie ma się w dużej mierze opierać na wiarygodnie przedstawionych i w teorii skomplikowanych ludzkich emocjach. Tych mamy zaś tylko w pilotowym odcinku cały zestaw, w końcu gdy po pięciu latach z niebytu wracają kiedyś najbliżsi ci ludzie, nie można tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.
Twórcy przedstawiają nam zatem pokrótce najważniejsze relacje: Bena z jego żoną Grace (Athena Karkanis) i teraz już nastoletnią córką Olivią (Luna Blaise), oraz Michaeli z byłym narzeczonym Jaredem (J.R. Ramirez). Co się w nich zmieniło po pięciu latach, nietrudno się domyślić. Wszystko to zostało rozwiązane tak standardowo, że nie mogłem się nadziwić, czemu twórcy wolą brnąć w oklepane wątki, zamiast poszukać choć namiastki czegoś nowego. Ot, choćby przy Olivii i jej teraz o kilka lat młodszym bracie bliźniaku, Calu (Jack Messina), który również był na pokładzie feralnego samolotu. W jednej scenie tej dwójki było więcej szczerości i namiastki emocji, niż we wszystkich "dorosłych" rozmowach razem wziętych.
Gdyby więc "Manifest" miał się opierać tylko na stosunkach między swoimi bohaterami, nazwałbym go bardzo ubogą wersją "Pozostawionych" dla masowej widowni i szybko odrzucił w kąt. Ale tutaj mamy przecież jeszcze tajemnicę, która bynajmniej nie robi tylko za niewytłumaczalną zagadkę w tle. Wręcz przeciwnie, to co działo się z pasażerami lotu 828 w powietrzu stanowi istotną kwestię, tym bardziej, że po powrocie nabyli oni pewnych specyficznych umiejętności.
Jakich konkretnie nie zdradzę, wystarczy, że twórcy zrobili to za pomocą łopaty kilka razy w odcinku. Bo jeśli jeszcze się nie domyśliliście, to wiedzcie, że "Manifest" nie jest serialem, w którym ktoś bawi się w subtelności. O ile jeszcze w przypadku odkrywających siebie na nowo bohaterów da się to przełknąć (choć nie są to Himalaje kreatywności), o tyle jednoznaczne kierowanie całej historii w wyraźnym kierunku już na tym etapie jest po prostu złe. I nie chodzi mi wcale o to, że "Manifest" nie ukrywa swoich religijnych fundamentów, ale o sposób, w jaki nam je momentami wykłada. Mocno eksponowany cytat z Nowego Testamentu? W porządku, wygląda na pomysłowy element zagadki. Ale walnięcie tak znaczącą rozmową z księdzem w opuszczonym kościele już w pierwszym odcinku? No przecież to obdziera wszystko z aury tajemniczości.
A coś takiego naprawdę trudno już "Manifestowi" wybaczyć, choć oczywiście nie jest tak, że twórcy odpowiadają nam od razu na jakiekolwiek pytania. Ostatnią sceną pilota tylko ich namnożyli, ale będąc szczerym, gdy ją oglądałem, bardziej niż na wyjaśnienia liczyłem na to, by nie musieć już więcej oglądać efektów używania niskobudżetowego CGI. A gdy w serialu, który powinien od początku do końca fascynować, zwracasz uwagę na takie rzeczy, to znaczy tylko i wyłącznie tyle, że ktoś tu nie wykonał dobrze swojej roboty. I nie, wcale nie mam na myśli mających ograniczone możliwości specjalistów od efektów.
Za wcześnie rzecz jasna, by całkowicie skreślić nową produkcję NBC, ale po pierwszym odcinku naprawdę trudno doszukać się w niej czegoś naprawdę wartego uwagi. "Manifest" wybiera najprostsze i najbardziej schematyczne rozwiązania, nawet nie próbując udawać, że ma w zanadrzu coś oryginalnego. Nie jest bezczelną kopią "Lost", ale też kompletnie niczym nie zaskakuje, będąc przewidywalną i odtwórczą rozrywką, która niewiele widzom daje i w zamian równie mało od nich wymaga. Czyli całkiem możliwe, że trochę czasu w ramówce przetrwa. O ile jednak przed premierą taka informacja by mnie ucieszyła, teraz mogę tylko wzruszyć ramionami i skierować wzrok w stronę czegoś ciekawszego. Wam też to polecam.