"FBI" na ratunek. Recenzja premiery nowego serialu CBS-u od Dicka Wolfa
Mateusz Piesowicz
27 września 2018, 21:02
"FBI" (Fot. CBS)
Czy procedural o błyskotliwym tytule "FBI" może być oryginalny? Oczywiście, że nie. A czy może być zjadliwy, jeśli dobrze wiemy, czego się spodziewać? Owszem. Małe spoilery.
Czy procedural o błyskotliwym tytule "FBI" może być oryginalny? Oczywiście, że nie. A czy może być zjadliwy, jeśli dobrze wiemy, czego się spodziewać? Owszem. Małe spoilery.
Swoista zaleta "FBI" polega natomiast na tym, że czego się po nim spodziewać było wiadomo, od kiedy podano jego pierwsze szczegóły. Przede wszystkim, mowa o proceduralu CBS-u, co od razu mocno ogranicza możliwość bycia oryginalnym. Poza tym, co jeszcze istotniejsze, mowa o nowym proceduralu Dicka Wolfa, czyli człowieka instytucji w amerykańskiej telewizji, jeśli chodzi o ten konkretny gatunek. Było nie było to jemu zawdzięczamy serię "Prawo i porządek" czy "One Chicago".
Wniosek był więc prosty: "FBI" nie powinno zejść poniżej pewnego poziomu, ale też nie będzie wychylać nosa nawet na milimetr ponad oklepany standard. Po obejrzeniu pilotowego odcinka chciałbym Wam powiedzieć, że tak nie jest, ale… sami rozumiecie. Trzymajmy się zatem dobrych wiadomości: "FBI" rzeczywiście da się oglądać, jeśli tylko lubicie puścić sobie do posiłku nieźle zrobiony i mało wymagający procedural. Czyli spełnia cel swojego powstania w stu procentach.
Cała reszta da się właściwie opisać w jednym zdaniu i to nawet bez oglądania serialu. Bo tak jak się należało spodziewać, wszystko, co potrzebujecie o nim wiedzieć, zawiera się w jego tytule. Historia jest zatem prosta jak konstrukcja cepa i skupia się na agentach nowojorskiego biura FBI, w którym pracują rzecz jasna najbardziej utalentowani i najlepiej wyszkoleni ludzie, jakich ten akurat procedural widział.
Ich talentów nie można oczywiście marnować na byle przestępców, zatem nasi bohaterowie zajmują się tylko sprawami najwyższej wagi: terroryzmem, przestępczością zorganizowaną, kontrwywiadem, itp. Wszystko w szybkim tempie, na granicy prawa i bardzo zdecydowanie, bo to od nich zależy bezpieczeństwo Nowego Jorku i pewnie jeszcze bliższych czy dalszych okolic. Ma to swoje plusy, bo serial nie posiada nawet najmniejszych przestojów, ale ma i poważny minus: wszystko jest tak podstawowe i prostolinijne, że trudno tu cokolwiek kupić.
Łącznie z parą głównych bohaterów, czyli agentami Maggie Bell (mająca doświadczenie w policyjnych proceduralach Missy Peregrym z "Rookie Blue") i Omarem 'OA' Zidanem (Zeeko Zaki z "Six"), którzy na początku pierwszego odcinka trafiają do południowego Bronksu, gdzie właśnie doszło do eksplozji, która zrównała z ziemią jeden z tamtejszych apartamentowców. Niedługo potem coś, co początkowo wyglądało na gangsterskie porachunki, zatoczy znacznie szerszy krąg, ale pozwólcie, że nie będę się wgłębiał w szczegóły. Nie żeby groziły Wam jakieś istotne spoilery — po prostu mamy tu do czynienia ze zwykłą sprawą tygodnia, która w całości rozwiązuje się w ciągu 40 minut i nie ma najmniejszej potrzeby więcej o niej wspominać.
Gorzej, że o czymś trzeba jednak w tej recenzji napisać, a "FBI" zwyczajnie nie daje ku temu wielkich podstaw. Bohaterów poznajemy w biegu, dowiadując się właściwie tylko tego, że Maggie przeżyła w przeszłości osobistą tragedię i łatwo wpędza się w poczucie winy, a Omar ma doświadczenia wojskowe i z pracy pod przykrywką, ale nie czyni go to chłodnym profesjonalistą, bo jak każdy sympatyczny facet boi się pająków. Mało, prawda? Ale spokojnie, w zamian mamy kilka wybuchów, trochę strzelania i biegania, niejedno przesłuchanie oraz kilka niby twistów, które w gruncie rzeczy żadnymi twistami nie są. W sumie dobrze, bo obawiam się, że gdyby próbowano nam tu pogłębiać psychologię postaci, skończyłoby się tragicznie. A tak przynajmniej każdy widzi, co dostaje, a serial nie udaje lepszego niż jest w rzeczywistości.
Ba, twórcy "FBI" nie udają absolutnie niczego, od pierwszej sceny wręcz krzycząc: mamy zbiór najbardziej wyświechtanych schematów i nie zawahamy się ich użyć! No i radośnie używają, prowadząc nas za rękę z jednego przewidywalnego punktu banalnej fabuły do drugiego. Po drodze poznajemy jeszcze innych członków ekipy: genialnego technika (James Chen), genialną analityczkę (Ebonee Noel) oraz ich zwierzchników (zakładam, że też genialnych), w których wcielają się Jeremy Sisto i Connie Nielsen. O wszystkich można powiedzieć tylko tyle, że są, aczkolwiek co do ostatniej to twierdzenie zaraz nie będzie aktualne, bo jej rolę w kolejnym odcinku przejmie Sela Ward. Ciekawe, czy ktoś w ogóle zauważy różnicę?
No ale żarty na bok, w końcu na początku napisałem, że "FBI" jest zjadliwe, a chyba coraz mniej o tym świadczy. Wynika to jednak nie tyle z tony wad serialu (które jakoś bardzo się w oczy nie rzucają), co raczej z braku oczywistych zalet. "FBI" to produkcja idealnie przeciętna, jedyne przejawy odwagi okazująca w pierwszym odcinku w obsadzeniu idealnie obślizgłego Dallasa Robertsa jako ultraprawicowego guru (aż szkoda, że to jednoodcinkowa rola) i niewielkiej dawce brutalności. Nic nie świadczy o tym, by w dalszej perspektywie twórcy mieli sięgnąć choćby po jakieś kontrowersje towarzyszące federalnym na co dzień, więc raczej będziemy się trzymać stałego schematu. Punkt wyjścia — śledztwo — fałszywy trop — dobry trop — kulminacja — rozwiązanie. Powtórz za tydzień.
Czyli dokładnie tak jak zawsze i dokładnie tak, jak życzą sobie widzowie CBS-u ku uciesze włodarzy stacji. Ci pierwsi wszak całkiem licznie zasiedli przed ekranami, a ci drudzy mają potencjalnie rozwojową serialową markę na kilka lat. I to za stosunkowo niewielkie pieniądze, bo przypuszczam, że znacznie większa część CBS-owskiego budżetu poszła na nowego "Magnuma" (ale że na wąsy nie starczyło?). Tylko czekać, aż "FBI" rozmnoży się jak poprzednie telewizyjne dzieci Dicka Wolfa, a my zostaniemy zasypani produkcjami w stylu "FBI: Miami", "FBI: Los Angeles", "FBI: Gdziekolwiek". Wszystkie nie do odróżnienia i rzecz jasna mające po kilka sezonów.
Wszystkie też będą pewnie na tyle solidne, że jak w przypadku oryginału, recenzent który najchętniej spaliłby wszystkie procedurale w najgłębszej otchłani piekła, nie będzie miał argumentów, by przesadnie narzekać. Zamiast tego będzie musiał napisać, że obejrzał serial poprawnie napisany i zrobiony, potrafiący na chwilę przyciągnąć uwagę, niepowodujący ciągłego bólu zębów oraz naginający rzeczywistość do rozsądnych granic.
Do tego posiadający parę sympatycznych, choć płytkich jak kałuża głównych bohaterów i przyzwoicie wyglądający zestaw nierzucających się w oczy postaci drugoplanowych. A skoro wszystko jest na swoim miejscu, to fani procedurali (a zwłaszcza procedurali Dicka Wolfa) powinni być ukontentowani. Mnie wystarczy jeden odcinek, ale jestem niemal przekonany, że Wy dostaniecie znacznie więcej.