"The Good Place" wróciło na Ziemię i ma się świetnie – recenzja premiery 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 września 2018, 22:02
"The Good Place" (Fot. NBC)
Niewiele rzeczy cieszy nas tej jesieni bardziej niż powrót "The Good Place". Zwłaszcza że serial już pęka od wspaniałości, a lada moment atrakcji będzie jeszcze więcej. Uwaga na spoilery!
Niewiele rzeczy cieszy nas tej jesieni bardziej niż powrót "The Good Place". Zwłaszcza że serial już pęka od wspaniałości, a lada moment atrakcji będzie jeszcze więcej. Uwaga na spoilery!
Jedna z naszych ulubionych, a przy okazji najlepszych i najbardziej błyskotliwych komedii ostatnich lat wróciła zarazem mocno odmieniona, jak i zupełnie taka sama. Inna, bo akcja w znacznej mierze przeniosła się na Ziemię, gdzie za sprawą eksperymentu Michaela (Ted Danson) i Sędzi Gen (Maya Rudolph) czwórka śmiertelników została przywrócona do życia. Taka sama, bo pomimo zmiany okoliczności, "The Good Place" nie straciło absolutnie niczego ze swego uroku i pomysłowości. Jak widać, Mike'owi Schurowi i reszcie nie robi najmniejszej różnicy, czy zajmują się życiem po życiu, czy, hmm, życiem po życiu po życiu?
Jak zwał, tak zwał, w każdym razie podstawowy wniosek z podwójnego premierowego odcinka zatytułowanego "Everything Is Bonzer!" (bonzer to slangowe określenie z australijskiego angielskiego oznaczające wspaniały, znakomity) jest prosty: jeśli obawialiście się, że porzucenie zaświatów wyjdzie serialowi na złe, możecie odetchnąć z ulgą. To wciąż to samo, cudowanie zwariowane "The Good Place" co zawsze, po prostu po kolejnym restarcie – a to przecież nic nowego. Nie licząc oczywiście jego skali, bo przywrócenie Eleanor (Kristen Bell), Chidiego (William Jackson Harper), Tahani (Jameela Jamil) i Jasona (Manny Jacinto) do życia i zarazem uratowanie go, które stworzyło zupełnie nowy timeline, to poważna sprawa.
Tym bardziej, że oczywiście nic tu nie mogło pójść gładko zgodnie z planem, więc, jak już widzieliśmy w finale poprzedniego sezonu, sytuacja wymagała drobnej (albo i nie) interwencji ze strony Michaela. Bynajmniej nie tylko w przypadku Eleanor, bo dokładnie tak samo jak ona, reszta bohaterów po pewnych sukcesach w byciu lepszymi wersjami samych siebie, również zaczęła wracać do starych nawyków. Panna Shellstrop została zatem na powrót wredną zołzą z Arizony świetnie znającą slang Kardashianów; Chidiego do rozpaczy doprowadzał nawet wybór babeczki; Tahani zamieniła buddyjski klasztor na sławę i 582 pytania od "International Sophisticate Magazine"; a Jason… Jason był po prostu sobą, 24/7 (w tym właściwym znaczeniu).
Najprościej rzecz ujmując, "The Good Place" raz jeszcze (absolutnie nie mam przekonania, że ostatni) dokonało totalnej wolty, wracając do punktu wyjścia, a jednocześnie wywracając wszystko do góry nogami. Krótka introdukcja, wyjaśnienie kilku wątpliwości i bach, dzięki delikatnej pomocy ze strony Zacka Pizazza, Gordona Indigo, tudzież Charlesa Brainmana, czwórka bohaterów znów jest razem, i próbuje wspólnymi siłami udowodnić, że zasługuje na pobyt w Dobrym Miejscu. Wprawdzie oni o tym nie wiedzą, ale spokojnie, wszystko przed nami. Grunt, że jesteśmy w Australii i ogólnie wszystko jest bonzer.
Przynajmniej pozornie, bo gdy już w miarę ogarniemy to szaleństwo rozumem, zaczyna do nas docierać, że stawka w tej grze jest wyjątkowo wysoka. Oglądając cudowne perypetie naszych bohaterów okraszone niezliczoną ilością większych i mniejszych żartów, łatwo zapomnieć, że wszyscy są tutaj w konkretnym celu – zmienić się na lepsze. Dokładnie tak, jak robili to wcześniej w zaświatach, gdzie jednak ich postępy nie miały żadnego znaczenia. Teraz sytuacja jest diametralnie inna: każdy czyn Eleanor i reszty się liczy, każde potknięcie jest skrupulatnie zliczane, każde też przybliża ich do strasznego przeznaczenia w Złym Miejscu. W takim ujęciu fakt, że nie wiedzą, o jaką stawkę toczy się gra, nie brzmi już tak zabawnie, prawda?
A przecież jest jeszcze także ryzykujący wszystkim Michael, na razie unikający przyłapania podczas łamania reguł (chwała Bogu za "NCIS"!). Sami jednak wiecie, że nawet filmografia Marka Harmona ma swoje granice, więc Sędzia Gen w końcu się zorientuje, że coś tu nie gra. Wykiwany kilka razy Portier (Mike O'Malley) pewnie też nie da się po raz kolejny przekupić kubkiem termicznym z żabą (nawet zieloną). Nie wspominając w ogóle o kipiącym ze złości i zamykającym wszystkich w kokonach Shawnie (Marc Evan Jackson), który już przeszedł do czynów.
Choć więc na pozór znów oglądamy pewną wersję tego samego, stawki są znacznie wyższe i chyba po raz pierwszy od początku serialu tak wyraźnie prawdziwe. Nie tylko dlatego, że z zaświatów przenieśliśmy się na Ziemię, ale przede wszystkim ze względu na to, jak bardzo zżyliśmy się ze wszystkimi bohaterami. Ci bowiem, mimo że twórcy zafundowali im setki restartów, jakimś sposobem wciąż się rozwijają, w ziemskim wydaniu zachowując swoje fundamentalne cechy, ale będąc zauważalnie innymi, i tak, lepszymi ludźmi.
Dalekimi od doskonałości, na to dostaliśmy aż nadto dowodów, ale nie da się zaprzeczyć, że w ich charakterach zaszły trudne do zignorowania zmiany. Czy stara Eleanor pomogłaby Chidiemu w jego związku z neurobiolożką Simone (świetnie pasująca do reszty obsady Kirby Howell-Baptiste)? Czy on w ogóle odważyłby się tak szybko zrobić jakikolwiek konkretny krok? Czy Tahani nie wydaje się Wam mniej wyniosła niż zwykle? Bo Jason zastanawiający się, co po nim zostanie (poza przejazdem motorem na tylnym kole po gofrowni), to w ogóle jakiś kosmos.
Parafrazując zatem tego ostatniego: rok całej czwórki zaczął się rok temu (choć w gruncie rzeczy o wiele wcześniej) i bez dwóch zdań miał na nich wszystkich ogromny wpływ. A teraz, gdy znów są razem, wydarzenia powinny nabrać jeszcze szybszego tempa, dzięki czemu będziemy mogli jeszcze lepiej poznać ludzi, których wydawało się, że znamy już na wylot. Z wielu wspaniałych rzeczy w "The Good Place" i z tysiąca sposobów, na jakie Mike Schur wciąż nas zaskakuje, ten nie jest może najbardziej spektakularny, ale wydaje mi się najbardziej znaczący.
Pokażcie mi drugą produkcję, w której jesteśmy wciąż raczeni tym samym, a nie ma mowy o powtarzalności. Historię o bohaterach, którzy kręcą się w kółko w niekończącej się pętli, a zarazem stale rozwijają, nieustannie ujawniając więcej i więcej warstw. Powtarzałem to już wielokrotnie, ale powiem jeszcze raz: ze świecą szukać równie dobrze napisanego serialu. A to przecież "tylko" sitcom!
Tylko sitcom, który jednak uparcie nie chce dać się wepchnąć w stereotypowe ramy i absolutnie nie ogranicza się do prostego śmieszkowania. Choć w sumie mógłby, bo drobnych żartów i poukrywanych w tle easter eggów jest tutaj tyle, że cały tekst można by im poświęcić. O ile jednak gdzie indziej byłyby one celem samym w sobie, "The Good Place" to znakomity przykład na to, że komedia może być czymś znacznie więcej. Pełną emocji opowieścią o ludziach (i nie tylko), którzy choć wydają się zupełnie nie z tego świata, stali się nam zadziwiająco bliscy.
Tak bardzo, że na myśl o wszystkim, co czeka ich po cliffhangerze z Trevorem (Adam Scott) w roli głównej, już zaczynam się denerwować, nie mogąc się jednocześnie doczekać w stopniu porównywalnym do ekscytacji Michaela z wizyty na Ziemi. I jestem w stu procentach przekonany, że zobaczywszy efekt, będę zachwycony dokładnie tak, jak bohater Teda Dansona po ujrzeniu Pizza Hut i Taco Bell w jednym. Ale żeby nie było zbyt pięknie, na razie proponuję coś na stonowanie nastrojów. Znacie coś dogłębnie okropnego?
3. sezon "The Good Place" można oglądać w Netfliksie. Nowe odcinki będą się pojawiać co piątek.