"New Amsterdam", czyli szpital tysiąca i jednej historii – recenzja nowego serialu medycznego NBC
Mateusz Piesowicz
29 września 2018, 22:02
"New Amsterdam" (Fot. NBC)
Przypomnijcie sobie wszystkie seriale medyczne, jakie znacie. Już? To teraz połączcie je w jedno i będziecie mieć ogólne wyobrażenie, czym jest "New Amsterdam". Spoilery.
Przypomnijcie sobie wszystkie seriale medyczne, jakie znacie. Już? To teraz połączcie je w jedno i będziecie mieć ogólne wyobrażenie, czym jest "New Amsterdam". Spoilery.
"New Amsterdam" (nie mylić z szybko skasowanym proceduralem fantasy FOX-a z 2008 roku o tym samym tytule) to nowy serial medyczny NBC oparty na książce Erica Manheimera "Twelve Patients: Life and Death at Bellevue Hospital". Ta opowiada o najstarszym publicznym szpitalu w Nowym Jorku i to samo robi produkcja autorstwa Davida Schulnera ("Emerald City"), zmieniając mu tylko szyld z Bellevue na tytułowy New Amsterdam. No i dopisując dobrze znaną ideologię: pacjenci przede wszystkim.
Hasło rzecz jasna chwalebne i chciałoby się wierzyć, że również w rzeczywistości stojące zawsze na pierwszym miejscu, ale przez amerykańską telewizję sprowadzone do nieznośnie patetycznej postaci. W przypadku "New Amsterdam" zaś podniesione jeszcze do kwadratu, bo serial to tak spektakularnie pozbawiony choćby grama subtelności, że trudno oglądać go bez uczucia zażenowania. A także déjà vu, gdyż scenariusz to jedna wielka klisza.
Czy może raczej ich zbiór, w końcu, jak już wspomniałem, mamy tu do czynienia z produkcją, której twórcy najwyraźniej wzięli sobie za punkt honoru, by upchnąć w ciągu 40 minut wszystkie gatunkowe schematy, jakie tylko przyjdą im do głowy. Punktem wyjścia uczynili zaś doktora Maxa Goodwina (Ryan Eggold z "The Blacklist"), nowego dyrektora medycznego szpitala New Amsterdam, który ma ambicję przywrócenia placówce jej dawnej świetności, a zarazem walki z wadliwym systemem amerykańskiej służby zdrowia.
Jakbyście jeszcze mieli wątpliwości, to dodam, że Max jest też chodzącym ideałem, przystojniakiem o uroczym uśmiechu i facetem, który zanim zacznie pstryknięciem palców rozwiązywać problemy całego świata, to znajdzie jeszcze chwilę na poranny jogging. I to pomimo faktu, że sam ma na głowie poważny kłopot (którego nie będę tu ujawniał, choć w sumie mógłbym, bo zdradzono go już w zapowiedzi). Ach, ci amerykańscy herosi w pelerynach, mundurach, garniturach, kitlach! Czy serial z tego rodzaju głównym bohaterem może nas czymś zaskoczyć? Jak się okazało, owszem.
Choćbym nie wiem jak długo myślał, nie wpadłbym bowiem na to, że w jednym odcinku można połączyć Ebolę, terrorystów, zatrucie tlenkiem węgla, dygnitarzy z ONZ-u, nastolatkę z problemami, nielegalnych imigrantów, skomplikowany związek i jeszcze tysiąc innych rzeczy. A to wszystko w murach jednego szpitala! Sami więc widzicie, że nasz doktor ma pełne ręce roboty, bo to chyba jasne, że w niemal każdy z wymienionych wątków musiał się osobiście zaangażować.
Ale spokojnie, nie pozostawiono go samemu sobie. Twórcy wszak musieli zdawać sobie sprawę, że nadmiar scenariuszowych historii wymaga równie dużego tłoku w obsadzie. Dlatego też wrzucili do niej kilka sympatycznych nazwisk, każdego częstując istotnym kawałkiem fabularnego tortu. I kompletnie się przy tym nie przejmowali faktem, że niektóre z nich pasują do całości jak pięść do oka.
Na przykład wątek doktora Iggy'ego Frome'a (Tyler Labine), ordynatora oddziału psychiatrii, zamieniającego się w pewnym momencie w jednoosobową agencję adopcyjną. Albo Floyda Reynoldsa (Jocko Sims) z kardiologii i Lauren Bloom (Janet Montgomery) z oddziału ratunkowego, którzy zostali bohaterami wyjątkowo dziwnej, ale obowiązkowej szpitalnej opery mydlanej. Przy tym wklejony ni stąd, ni zowąd nietypowy przypadek neurologiczny, którym zajmował się doktor Vijay Kapoor (Anupam Kher), wygląda na wręcz świetnie przemyślany i doskonale logiczny fragment serialu. Na dokładkę został jeszcze wątek najbardziej medialnej twarzy New Amsterdam, czyli pani doktor Helen Sharpe (Freema Agyeman), który wygląda, jakby miał pewien potencjał – przynajmniej z tych paru chwil, jakie wcisnęły się do wypchanego po brzegi pilota.
Czy rzeczywiście się wyrobi, jakie jeszcze sensacje szykują nam twórcy i ile wyciskających łez dramatów okraszonych Coldplayem (no jasne, że było "Fix You") zobaczymy w kolejnych odcinkach, nie mam pojęcia i nie zamierzam się przekonywać. Zakładam jednak, że "New Amsterdam" nie zamierza zwalniać tempa, tym samym zgłaszając poważny akces do miana najgłupszej nowości tej jesieni. A przecież wcale nie musiało tak być.
Wystarczyło trzymać się podstawowego założenia i zrobić serial w miarę wiarygodnie piętnujący wypaczenia amerykańskiego systemu publicznej opieki zdrowotnej. Sęk w tym, że zainteresowanie tym tematem w produkcji NBC objawia się przede wszystkim pytaniem "Jak mogę pomóc?", które Max zadaje każdej napotkanej osobie. Jest też kilka pokazowych i idiotycznych gestów (zwolnijmy całą kardiologię!) i puste hasła w stylu: "To my jesteśmy systemem i musimy się zmienić" lub "Bądźmy znów lekarzami". No więc wszyscy są lekarzami, ludźmi, negocjatorami i kim tam akurat trzeba, tylko logiki w zaledwie jednym odcinku było mniej, niż w całym 7. sezonie "Gry o tron". Dla przypomnienia – to fantastyka ze smokami, a nie dramat mający społeczne ambicje.
Oczywiście, znając niezdrową fascynację Amerykanów medycznymi dramatami (która objawiła się już bardzo dobrą oglądalnością pilota), żaden kolejny absurd nie będzie na tyle duży, by zagrozić pozycji "New Amsterdam" w ramówce. Zwłaszcza że w tym dla mnie absolutnie niestrawnym pokazie bzdur, na który szybko zacząłem patrzeć jak na parodię (i w kilku momentach wybuchłem szczerym śmiechem, ale nie wtedy, gdy powinienem), łatwo znaleźć kilka rzeczy, które przyciągną przed ekrany fanów wyjątkowo mało wymagających guilty pleasure.
Choćby to, że zawieszając niewiarę, totalnie przerysowane postaci da się lubić. Przynajmniej te z drugiego planu, bo Max to bohater szyty tak grubymi nićmi, że kupić go nie sposób, mimo szczerych chęci bijących z oczu Eggolda. Udało się też zebrać charakterystyczną i naprawdę dobrą obsadę, która już udowodniła, że z każdej głupoty da się coś wycisnąć. Niezwalniające nawet na moment tempo, pozwalające kompletnie wyłączyć myślenie, też swoje robi. Może zatem trzeba na to patrzeć jak na swego rodzaju medyczne fantasy o rycerzu w białym kitlu ratującym cały system i przestać narzekać?
Być może. Ale mimo doszukiwania się zalet na siłę, sądzę, że najrozsądniejszą decyzją będzie jednak nie patrzeć na "New Amsterdam" w ogóle. Wiecie, jak jest z dramatami medycznymi: widzieliście jeden, więc widzieliście wszystkie. W tym przypadku można to wziąć dosłownie, bo po zobaczeniu pierwszego odcinka mam wrażenie, że przyjąłem skondensowaną dawkę kilkunastu innych szpitalnych seriali naraz. Wystarczy mi wizyt na dłuższy czas.