"Teoria wielkiego podrywu" wróciła i znów jest doskonale przeciętna — recenzja premiery 12. sezonu
Marta Wawrzyn
30 września 2018, 14:28
"Teoria wielkiego podrywu" (Fot. CBS)
Po sympatycznym odcinku ślubnym i oficjalnym ogłoszeniu, że 12. sezon "Teorii wielkiego podrywu" będzie finałowy, liczyłam na jakiś przełom. Niestety, to wciąż ten sam, mocno zużyty sitcom.
Po sympatycznym odcinku ślubnym i oficjalnym ogłoszeniu, że 12. sezon "Teorii wielkiego podrywu" będzie finałowy, liczyłam na jakiś przełom. Niestety, to wciąż ten sam, mocno zużyty sitcom.
Tak, wiem, liczenie na to, że "Teoria wielkiego podrywu" wróci w 12. sezonie do najlepszej formy, to jak oczekiwanie od kury, że nauczy się latać. Ale jednak miałam nadzieję na trochę więcej po bardzo dobrym finale 11. sezonu ze ślubem Sheldona i Amy, a także oficjalnym zapowiedzeniu tej serii jako finałowej. Bo kiedy realizować najlepsze pomysły, jak nie teraz? Problem w tym, że chyba za wiele pomysłów już po prostu nie zostało w notatnikach scenarzystów.
Na dzień dobry zaserwowano odcinek "The Conjugal Configuration" z długo zapowiadanym miesiącem miodowym pana i pani Cooper. Ale z dużej chmury spadł mały deszcz, bo wybrano rozwiązanie tak banalne, że nie będziemy tego pamiętać nawet za tydzień. Rozumiem oczywiście, że jeśli ma się obsadę, która bierze po milionie za odcinek, trudno sobie pozwolić na romantyczny wyjazd do Paryża albo Wenecji. Ale jednak wyprawa na Wschodnie Wybrzeże — do Legolandu i Nowego Jorku — bez opuszczania planu w Los Angeles była rozczarowująca pod każdym względem. Także dlatego, że to dość zwyczajne jak na tak niekonwencjonalną parę.
OK, klocki Lego zamiast tradycyjnego śniadania może i miały swój urok, ale już wysyłanie bohaterów do Wielkiego Jabłka tylko po, żeby mogli zaliczyć "Harry Potter and the Cursed Child", zorganizowaną wycieczkę śladami Nikoli Tesli oraz jeden dokładnie zaplanowany stosunek seksualny, to taki sobie pomysł. Po co udawać, że jesteśmy w Nowym Jorku, skoro można by znaleźć podobne rzeczy w Kalifornii i przynajmniej wyglądałoby to naturalniej?
Omawianie walorów komediowych "Teorii wielkiego podrywu" to w tym momencie już kopanie leżącego, natomiast jeszcze zdarza się, że to i owo zadziała pod względem emocjonalnym. Tak na szczęście było tym razem z relacją Amy i Sheldona, którzy na oczach całej wycieczki śladami Tesli zaczęli rozgryzać swoje pierwsze problemy małżeńskie, by w końcu dojść do porozumienia na ławce, z dala od innych ludzi, w towarzystwie hot dogów. Kompromis dotyczący pożycia pt. "Sheldon może planować łóżkowe przygody, pod warunkiem że nie powie Amy i w związku z tym będzie to dla niej niespodzianka" brzmi już dokładnie jak nasza dziwna para i wreszcie wywołuje jakiś uśmiech.
Jeszcze gorzej wypadła historia prowadzona równolegle w Pasadenie, gdzie znów marnowali się Kathy Bates i Teller w kolejnych scenach rodem ze "Świata według Kiepskich". Jeśli Leonard naprawdę myśli, że on i Penny też tak skończą, to znak, że powinni pomyśleć o rozwodzie. Spędzenie całego życia w takim związku brzmi jak definicja, nie tylko sitcomowego, piekła.
Nie powalał na kolana także wątek Raja, który załapał się jako ekspert do telewizji i wszystko zepsuł, zajmując się dogryzaniem Neilowi deGrasse Tysonowi. Ot, mało wyrafinowany sposób, by umożliwić występy gościnne Tysonowi z jednej i Billowi Nye'owi z drugiej strony.
Odcinek drugi, "The Wedding Gift Wormhole", oglądało się już na szczęście dużo lepiej. Zagadka tajemniczego prezentu od Leonarda i Penny nie tylko autentycznie śmieszyła, ale też dała radę mnie wkręcić, mimo że nie była najoryginalniejsza na świecie. Poza tym Stuart uśmiechnął się do świata. Sheldon dogryzł "Westworldowi" (ha!). A Raj, który ma dość samotności, nawet w towarzystwie ukochanego psa, znalazł sobie żonę. Tak jakby.
Ten ostatni wątek zapowiada się o tyle fajnie, że chyba wszyscy już życzymy Rajowi, aby kogoś sobie znalazł. Nie dlatego, że to jakaś społeczna konieczność, tylko dlatego, że on naprawdę chce być w stałym związku, a scenarzyści zrobili z niego chłopca do bicia. Skoro serial się kończy, jest szansa, że skończą się także żarty z Raja i jego psa. Nikt nie zasługuje na "i żyli długo i szczęśliwie" tak bardzo jak facet, który dekadę temu — tacy wszyscy jesteśmy starzy — nie był w stanie przemówić do kobiety bez pomocy alkoholu.
Po takiej premierze sezonu najbardziej cieszy mnie jednak właśnie to, że koniec już jest bliski. Nie liczę na to, że zobaczymy po drodze jakieś cuda, ale liczę na dobry, przemyślany finał, który zapamiętamy. Bądź co bądź spędziliśmy z tymi bohaterami ponad dziesięć lat i świetnie pamiętamy momenty, które były rzeczywiście kultowe.
Dobrze, że Jim Parsons odważył się wyciągnąć wtyczkę, kiedy wszystkim innym tej odwagi brakowało — na czele z szefostwem CBS-u, które miało powody, by to ciągnąć bez końca. Oglądając dwa pierwsze odcinki finałowego sezonu, rozmyślałam głównie o tym, jak przestarzały pod każdym względem wydaje mi się ten serial. Od śmiechu z puszki, poprzez obowiązkowe budowanie odcinków tak, żeby każdy miał coś do roboty (pomyślcie, o ile lepszy mógł być miesiąc miodowy, gdyby do 20-minutowego odcinka nie trzeba było wcisnąć całej obsady), aż po mainstreamowe żarty, które bardziej niż geekowski humor przypominają festiwal sucharów.
A jednocześnie CBS pokazuje "Młodego Sheldona" (w Polsce serial jest na HBO GO i od jutra będzie także na Comedy Central), który może nie dorównuje sitcomom najlepszym z najlepszych, jak "The Good Place", ale jednak pasuje dużo bardziej do naszych czasów i ma bardzo dużo uroku. Bez śmiechu z puszki, z mnóstwem wdzięcznych pomysłów i nutką melancholii — spin-off "Teorii wielkiego podrywu" w 1. sezonie z odcinka na odcinek coraz bardziej stawał na własnych nogach i w tym sezonie także wypada dużo, dużo lepiej od zmęczonego serialu-matki.
To, że w przyszłym roku w CBS-ie z dwóch Sheldonów ostanie się już tylko mały, brzmi jak naprawdę dobra zmiana. A "Teorii wielkiego podrywu" życzmy, żeby pozamykała jak najlepiej wszystkie najważniejsze sprawy i udała się na zasłużoną emeryturę.