"Murphy Brown" wróciła i prawi nam kazania polityczne — recenzja premiery 11. sezonu
Marta Wawrzyn
30 września 2018, 18:02
"Murphy Brown" (Fot. CBS)
Skoro powrót kultowego sitcomu, to tylko z polityką w tle? "Murphy Brown" wypowiedziała wojnę Donaldowi Trumpowi — czyli zrobiła dokładnie odwrotnie niż "Roseanne".
Skoro powrót kultowego sitcomu, to tylko z polityką w tle? "Murphy Brown" wypowiedziała wojnę Donaldowi Trumpowi — czyli zrobiła dokładnie odwrotnie niż "Roseanne".
Dawno, dawno temu był sobie sitcom "Murphy Brown", którego oglądanie sprawiało mi przyjemność o tyle, że opowiadał o świecie wielkiego dziennikarstwa, a wszystko kręciło się wokół kobiecej bohaterki. Nie będę udawać, że kiedy miałam 12 czy 13 lat, myślałam o tej tematyce jako o czymś superważnym, ale zawsze było dla mnie fajną sprawą oglądanie w serialach kobiet, których świat nie zaczynał się ani nie kończył na poszukiwaniach "tego jedynego".
Murphy miała czterdziestkę, problemy alkoholowe, dalekie od szczęśliwego życie osobiste i tę fantastyczną pracę, która ją gnała naprzód. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek zastanawiała się nad jej poglądami politycznymi, bo choć serial absolutnie ich nie ukrywał, to jednak kładł nacisk na coś innego.
To nie była schematyczna "liberalna dziennikarka", to była charyzmatyczna, skomplikowana prezenterka telewizyjna, która miała coś do powiedzenia i której praca miała znaczenie. Chodząca osobowość, ale też kobieta z krwi i kości. Taka, która miała swoje wady, mocno niepoukładane życie i nie dawała się przyłożyć do żadnego szablonu. W latach 90. (serial był emitowany od 1988 do 1998 roku) sposób, w jaki zbudowano tę dość wtedy nietypową kobiecą postać, wydawał się świeży i w jakiś sposób odważny. Dziś… no cóż.
Dziś bohaterka grana przez Candice Bergen ma ponad 70 lat i wraca do telewizji tylko w jednym celu: żeby stać się twarzą amerykańsko-amerykańskiej wojny politycznej, która jest tak bezpardonowa i mało subtelna, jak to tylko możliwe. Samo to, że Murphy w tej wojnie opowiada się po stronie liberałów, to żadne zaskoczenie. Ale łopatologia i nachalność zaskoczyły mnie już mocno. Diane English, twórczyni serialu, najwyraźniej postanowiła dołączyć do grona showrunnerów, próbujących naprawiać świat wszelkimi dostępnymi metodami.
I podjęła fatalną decyzję, bo dzięki temu powrotowi "Murphy Brown" stała się zupełnie innym serialem, niż pamiętamy. Serialem niezjadliwym, anachronicznym, uwikłanym w politykę w najgorszy możliwy sposób. Cały nowy odcinek to jedna wielka wojna z Donaldem Trumpem, prowadzona za pomocą łopaty. I choć na końcu Murphy uświadamia sobie, że zapędziła się nieco za daleko, serial tak mądry jak ona już nie jest. Cały odcinek to nachalne kazanie polityczne w najgorszym wydaniu. I występ Hillary Clinton sytuacji nie poprawia, wręcz przeciwnie.
Jest taki moment, kiedy Murphy jeszcze zastanawia się, czy przyjąć ofertę prowadzenia programu "Murphy in the Morning" i pyta: "A co jeśli nikt nie będzie oglądać? Co jeśli to zniszczy nasze dziedzictwo?". W przypadku serialu jedno i drugie się spełniło — oglądalność jest słabiutka, a i dziedzictwo szlag trafił.
Jedyny plus tego całego przedsięwzięcia jest taki, że zobaczyliśmy dawną ekipę "FYI", która powróciła na ekran w niemal pełnym składzie. Jest więc reporter Frank Fontana (Joe Regalbuto), teraz w różowej czapce, jest walcząca z menopauzą i globalnym ociepleniem Corky Sherwood (Faith Ford), jest też neurotyczny Miles Silverberg (Grant Shaud), którego na początku spotykamy w nie najlepszej formie. Na swoim miejscu pozostał także bar, do którego chodzili bohaterowie, przy czym nie prowadzi go już Phil (Pat Corley nie żyje), a jego siostra Phyllis (Tyne Daly).
Nie brak także miłych dodatków do obsady, wśród których wyróżnia się Jake McDorman jak Avery, syn Murphy, już dorosły. On także jest dziennikarzem i zrobił na tyle dużą karierę podczas kampanii wyborczej, że dostał własny program w FOX-ie (aka The Wolf Network), konkurujący bezpośrednio z programem jego matki. On i Candice Bergen są świetni razem od pierwszej chwili. A stare relacje też mają się dobrze. Czasem wręcz można pomyśleć, że to jednak jest serial o ludziach i dla ludzi.
Cóż jednak z tego, że ekipa robi swoje, skoro jej perypetie i tak ogląda się w bólach. "Newsroom" Aarona Sorkina pokazał, co się dzieje, kiedy twórcy telewizyjni zamieniają się w propagandzistów i mówią, jak powinna wyglądać praca dziennikarzy. Diane English idzie tą samą drogą, wybierając mało subtelną polityczną wojnę i w łopatologiczny sposób zestawiając świat dawnego, "dobrego" dziennikarstwa z dzisiejszym światem fake newsów i twitterowych pyskówek. I dla politycznej krucjaty poświęca wszystko to, czym kiedyś był jej serial.
"Murphy Brown" sprawia wrażenie wkurzonej babci, która wróciła z misją, żeby nam wyjaśnić, co jest nie tak z naszym światem. I nie zauważyła, że ma naprawdę mocną konkurencję, składającą się z produkcji, które też nie unikają politycznych wycieczek, ale robią to z większą klasą (ot, choćby "Broad City", "Black-ish", "The Good Fight" czy nawet "Roseanne", która zanim została skasowana, skupiała się na tym, jak się żyje w podzielonej Ameryce tym, którzy nie są w żaden sposób uprzywilejowani).
Przesadnie mainstreamowe żarty, z menopauzą Corky na czele, też wydają się być wyjęte z innej epoki. W jakiś smutny sposób "Murphy Brown" dwadzieścia lat później pasuje do CBS-owskich komedii, lubujących się w żenującym humorze i przestarzałych schematach. Dziękuję, złota ero telewizji, za zepsucie kolejnego kultowego serialu, który dobrze wspominałam.