Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
30 września 2018, 22:02
"The Good Place" (Fot. NBC)
Zaczynamy nowy sezon i na dzień dobry mamy więcej kitów niż hitów. A także powrót "The Good Place", który znów przywraca nam wiarę w telewizję ogólnodostępną.
Zaczynamy nowy sezon i na dzień dobry mamy więcej kitów niż hitów. A także powrót "The Good Place", który znów przywraca nam wiarę w telewizję ogólnodostępną.
HIT TYGODNIA: Faceci rządzą światem w "Kronikach Times Square"
Skoro wróciły "Hity i kity", to znaczy, że wracamy też do chwalenia co tydzień "Kronik Times Square". Trzeci odcinek jest chyba najlepszy z dotychczasowych w 2. sezonie (choć mówimy o serialu, który ma bardzo równy poziom), także dlatego, że dobrze w nim widać całą prawdę o kobiecej rewolucji, na którą zwracałam uwagę w przedpremierowej recenzji. Branża porno przeżywa swój rozkwit, co oznacza, że wszystkim żyje się lepiej, także tym na samym dole piramidy. Ale ta piramida wciąż istnieje i ma się świetnie. Nie ma równości ani sprawiedliwości, a kobiety jak były, tak są wykorzystywane i poniżane.
Lori (Emily Meade) może lecieć na galę do słonecznego Los Angeles, przespać się dla przyjemności z przystojnym producentem i wrócić cała w skowronkach, ale koniec końców w domu czekają ją kolejne upokorzenia. Podły sposób, w jaki C.C. (Gary Carr) przypomina jej, kim naprawdę jest i zawsze będzie, sprawia, że jej perspektywa od razu zmienia się o 180 stopni. Sprowadzona na ziemię zostaje także Eileen (Maggie Gyllenhaal), która zmuszona jest wrócić do roli Candy, żeby dostać marne 10 tysięcy od inwestora na film o Czerwonym Kapturku. Może sobie mówić, że tylko biznes, ale upokorzenie jest jednoznaczne.
Darlene (Dominique Fishback) przekonuje się, że jest warta mniej niż jej biała koleżanka, a Larry (Gbenga Akinnagbe) jest zbyt zajęty myśleniem o sobie, żeby walczyć o równą płacę dla swojej podopiecznej. Dorothy (Jamie Neumann) może i wymiata jako feministyczna aktywistka, ale kiedy musi zmierzyć się z koszmarem z przeszłości — w postaci C.C. — dosłownie widzimy, jak się rozpada. Jak dobrze, że dobry duch w postaci Abby (Margarita Levieva) jest na swoim miejscu!
A gdzieś w tym wszystkim, pomiędzy depresyjnymi historiami kobiet, które wciąż robią to, co robią, bo nie mają wyjścia, znalazło się miejsce dla powrotu Leona (Anwan Glover), hazardowej przygody Frankie'ego (James Franco) z Fluff'N'Fresh w roli głównej, wprowadzenia się Gene'a (Luke Kirby) gdzieś w okolice Times Square, ucieczki C.C. z lotniska, robótki ręcznej za 7,50 oraz tysiąca innych rzeczy, przypominających nam, jak niezwykły, bogaty, skomplikowany i autentyczny jest cały ten świat. Co za serial! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Good Place" wróciło i już jest znakomite
Na ziemi czy w zaświatach – Mike'owi Schurowi i reszcie ekipy najwyraźniej nie sprawia to najmniejszej różnicy. Bo choć twórcy "The Good Place" na początku 3. sezonu przenieśli swoich bohaterów w bardziej przyziemne rejony, tego samego nie można powiedzieć o poziomie komedii NBC. Ten bowiem nadal wyrasta ponad praktycznie całą telewizyjną konkurencję.
I to pomimo tego, że serial w gruncie rzeczy zafundował nam kolejny w swojej historii reset, raz jeszcze każąc czwórce śmiertelników udowadniać, że mogą stać się lepszymi ludźmi. Niby już to widzieliśmy, a jednak o żadnej powtarzalności nie ma mowy. "The Good Place" wciąż zachwyca na każdym kroku błyskotliwymi pomysłami, równie dobrze bawiąc, co emocjonując i wzruszając, a przy okazji ciągle rozwijając swoich bohaterów. A to przecież niełatwa sprawa, zważywszy, że ci ciągle wracają do punktu wyjścia.
Nie przeszkadza im to jednak nieustannie nas zaskakiwać – nie tylko za sprawą wymyślanych przez scenarzystów mniej i bardziej odjechanych historii, ale także swoich, stale ewoluujących osobowości. Oczywiście dalekich od doskonałości, bo wady Eleanor, Chidiego, Tahani i Jasona znamy bardzo dobrze, ale bez wątpienia ulegających stopniowej poprawie. I to nawet bez pomocy ze strony Michaela.
A że do tej w końcu doszło i cała czwórka znów jest razem (plus jeden nieprzewidziany gość), ciąg dalszy zapowiada się jeszcze bardziej ekscytująco. Wyobraźnia i pomysłowość twórców nadal wydaje się nie mieć granic, emocje są jak zawsze ogromne, a stawki wyższe niż kiedykolwiek. Lepszego startu sezonu nie mogliśmy sobie wymarzyć. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Sorry for Your Loss" trzyma fason
Po pierwszych czterech odcinkach bardzo zachwalaliśmy serial Facebooka, a po kolejnych dwóch możemy z przyjemnością podtrzymać tę rekomendację. Imponujące, jak szybko serial Kit Steinkellner zbudował świat i postacie, które zdają się być z nami od dawna, chociaż to zaledwie kilka półgodzinnych spotkań. Towarzyszenie Leigh (Elizabeth Olsen) w próbach poradzenia sobie po śmierci męża, Matta (Mamoudou Athie), to cotygodniowa dawka świetnie napisanego dramatu z elementami humoru.
W "17 Unheard Messages" dostaliśmy szansę, by lepiej poznać Matta. Ciekawy zabieg formalny, czyli odsłuchiwania przez Leigh wiadomości z telefonu zmarłego męża, stanowił ramę dla wzruszającej, ale równocześnie taktownej i niebanalnej treści. Zmagania Matta z depresją, wcześniej znane nam tylko z perspektywy jego żony, teraz dopiero objawiły swoją wielką skalę, a Athie zagrał ten trudny odcinek fantastycznie. A odkrycie, że śmierć męża mogła być nie wypadkiem, lecz wyborem, wstrząsnęła Leigh i wystawiła na próbę jej z trudem osiągniętą, kruchą równowagę w przechodzeniu żałoby.
W efekcie "I Want a Party", szalony odcinek z wielką urodzinową imprezą, którą Leigh wyprawia w ramach odreagowania szoku, doskonale tu pasował. Poznaliśmy przy okazji ludzi spoza najbliższej rodziny bohaterki, dostaliśmy lepszy wgląd w przeszłość Jules (Kelly Marie Tran) i mogliśmy zobaczyć, co dzieje się, gdy Amy (Janet McTeer) postanawia się wyluzować.
Przeplatanie nieco komicznych scen z wielkim dramatem wychodzi w kameralnym "Sorry For Your Loss" świetnie, głównie dzięki błyskotliwym, naturalnie brzmiącym dialogom i rewelacyjnej obsadzie, w której nie ma słabego ogniwa. Jeśli opowiadać o żałobie, to właśnie tak. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Czarownice wkraczają do "American Horror Story: Apokalipsa"
Nie jestem już pewna, co się dzieje w "Apokalipsie", ale wciąż mi się to podoba bardziej niż którykolwiek z ostatnich sezonów "American Horror Story". Odcinek nr 3 zawierał mnóstwo atrakcji, poczynając od jakże uroczych rozmów Michaela (Cody Fern to kolejne świetne odkrycie aktorskie Ryana Murphy'ego) z kandydatami do przenosin w nowe, lepsze miejsce, a kończąc na zbiorowym morderstwie w wiktoriańskiej oprawie oraz szybkiej rezurekcji trójki bohaterek.
Najwyraźniej nie tylko Billy Eichner potrafi przetrwać apokalipsę (ha, mówiłam, że wróci!), czarownice z "Sabatu" też są niezniszczalne, a przy tym nie ubywa im urody. Cordelia Foxx, Myrtle Snow i Madison Montgomery wmaszerowały jak gdyby nigdy nic do kwatery Outpost Three i pozbierały to, co zostało w halloweenowej imprezy/masakry. "Znajdźcie nasze siostry" — rzuciła Cordelia, a chwilę potem byliśmy świadkami zmartwychwstania Mallory, Coco i Dinah.
Żadna z nich nie wyglądała na powiązaną z sabatem, więc dodatkowo mamy jeszcze nad czym się zastanawiać przez najbliższych kilka dni. Możemy też powtarzać w kółko rewelacyjny tekst Madison ("Surprise, bitch!") i słuchać "She's a Rainbow" Stonesów, które zresztą stało się muzycznym tłem dla kolejnej rewelacyjnej sceny (przypominam, że ostatnio był to "Legion" i David zakochujący się w Syd).
Prawdopodobnie wskrzeszone zostały kolejne nasze znajome czarownice, znajdujące się w ciałach trójki kobiet z "Apokalipsy", co otwiera nieskończone wręcz możliwości dla serialu i jego fantastycznej obsady (różne dziwne teorie możecie poczytać tutaj). Czegokolwiek nie oglądam, jestem zachwycona i tylko trochę się boję, że pozbieranie tego w sensowną fabułę będzie zadaniem niewykonalnym. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Manifest", czyli tajemnica niewarta uwagi
Miała być jedna z ciekawszych nowości tej jesieni, wyszedł kolejny zbudowany na kliszach przeciętniak, próbujący nieudolnie nawiązać do sukcesu "Lost". Jedyne, czego nie można "Manifestowi" odmówić to pomysł na siebie. Zaginiony samolot z mnóstwem ludzi na pokładzie odnaleziony po pięciu latach, podczas gdy dla pasażerów nie minął nawet dzień, to wdzięczny punkt wyjścia dla trzymającej w napięciu i wciągającej historii – dokładnie takiej, jaką serial NBC nie jest.
Poza pierwszymi dziesięcioma minutami jest za to nudną jak flaki z olejem opowieścią o szeregu mdłych postaci, na czele z rodzeństwem Bena (Josh Dallas) i Michaeli (Melissa Roxburgh) Stonesów. Dwójce ocalałych z lotu 828 towarzyszymy, gdy próbują się zmierzyć z rzeczywistością, z której byli wyłączeni przez kilka lat, i w której w tym czasie zaszły istotne zmiany. Jakie, łatwo się domyślić. Ktoś zmarł, ktoś dorósł, ktoś ma nowego partnera, itp. Wszystkie te banały dałoby się przełknąć, gdyby twórcy nie serwowali nam ich w okrutnie nadęty sposób, co najmniej jakby ostatniej dekady w telewizji nie było.
"Manifest" bierze więc siebie zdecydowanie zbyt poważnie, a dokładając do tego mierne aktorstwo, trudno spodziewać się sukcesu. Zwłaszcza że serial to najwyraźniej w większym stopniu mający się opierać na autentycznych emocjach, niż na niezwykłej tajemnicy. W pierwsze nie sposób uwierzyć ani przez chwilę, drugą natomiast twórcy kładą nam łopatą do głowy, nie bawiąc się w żadne subtelności. Klimat prysł, zanim na dobre go poczułem, a najgorsze jest to, że nie czuję najmniejszej potrzeby, by sprawdzać, co będzie dalej. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Plastikowy "Magnum" na plastikowe czasy
Stacja, która dwa lata temu postanowiła zabrać nam miłe wspomnienie z dzieciństwa w postaci "MacGyvera", teraz uznała za potrzebne zepsuć także "Magnuma". Wąsaty detektyw z lat 80. powrócił, tyle że odmieniony, w fircykowatej wersji, bez charakterystycznego zarostu, za to z aroganckim uśmieszkiem na ustach.
"Magnum" telewizji CBS to typowy sprawny procedural, dziejący się w tym samym świecie co "Hawaii Five-0" i tworzony przez tę samą ekipę. Nie ma mowy o fabularnych szaleństwach, jest akcja, durne żarciki i plastikowi bohaterowie, bo na lepszych publika CBS-u nie zasługuje. Nie miałabym z tym wszystkim problemu, gdyby ten byle jaki serialik dla tych, którzy lubią oglądać telewizję jednym okiem, nie przypominał mi co chwila, że tak, naprawdę nosi tytuł "Magnum" i opowiada o tym samym bohaterze, którego pamiętam z dzieciństwa. Przynajmniej teoretycznie.
Pilot "Magnuma", jest dosłownie wypchany pustymi nawiązaniami do oryginału – poczynając od czołówki, czerwonego ferrari i tych samych postaci w nowej wersji, a kończąc na charakterystycznych pierścieniach oraz czapce Detroit Tigers, których fanem był także oryginalny Magnum – a przy tym doskonale przeciętny, poprawny i nijaki. Ja spróbuję jak najszybciej zapomnieć, że coś takiego w ogóle istnieje — tak jak nie pamiętam na co dzień o istnieniu nowego "MacGyvera" — i Wam radzę to samo. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Murphy Brown" wróciła, żeby nas pouczać
Z mojej perspektywy powrót jeszcze bardziej przykry niż pozbawiony wąsów Magnum. Murphy Brown była bohaterką, na którą patrzyłam z zachwytem, mając kilkanaście lat, bo była inna niż większość ówczesnych kobiecych postaci, czyniących swoim głównym życiowym priorytetem polowanie na facetów. Murphy spełniała się w pracy, a do tego była kobietą z krwi i kości, taką, która miała mnóstwo wad i funkcjonowała w chaotycznym świecie.
Przykro patrzeć, jak na starość staje się symbolem liberalnej krucjaty przeciwko prezydentowi Trumpowi, prowadzonej w mało subtelny, bezpardonowy sposób. Niczym wkurzona babcia, która wraca, żeby nam powiedzieć, co jest z nami nie tak. Nawet jeśli w gruncie rzeczy w większości kwestii się z nią zgadzam, nie akceptuję takiego tonu i takiej formy rozrywki. Nie znosiłam "Newsroomu" Aarona Sorkina za to, że prawił nam łopatologiczne kazania, i z nową "Murphy Brown" mam dokładnie ten sam problem.
Problem, który sięga o tyle głębiej, że to serial bardzo dobrze przeze mnie wspominany. Serial, który należało zostawić w spokoju, bo w takiej wersji, jaką oglądamy teraz, to po prostu jedna z tych okropnych CBS-owskich komedii, lubujących się w żenującym humorze i przestarzałych schematach. Nie wiem, dlaczego Diane English zrobiła to nam, sobie i naszej drogiej Murphy. Ta bohaterka naprawdę zasługiwała na to, żebyśmy ją dobrze wspominali. A tak będę pamiętać głównie wojnę na tweety z Donaldem Trumpem, bo po kolejne odcinki nie odważę się już sięgnąć. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "A Million Little Things", czyli nietaktowne naśladownictwo
Sukces "This Is Us" NBC musiał sprawić, że producenci innych stacji zwrócą się w stronę wzruszających obyczajowych opowieści, gdzie zamiast smoków czy policjantów możemy oglądać "zwykłych ludzi", którzy wobec dramatu próbują ułożyć sobie życie i relacje z bliskimi. Ale jeśli te próby naśladownictwa sagi rodu Pearsonów mają przybierać postać "A Million Little Things", to mimo pewnych zastrzeżeń wolę jeszcze latami wiernie oglądać oryginał.
Eddie (David Giuntoli), Rome (Romany Malco) i Gary (James Roday) wobec niezrozumiałego samobójstwa pozornie najbardziej zadowolonego członka ich paczki, Jona (Ron Livingston), chcą zmienić swoje dotychczasowe związki i kariery, które nie dają im szczęście. W tle mamy ich żony, współpracownice, partnerki: Delilah (Stéphanie Szostak), Ashley (Christina Ochoa), Katherine (Grace Park), Reginę (Christina Moses) i Maggie (Allison Miller).
Trailer zapowiadał może i manipulujący widzem, raczej patetyczny dramat z masą sekretów i motywujących sentencji, ale jednak coś, co da się oglądać, choćby dla łatwych wzruszeń i intrygujących tajemnic. Tymczasem doświadczona obsada gra okropnie sztywno, bohaterowie to banda egoistów, która nawet czyjeś samobójstwo potrafi uznać za przede wszystkim własny problem, sekrety nie wciągają, poważne dialogi składają się na zbiór frazesów, a pojawiające się od czasu do czasu żarty okazują się jakimś cudem jeszcze gorsze.
"A Million Little Things" nie wzrusza, tylko irytuje. To serial bez klasy, przez co każdy trudny temat, który porusza, potrafi nietaktownie spłycić. Chciałabym, żeby w telewizji pojawiało się dzięki "This Is Us" więcej dramatów o rodzinie i przyjaźni. Ale błagam – nie takich. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "New Amsterdam", czyli jeszcze jeden dramat medyczny
Nie wiem, skąd bierze się zamiłowanie Amerykanów do medycznych seriali, ale coraz bardziej wygląda to na niezdrową obsesję, z której warto by się wyleczyć. W szpitalu "New Amsterdam" z pewnością bezbłędnie zdiagnozowaliby problem, w końcu to miejsce, w którym radzą sobie świetnie choćby z egzotycznymi chorobami zakaźnymi, kłopotami nielegalnych imigrantów, nastolatkami z problemami i jeszcze setką innych rzeczy naraz.
A wszystko to w imię szlachetnego celu, czyli uzdrowienia wadliwego systemu amerykańskiej opieki zdrowotnej. Jego złowrogie macki dosięgły tytułowego szpitala – najstarszej tego typu publicznej placówki w Nowym Jorku – ale spokojnie, na ratunek przybył doktor Max Goodwin (Ryan Eggold). Nowy dyrektor medyczny nie tylko zna proste rozwiązanie każdego problemu, ale do tego jest jeszcze chodzącym ideałem i ładnie się uśmiecha. Pełen zestaw superbohatera w kitlu.
Do kompletu twórcy "New Amsterdam" dodali mu jeszcze szereg drugoplanowych postaci, które złożyły się na całkiem sympatyczną obsadę (m.in. Janet Montgomery, Freema Agyeman, Anupam Kher, Tyler Labine) i aż szkoda, że nie trafili oni do lepszego serialu. Bo produkcja NBC to nawet jak na standardy przegiętych dramatów medycznych rzecz wyjątkowo głupia.
W pilotowym odcinku upchano tyle wątków, że starczyłoby ich na cały sezon, lecz niewiele z nich miało jakikolwiek sens, a większość próbowała nieudolnie wycisnąć z nas łzy (także za pomocą montażu z Coldplayem w tle, rany). Do tego doszło kilka pustych haseł w stylu: "To my jesteśmy systemem i musimy się zmienić". Jedyną słuszną reakcją na to powinna być eksplozja śmiechu i wyłączenie telewizora, ale znając życie, Amerykanom się spodoba. A jeśli tak, to jest tu potencjał na wieeeele sezonów medycznego tasiemca w najgorszym możliwym wydaniu. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "The Cool Kids" bezskutecznie próbuje wskrzesić ducha tradycyjnych sitcomów
Obsada składająca się z weteranów amerykańskiej komedii zasługiwała na coś więcej niż ten schematyczny i mało śmieszny sitcom od FOX-a. David Alan Grier, Leslie Jordan i Martin Mull wcielają się w mieszkańców ośrodka spokojnej starości Shady Meadows, których dotychczasowy pobyt zakłóca pojawienie się buntowniczej Margaret (Vicky Lawrence).
W założeniu mieliśmy dostać przyjemną komedię, która klimatem wracałaby do tradycyjnych amerykańskich sitcomów nieskażonych głębszymi refleksjami i depresyjną melancholią, jakimi podszyta jest większość najlepszych obecnie seriali tego gatunku. Niestety, pomimo starań fantastycznej obsady, "The Cool Kids" wypada słabo na tle choćby niezliczonych produkcji, w których wyżej wymienieni aktorzy przez ostatnie kilka dekad mieli okazję tworzyć ciekawsze i bardziej pamiętne role. Zamiast dobrej rozrywki trochę w stylu retro dostajemy więc wielokrotnie przerobione schematy i dowcipy, które wydają się już na tyle znajome, że po prostu nie śmieszą.
Seriale, w których aktorzy powyżej sześćdziesiątki obsadzeni są w głównych rolach, można liczyć na palcach jednej ręki, więc warto docenić "The Cool Kids" chociaż za to, że nie potrzebuje wprowadzać żadnych młodszych postaci do obsady, aby zjednać sobie sympatię widzów. Niestety, punkty za zwiększanie różnorodności serialowego krajobrazu nie wynagradzają faktu, że pierwszy odcinek w żaden sposób nie zachęca do spędzania więcej czasu z tym bezbarwnym sitcomem. [Michał Paszkowski]