"The Neighborhood" i "Happy Together", czyli koszmarne przeprowadzki – recenzja nowych sitcomów CBS
Kamila Czaja
3 października 2018, 20:02
"Happy Together" (Fot. CBS)
CBS uroczył nas kolejnymi dwoma sitcomami z jakiejś słusznie minionej telewizyjnej ery. I tylko naprawdę szkoda aktorów z "New Girl" i "Happy Endings" na tak słabe żarty i banalne fabuły.
CBS uroczył nas kolejnymi dwoma sitcomami z jakiejś słusznie minionej telewizyjnej ery. I tylko naprawdę szkoda aktorów z "New Girl" i "Happy Endings" na tak słabe żarty i banalne fabuły.
Serialowa jesień coraz bardziej próbuje mi udowodnić, że nie powinnam za mocno narzekać na kolejne premiery, bo każda następna może być gorsza. Dwa dni temu stwierdziłam, że "God Friended Me" to serial rodem z lat 90., więc szybko nowe sitcomy stacji CBS przypomniały mi, że przecież można zrobić znacznie bardziej przestarzały serial. A nawet dwa.
"The Neighborhood" Jima Reynoldsa, pracującego wcześniej między innymi przy "The Big Bang Theory", opowiada o białej rodzinie, która przeprowadza się do dzielnicy tradycyjnie zamieszkałej przez Afroamerykanów. Na Johnsonów, czyli Dave'a (Max Greenfield, "New Girl"), Gemmę (Beth Behrs, "2 Broke Girls") i ich syna Grovera (Hank Greenspan), krzywo patrzy ich czarnoskóry sąsiad, Calvin (Cedric the Entertainer, "The Last O.G."). Na szczęście jego żona Tina (Tichina Arnold, "Everybody Hates Chris") oraz dwaj synowie, Malcolm (Sheaun McKinney, "Great News", "Vice Principals") i Marty (Marcel Spears, "The Mayor"), są życzliwiej nastawieni do nowych znajomych.
Mimo pozornego postawienia na ważny problem międzyrasowych relacji "The Neighborhood" to niestety bardzo typowy sitcom CBS-u. Scenografie są maksymalnie sztuczne, żarty nieśmieszne, a często wręcz żenujące. Poza kilkoma wariantami scenki, w której Dave przez przypadek mówi coś rasistowskiego, a Calvin peroruje o swoim braku zaufania do białych, serial nie ma na siebie pomysłu.
Szkoda obsady, zwłaszcza Greenfielda, który stara się, by Dave wydawał się widzom sympatyczny, ale przy takim scenariuszu nie może przeskoczyć wpisanego w tę postać przerysowania. Na plus wyróżnia się McKinney, bo gra, jakby miał do czynienia z czymś głębszym i subtelniejszym niż "The Neighborhood". Oczywiście przez to nie pasuje do konwencji, ale przynajmniej angażuje widza chociaż trochę w losy Malcolma.
W tym sitcomie podobała mi się tylko ostatnia scena – może dlatego, że nie miała być na siłę śmieszna. Dave i Malcom rozmawiają w niej poważnie o różnicach rasowych i o tym, jak trudno wygrać ze stereotypem, zgodnie z którym jest się postrzeganym. Ale to fragmencik, który tonie w głupich żartach, zagłuszony dodatkowo przez denerwujący śmiech z offu.
O ile jednak "The Neighborhood" okazało się irytujące, to i tak oglądało mi się pilotowy odcinek lepiej niż premierę "Happy Together" Tima McAuliffe'a ("The Last Man on Earth") i Austena Earla ("9JKL"). Ten sitcom ma wprawdzie lepszą scenografię i wygląda mniej sztucznie, ale poza tym jest niemożliwie nijaki.
Cały pomysł brzmi chyba nawet gorzej niż koncept "The Neighborhood". Jake (Damon Wayans Jr., "Happy Endings", "New Girl") i Claire (Amber Stevens West, "Greek", "The Carmichael Show") są małżeństwem po trzydziestce, które prowadzi nudne i ustabilizowane życie. Niespodziewanie pod ich dach trafia młody gwiazdor muzyki pop, klient Jake'a. To właśnie Cooper (Felix Mallard, australijski aktor z opery mydlanej "Neighbours") uświadamia Davisom, w jakim marazm popadli. A równocześnie oni zapewniają mu stabilizację, za którą tęsknił.
I to już cały punkt wyjścia, oparty luźno na doświadczeniach producenta, Bena Winstona, z czasów, gdy w domu jego i jego żony zatrzymał się na prawie dwa lata Harry Styles. Na pilotowy odcinek składają się między innymi sceny z prób nocnego życia Davisów, impreza i obowiązkowy kac. A do tego ratowanie Coopera z rąk okropnej dziewczyny, Sierry (Peyton List, "Jessie").
Żarty w "Happy Together" są słabe, oparte przede wszystkim na tym, że Jake i Claire czują się za mało "cool", a celebryta jest z kolei aż nadmiernie rozchwytywany. Mallard gra bardzo sztywno, bez wyrazu, głównie ma chyba dobrze wyglądać. Ale szkoda, że zdolny Wayans Jr. wybrał tak banalny, tradycyjny projekt na powrót do głównej roli w telewizji. Żal też Stevens West, która ma potencjał, ale nie dostaje szans, by go pokazać. A na drugim planie mamy innych marnujących się aktorów: Stephnie Weir ("Crazy Ex-Girlfriend") i Victora Williamsa ("The King of Queens"), grających rodziców Claire, oraz Chrisa Parnella ("30 Rock") w roli kolegi Jake'a z pracy.
Podobnie jak w "The Neighborhood" najlepiej wypada końcówka. Jest lekka i pokazuje wreszcie jakieś głębsze porozumienie między bardzo różniącymi się bohaterami. Ale może mylę niezłą scenę z ulgą, że to już na jakiś czas koniec mojej przygody sitcomowymi z nowościami CBS?
Nie wiem, jak te dwa seriale poradzą sobie ze słabym pomysłem wyjściowym i z jeszcze słabszym poziomem żartów. Na razie zupełnie nie widzę sensu, żeby któryś z nich oglądać. Należy obu obsadom życzyć szybkiej kasacji, żeby dobrzy aktorzy dostali szansę zaangażowania się w lepsze produkcje. Ale to przecież CBS, słabe rzeczy mogą tu tkwić na antenie latami. Tylko czemu mielibyśmy brać w tym udział?