"The Romanoffs" to ambitna porażka, której mogliśmy się spodziewać — recenzja nowości od twórcy "Mad Men"
Marta Wawrzyn
13 października 2018, 20:18
"The Romanoffs" (Fot. Amazon Prime Video)
Nadęte, rozwleczone i frustrujące, ale też mające świetną obsadę i wdzięczne momenty, dla których warto się poświęcić. Oto "The Romanoffs", serial, który będziemy oglądać i co tydzień przeklinać.
Nadęte, rozwleczone i frustrujące, ale też mające świetną obsadę i wdzięczne momenty, dla których warto się poświęcić. Oto "The Romanoffs", serial, który będziemy oglądać i co tydzień przeklinać.
Od momentu, kiedy ogłoszono, że Matthew Weiner robi za 80 mln dolarów serial dla Amazona o ludziach, którym wydaje się, że są potomkami Romanowów, wiedzieliśmy jedno: to będzie albo gigantyczny sukces, albo równie ogromna porażka. Przeciętność po prostu nie jest wpisana w projekt, tworzony przez autora jednego z najlepszych seriali w dziejach telewizji, który nie dość że porywa się na skomplikowany temat, to jeszcze wybiera najtrudniejszy możliwy format — jakim jest antologia — i do tego zatrudnia obsadę marzeń oraz kręci całość na trzech kontynentach w siedmiu różnych krajach.
Ponieważ Serialową można bez większej przesady nazwać jednym wielkim fanklubem "Mad Men", "The Romanoffs" z miejsca wylądowało na szczycie naszej listy najbardziej oczekiwanych seriali jesieni, a potem zaczęło się wielkie ściskanie kciuków, żebyśmy mieli rację. Racji oczywiście nie mieliśmy — i dało się to przewidzieć. Ale rozmiary porażki i tak stanowią dla nas zaskoczenie.
Zimnym prysznicem okazało się przede wszystkim rozpoczynające serię "The Violet Hour", paryska pocztówka w stylu Woody'ego Allena, która jest boleśnie nudna, stereotypowa i ciągnie się w nieskończoność. Właściwie tylko przewrotne zakończenie jestem w stanie jako tako docenić, ale pewnie przynajmniej połowa widzów będzie dokładnie przeciwnego zdania. Liczba schematów, jakie tu posklejał ze sobą Weiner — który napisał ten odcinek w pojedynkę i go sam wyreżyserował, podobnie jak wszystkie inne — potrafi przyprawić o ból zębów najbardziej cierpliwego widza. A i z zakończeniem problem jest taki, że właściwie wzięło się znikąd i średnio pasowało do całej reszty. I mimo to wypadło moim zdaniem lepiej od większości poprzedzających je wydarzeń. O takich rejonach marności mówimy.
Odcinek rozgrywa się w jakiejś koszmarnej wersji stolicy Francji, rodem ze wspomnień amerykańskiego turysty, który był tu jeden dzień, przebiegł sprintem po wszystkich najbardziej znanych miejscach i uważa, że teraz może już pisać przewodnik. Stereotypowość zarówno przedstawionych w odcinku miejscówek, jak i zasiedlających go bohaterów, poraża i dziwi. To naprawdę pisał ten człowiek, który przedstawił nam Dona Drapera, Peggy Olson, Joan Holloway i całą plejadę złożonych postaci z Madison Avenue? Bardzo trudno w to uwierzyć.
Główną bohaterką tej półtoragodzinnej męki jest Anushka (Marthe Keller), bogata wdowa, mieszkająca w imponującym pałacu w Paryżu. Postać z jednej strony paskudna, z drugiej ogromnie nieszczęśliwa, bo jej samotność uderza od pierwszych chwil. Jedyną jej rodzinę stanowi Greg (Aaron Eckhart), pozbawiony jakichkolwiek właściwości Amerykanin, polujący wraz ze swoją dziewczyną (Louise Bourgoin) na spadek po cioci. Kiedy nową służącą Anushki zostaje Hajar (Inès Melab), muzułmanka ucząca się w szkole pielęgniarskiej, wszystko się zmienia.
Jak łatwo przewidzieć, okropna arystokratka — oczywiście przekonana, że jest potomkinią wymarłej carskiej dynastii — najpierw obraża dziewczynę i jej wiarę na wszelkie możliwe sposoby, by w końcu zacząć doceniać jej wrażliwość, cierpliwość i inteligencję. Relacja obu pań ma parę lepszych momentów, ale niestety przez większość czasu opiera się na koszmarnych banałach. Przewidywalność i brak oryginalności co chwila kłują w oczy, a jeszcze gorzej wypadają inni bohaterowie z groteskowo szablonowym duetem Greg – Sophie na czele. "The Violet Hour" jest jak farsa, która nie jest wystarczająco inteligentna, aby zauważyć, że jest farsą.
Końcówka zaskoczyła mnie o tyle, że nie do końca pasowała do tonu reszty odcinka i ani przez sekundę nie wyglądała na odpowiednio wypracowaną pod względem emocjonalnym. Zadziałała jednak na zasadzie sympatycznego zaskoczenia. Ale całość zapisze mi się pewnie w pamięci jako podróbka Allenowskich filmów — tych najgorszych, które zapominało się pięć minut po wyjściu z kina.
Zapamiętam też na pewno z tego odcinka najdurniejszy wątek z jajkiem Fabergé, jaki kiedykolwiek próbowano sprzedać na ekranie. Kiedy Anushka opowiada jego historię Hajar, ta zachowuje się, jakby właśnie pierwszy raz w życiu usłyszała o jednym z najsłynniejszych dzieł sztuki złotniczej w dziejach. W co trudno uwierzyć, bo dziewczyna wygląda na oczytaną i ciekawą świata. Za to twórca "The Romanoffs" najwyraźniej uważa rosyjskie jaja za mało znane, skoro sprzedaje je jako rewelację. Czy nie można było wymyślić czegoś oryginalniejszego?
Wpadek związanych z nieznajomością realiów historycznych jest zresztą więcej, ale o tym będzie za chwilę. Na razie ustalmy jedno: "The Romanoffs" to serial, który opowiada banalne historie w nieciekawy sposób, z takim namaszczeniem jakbyśmy co chwila odkrywali tutaj, nomen omen, Amerykę. Odtwórczość, schematyczność, fatalne dialogi, brak jakiejkolwiek oryginalnej treści, zero emocji, a wszystko to sprzedane w opakowaniu ambitnego dramatu, tj. porządnie zagrane, zrealizowane jak film kinowy i dopracowane wizualnie. Taki jest odcinek "The Violet Hour", najgorszy, jaki tylko mógł zostać wybrany na początek.
Jeśli go przetrwacie, przekonacie się, że dalej jest już lepiej. Co jednak nie stanowi największego osiągnięcia w dziejach świata, bo lepiej od "The Violet Hour" wypada w zasadzie wszystko, co widziałam w tym tygodniu. A zdziwilibyście się, jak dużo okropieństw mieści się w moim stałym harmonogramie.
"The Royal We", czyli odcinek nr 2, w przeciwieństwie do swojego wyjątkowo miernego poprzednika, ma już kilka zalet. Główną stanowi Kerry Bishé w roli Shelly, żony, która tkwi w średnio udanym małżeństwie z niejakim Michaelem Romanoffem (Corey Stoll). Wszystko zaczyna się od sceny u terapeutki, która uświadamia nam, że życie tej kobiety to definicja frustracji, a ona nie do końca jeszcze to widzi ("definicja frustracji" to tak przy okazji mogłoby być hasło reklamowe "The Romanoffs"). Ciągle podrzuca mężowi propozycje wspólnych rozrywek, a ten tylko kręci nosem.
W końcu oboje zgadzają się, że wezmą udział w rejsie organizowanym przez Romanov Family Society. Niestety, w ostatniej chwili okazuje się, że on nie pojedzie, bo musi wziąć udział w procesie jako ławnik. Ona jedzie sama i ogląda w lekkim szoku wszystkie te dziwy, które robią ludzie przekonani o swoim królewskim pochodzeniu, a także poznaje przystojniaka o imieniu Ivan (Noah Wyle). Tu pojawia się mocny zgrzyt historyczny, bo mężczyzna ów okazuje się Polakiem z pochodzenia. Czy Weiner, który w czasach "Mad Men" sprawdzał, jaka pogoda była danego dnia, żeby odpowiednio ubrać bohaterów, naprawdę nie rozumie, czemu w Polsce nie nazywa się dzieci imieniem Iwan? Rosja, Polska, wszystko jedno. Ech.
Pomijając jednak ten brak zrozumienia dla trudnych relacji polsko-rosyjskich, w "The Royal We" zgrzytów jest stosunkowo niewiele, zwłaszcza w tej części, która opowiada o rejsie Shelly. Bishé gra jak z nut, pokazując pogubienie bohaterki i jej stopniowe uświadamianie sobie, czemu ci wszyscy przebierańcy wokół wyprawiają aż takie cuda i co to ma wspólnego z jej mężem. Szacowny małżonek tymczasem wkręca się w niebezpieczny flirt z niejaką Michelle (Janet Montgomery), Brytyjką, która z jakiegoś powodu też jest ławniczką w tym samym procesie.
Znów, obie historie toczą się raczej przewidywalnym torem, ale fantastycznej końcówki z Kerry Bishé nie przewidziałam ani przez moment i za nią daję serialowi plusik. A także za to, że tym razem było wreszcie w całej tej stereotypowości jakieś drugie dno. Jakaś próba odpowiedzi na pytanie, czemu niektórzy z tych ludzi zachowują się jak chodzące szablony — i zarazem przyznanie, że tak, faktycznie w "The Romanoffs" pełno jest szablonowych bohaterów i zachowań.
Parę błyskotliwych momentów wiosny jednak nie czyni. Serial Amazona jest frustrujący, a przy tym zbyt zadufany w sobie, żeby chciało mu się wybaczać niedociągnięcia. To produkt wielkiego ego jego twórcy, któremu wydawało się, że ma do powiedzenia coś odkrywczego o tym, jak "wszyscy kwestionujemy to, kim jesteśmy i kim mówimy, że jesteśmy". Skończyło się na pretensjonalnych bzdurkach, w których trudno rozpoznać rękę showrunnera "Mad Men". Problem stanowi nie tylko średniej jakości scenariusz, z reżyserią jest podobnie. W "The Romanoffs" nie ma ładnych, dopracowanych kadrów, jakie pamiętamy z "Mad Men". Wszystko wygląda zaledwie poprawnie. Nie ma też ciekawych postaci czy klimatu, który zostawałby z widzem na dłużej.
A wydawało się, że kto jak kto, ale akurat Weiner — mistrz telewizji w odcinkach, a nie "dziesięciogodzinnych filmów", które tak lubią twórcy netfliksowi — jest w stanie stworzyć antologię, złożoną z ośmiu historii, mających pewne punkty styczne. Trochę na tej zasadzie działało przecież "Mad Men", gdzie każdy odcinek był swego rodzaju zamkniętym rozdziałem, opowiadającym konkretną historię, będącą jednocześnie częścią czegoś większego. To telewizja, za którą tęsknię, zwłaszcza od czasu zakończenia "Pozostawionych". I bardzo się ucieszyłam, kiedy okazało się, że twórca "The Romanoffs" wynegocjował z Amazonem emisję odcinków co tydzień. Teraz tylko wypada westchnąć: i na cóż mi się to zdało.
Planujemy dalej oglądać ten męczący serial, ale cotygodniowych recenzji nie będzie. Nie ma to najmniejszego sensu, bo interpretacje tych prościutkich historyjek da się zamknąć w każdym przypadku w dwóch, trzech akapitach. I nie wierzę, żeby miało być lepiej. Dwa odcinki "The Romanoffs", które widziałam, wymagają jeśli nie przepisania, to przynajmniej gruntownego przemontowania i skrócenia o pół godziny. Wszystko wskazuje na to, że Weiner wpadł w tę samą pułapkę, co Charlie Brooker na Netfliksie, który rozciąga niektóre odcinki "Black Mirror" bardziej, niż przyzwoitość nakazuje. Przy czym nawet jeśli symptomy choroby bywają podobne, "The Romanoffs" dzielą od "Black Mirror" lata świetlne.
Nie sądzę, żeby Amazon zamówił kolejny sezon. A Weiner jak najszybciej powinien wrócić do pisania o przeżyciach własnych, a nie rosyjskich arystokratów. Jak wielu fanów "Mad Men", przeczytałam dokładnie artykuł "Vanity Fair", w którym powróciły zarzuty molestowania seksualnego. I mogę powiedzieć dwie rzeczy: wierzę Kater Gordon, scenarzystce "Mad Men", która mówi, że Weiner kiedyś polecił jej się rozebrać, bo zawdzięcza mu karierę. Wierzę też jemu, kiedy tłumaczy się, że tej sytuacji nie pamięta, ale nie wyklucza, że mogła się zdarzyć. Myślę, że dla niego to mógł być głupi żart, który wyleciał mu z głowy następnego dnia. Dla niej to coś, co zdefiniowało całe jej życie i spowodowało odejście z zawodu, niedługo po tym jak dostała nagrodę Emmy razem ze swoim szefem.
W wywiadzie dla "Vanity Fair" twórca "Mad Men" przypomina słynną scenę z 4. sezonu, w której Peggy Olson wścieka się na Dona Drapera, że przyjął nagrodę za reklamę opartą na jej pomyśle i nawet nie dostrzegł jej udziału. "To twoja praca: ja ci daję pieniądze, ty mi dajesz pomysły!" – oznajmia Don. "Nigdy mi nawet nie dziękujesz!" – krzyczy w emocjach Peggy. I wtedy pada z jego strony to koszmarne: "Po to są pieniądze!". I to bardzo prawdziwa sytuacja. A czemu jest prawdziwa? Bo Matthew Weiner, jak sam mówi, też na jakimś etapie był każdym z tej dwójki. Takie momenty, pokazane na ekranie w uczciwy sposób, trafiają do widzów właśnie dlatego, że są oni w stanie zobaczyć w nich siebie, czasem w najgorszej wersji. Na tym polega siła serialowych dramatów z antybohaterami w centrum uwagi.
Trudne, niejednoznaczne relacje w pracy, także oparte na nierówności płci, to coś, o czym dawny twórca "Mad Men" ma wiele do powiedzenia. Romanowowie to temat kompletnie mu obcy, zarówno w sensie nierozumienia niuansów historycznych, jak i braku umiejętności wczucia się w sytuację tych ludzi. To widać. Z "The Romanoffs" bije sztuczność, także emocjonalna, bo autor wziął się z jakiegoś powodu za temat, który mu nie leży. A mógł po prostu opowiedzieć raz jeszcze historie, które są mu świetnie znane, ponieważ w jakiejś wersji sam je przeżył.
Dobrych seriali o skomplikowanych relacjach w miejscu pracy cały czas brakuje. Wielka szkoda, że scenarzysta, który nie tylko potrafi je pisać po mistrzowsku, ale też przyznaje, że ma sporo za uszami jako szef, z tej tematyki zrezygnował i zajął się kopiowaniem kiepskich filmów Woody'ego Allena oraz wygłaszaniem największych banałów historycznych, jakie tylko można sobie wyobrazić.
"The Romanoffs" jest dostępne w serwisie Amazon Prime Video. Kolejne odcinki co piątek.