Jak powstawał "Nawiedzony dom na wzgórzu"? Obsada opowiada nam o kulisach horroru Netfliksa
Marta Wawrzyn
14 października 2018, 20:52
"Nawiedzony dom na wzgórzu" (Fot. Netflix)
9 miesięcy zdjęć, reżyser filmowych horrorów za sterami i dwupiętrowy plan, udający starą rezydencję z duchami. O tym, jak powstawał "Nawiedzony dom na wzgórzu", opowiadają aktorzy.
9 miesięcy zdjęć, reżyser filmowych horrorów za sterami i dwupiętrowy plan, udający starą rezydencję z duchami. O tym, jak powstawał "Nawiedzony dom na wzgórzu", opowiadają aktorzy.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" to uwspółcześniona adaptacja gotyckiego horroru Shirley Jackson z 1959 roku. Serial, który całkowicie przeobraził historię znaną z książki, stworzył, wyreżyserował i wyprodukował Mike Flanagan, reżyser takich filmowych horrorów, jak "Hush" czy "Oculus".
Bohaterowie tej historii to rodzeństwo, wychowane w starej rezydencji, która potem stała się jednym z najsłynniejszych nawiedzonych domów w Ameryce. Teraz, już jako dorośli ludzie, zmuszeni są razem stawić czoła rodzinnej tragedii. Czeka ich konfrontacja z duchami z przeszłości, zarówno w sensie faktycznym, jak i emocjonalnym. Bo duchy to tutaj przede wszystkim metafora rozmaitych traum z przeszłości, w które zagłębiamy się na przestrzeni 10 odcinków.
Piątkę rodzeństwa w dorosłej wersji grają Michiel Huisman ("Treme", "Gra o tron"), Elizabeth Reaser ("Manhunt: Unabomber"), Kate Siegel ("Hush"), Oliver Jackson-Cohen ("Emerald City") i Victoria Pedretti. Carla Gugino ("Californication") wciela się w ich matkę, a Henry Thomas ("E.T.") i Timothy Hutton ("American Crime") portretują ich ojca w dwóch różnych okresach życia. W obsadzie jest jeszcze piątka dzieciaków: Lulu Wilson ("Ostre przedmioty"), McKenna Grace ("Designated Survivor"), Paxton Singleton, Violet McGraw i Julian Hilliard.
Jak wiecie z mojej recenzji, serial, będący śmiałym, ambitnym połączeniem klasycznego horroru z dramatem rodzinnym, bardzo mi się spodobał i trwając jeszcze w zachwycie po obejrzeniu całego sezonu, pojechałam do Londynu na rozmowy z obsadą. Wywiady odbywały się w fantastycznie urządzonym budynku The Welsh Chapel, dawnej kaplicy, którą teraz każdy może wynająć. Netflix zamienił ją w klimatyczny plan horroru, a atmosfera była tym bardziej wyjątkowa, że aktorzy nie widzieli się od maja, kiedy zakończyły się zdjęcia do serialu.
Trzy stoliki, przy których siedzieli dziennikarze, ustawiono w ogromnej sali, tak że nasi rozmówcy — obecni byli Kate Siegel, Henry Thomas, Elizabeth Reaser, Oliver Jackson-Cohen i Michiel Huisman, z którym wywiad opublikuję osobno ze względu na spoilery z finału i różne dygresje — mijali się pomiędzy wywiadami. Na naszych oczach rozgrywały się przesympatyczne sceny powitań.
Byliśmy na przykład świadkami, jak Michiel Huisman w pewnym momencie wstał od stolika, krzyknął "Wyglądasz niesamowicie!" i rzucił się wyściskać będącą w zaawansowanej ciąży Kate Siegel, prywatnie żonę twórcy serialu. "Wybaczcie nam, nie widzieliśmy się od czasu, kiedy zakończyliśmy zdjęcia" – tłumaczyła Kate.
Krótko mówiąc, atmosfera była wspaniała, Netflix zadbał o fajną oprawę, a poza tym dosłownie było czuć, że ci ludzie, grając razem rodzinę, zżyli się ze sobą jak rodzina. Mogę Wam też powiedzieć, że świetnie rozmawia się, kiedy masz przed sobą obsadę serialu, który jest od początku do końca rewelacyjny, a dookoła jest cała grupka równie zachwyconych pismaków. Dla większości z nas "Nawiedzony dom na wzgórzu" był sporą niespodzianką, choć w dziennikarskim towarzystwie, pochodzącym z całej Europy, spotkałam także fanów Mike'a Flanagana, szczęśliwych, że się udało.
Kate Siegel, Elizabeth Reaser, Oliver Jackson-Cohen i Henry Thomas — czyli czwórka aktorów, których wypowiedzi zebrałam poniżej — opowiedzieli nam mnóstwo ciekawostek zza kulis serialu, który powstawał pomiędzy wrześniem 2017 a majem 2018 roku w Atlancie. Jak łatwo policzyć, to daje prawie miesiąc na odcinek.
Zaczęłam od pytania, jak wyglądał plan serialu i ile z tego, co widzimy na ekranie, jest "prawdziwe". Okazało się, że nawiedzony dom na wzgórzu z zewnątrz gra Bisham Manor, znajdująca się w LaGrange, w Georgii. To willa z lat 20. poprzedniego wieku, którą można wynająć np. na wesele. Wnętrze z kolei zostało zbudowane w studiu w Atlancie.
– Zbudowali dla nas na planie dwa piętra i było to w skali 1:1, także mieliśmy prawdziwą geografię tego domu wokół nas. Były prawdziwe schody, które prowadziły na górę do sypialni i na dół do kuchni. To było bardzo pomocne. Natomiast dom z zewnątrz grała prawdziwa willa, która też znajduje się w Georgii. Ponieważ ten dom jest sam w sobie jednym z bohaterów serialu, było to dla nas bardzo ważne, że wszystko na planie wyglądało jak prawdziwe – tłumaczył Henry Thomas, serialowy Hugh w młodszej wersji.
Zdjęcia zajęły dużo czasu, nawet jak na ambitny serial z kablówki, ponieważ Mike Flanagan nie tylko zajmował się prowadzeniem produkcji, ale też każdy odcinek reżyserował sam, jak na filmowca przystało. Były różne zaplanowane przerwy w produkcji, które dawały mu czas na przygotowania. Ale generalnie nasze pytania o to, czy 9 miesięcy na 10 odcinków to przypadkiem nie za dużo, aktorzy szybko ucinali, mówiąc, że to musiało tyle trwać.
– To po prostu skomplikowana historia. Są dwie płaszczyzny czasowe, na których akcja prowadzona jest jednocześnie. Jest piątka dzieciaków i piątka ich dorosłych odpowiedników, a dzieci mogą pracować najwyżej osiem godzin dziennie – wyjaśnił Oliver Jackson-Cohen, odtwórca roli Luke'a.
Serialowe dzieciaki wywiadów nie udzielały, ale starsza obsada zapewniła nas, że ich obowiązki aż tak się nie różniły od pracy dorosłych. "To lekko niepokojące, ale oni są jak mali dorośli" – stwierdził Henry Thomas, dodając, że tylko najmłodsza dwójka miała problemy z niektórymi aspektami technicznymi. Ale takie ich prawo, bo mają po pięć lat. Reszta to już doświadczeni mali aktorzy. "Wydaje mi się, że McKenna [Grace – red.] ma znacznie mocniejsze CV niż ja!" – zaśmiała się Kate Siegel, odtwórczyni roli dorosłej Theo. A Thomas dodał, że podobnie jest z Lulu Wilson — młodszą Shirley — z którą miał już okazję pracować wcześniej.
Mówimy im, że patrząc na nich, jesteśmy w stanie uwierzyć, że mamy przed sobą rodzinę Crainów z nawiedzonego domu, tylko trochę inaczej ubraną, niż przyzwyczaił nas serial. I to nie przypadek. Ta ekipa zbliżyła się do siebie, kręcąc razem wyczerpujące emocjonalnie sceny w rodzinnym gronie.
– Nikt z nas nie pochodzi z Atlanty, gdzie kręciliśmy serial. Zostaliśmy wrzuceni do tej rodziny, mieliśmy zróżnicowane osobowości i musieliśmy stworzyć bardzo intensywną bliskość. Znaczenie ma to, że w teraźniejszości rodzeństwo Crainów nie radzi sobie za dobrze. Nie chcą przebywać ze sobą, bo przypominają sobie o tej strasznej rzeczy, która się wydarzyła.
Ta intymność, ta miłość, którą czuć między nami, zaczęła być naprawdę widoczna, kiedy dotarliśmy do 6. odcinka. Mogę na przykład patrzeć na Victorię [Pedretti], która gra Nell, i z jednej strony ją kochać, a z drugiej być na nią wściekła. A zaraz potem idę z nią na kolację. Bywało to dla mnie dezorientujące. Ale ta bliskość pomogła stworzyć chemię, która jest wiarygodna. Jako osoba, która ma rodzeństwo, mogę powiedzieć, że często myślałam: "o, to jest takie prawdziwe!" – opowiadała Kate Siegel.
Podobnie jak wszyscy z "Nawiedzonego domu na wzgórzu", Kate Siegel zapewniła nas, że absolutnie uwielbia swoją postać. Theo pomaga dzieciom z rodzin zastępczych jako terapeutka, jest zadziwiająco wręcz wrażliwa i ma niewytłumaczalny dar, który sprawia, że jeśli kogoś dotknie, jest w stanie poczuć to, co on czuje.
– Mam nadzieję, że moja postać jest i silna, i inspirująca, i wrażliwa, i pogubiona, i samotna, i feministyczna — że jest wszystkim tym, czym my wszystkie jesteśmy jako kobiety. Ona ma mnóstwo mechanizmów obronnych, np. bywa bezczelna. Jest też ciekawą kombinacją, bo z jednej strony ma w sobie bardzo dużo empatii, a z drugiej nazywają ją "zaciśniętą pięścią z włosami". Dla mnie jako aktorki to była świetna sprawa, bo mogłam ją grać na różne sposoby. Myślę, że chciałam, żeby ona była wzorem do naśladowania, ale jeszcze bardziej chciałam, żeby była osobą – tłumaczyła aktorka.
A jak to jest grać coś, co może, ale nie musi być supermocą?
– Dużo rozmawiałam ze scenarzystami o darze mojej bohaterki: gdzie leży granica? Czy to supermoc? Czy to coś nadprzyrodzonego? Co to właściwie jest? Zaczęłam od myśli, że po tym, co się przydarzyło Theo w domu na wzgórzu, ona zamknęła dużą część siebie, próbując sobie poradzić z traumą. I nie potrafiła tego zrobić, także dlatego, że znajdowała się pośrodku, pomiędzy najmłodszymi bliźniakami, które miały siebie nawzajem, i starszym rodzeństwem, które też miało siebie. Była samotna i miała dużo do przetrawienia.
Jej dotyk to niemal jak metafora — czy też coś jak medium. Ona ma w sobie dużo różnych uczuć, które przez długi czas ignoruje. Potem z pomocą kamer dodane zostały kolejne warstwy, rękawiczki i możecie już dopowiedzieć resztę. Zagranie supermocy jako takiej jest praktycznie niemożliwe, ponieważ nikt z nas nie wie, jak to jest coś takiego mieć. Ale jest możliwe zagranie kogoś, kto tak bardzo wyłączył swoje uczucia, że aż manifestuje to na różne dziwne sposoby – wyjaśniła Siegel.
Nie zadaliśmy najbardziej stereotypowego pytania, jakie można zadać obsadzie horroru — o najstraszniejszy moment na planie. Ale zapytaliśmy o scenę z małą dziewczynką i pedofilem. To właśnie zrobiło na Kate Siegel największe wrażenie i było najtrudniejsze do zagrania: konieczność zmierzenia się z myślą, że dom zastępczy może nie być bezpiecznym miejscem dla dziecka.
– Często ludzie mnie pytają, który moment w serialu był dla mniej najstraszniejszy. To właśnie był dla mnie najstraszniejszy moment. Scenariusz Mike'a Flanagana wymagał ode mnie, żebym nie podeszła do tego jak osoba dorosła, tylko jak 9-letnia Theo. Obejrzałam mnóstwo taśm z McKenną, żeby zobaczyć, jak ona sobie radziła z traumą po tej nocy w domu na wzgórzu. A potem tylko miałam nadzieję, że uda mi się pokazać w prawdziwy i właściwy sposób przejścia osób, które przeżyły molestowanie – mówiła aktorka.
Elizabeth Reaser, czyli serialowa Shirley, aż tak trudnych pod względem emocjonalnym scen nie miała. Ale miała do zagrania bardzo dużo życiowego poplątania, który jej bohaterka, właścicielka zakładu pogrzebowego, maskuje chłodem.
– Uwielbiam moją postać! Czuję, że Shirley wciąż jest ze mną, i wiem, to brzmi jakbym była, uuu!, szalona. Ale było w niej coś takiego, co naprawdę we mnie zostało do dziś. Ona ciągle mi się śni. Kiedy kogoś udajesz przez dziewięć miesięcy, twoje ciało niekoniecznie wie, że udajesz, i coś się zaczyna dziać w twojej podświadomości. A ona bardzo różni się ode mnie, na przykład ja nigdy w życiu nie mogłabym być przedsiębiorcą pogrzebowym, nie jestem też matką – powiedziała Reaser.
Według niej prowadzenie domu pogrzebowego to dla Shirley sposób na wyleczenie własnej traumy z dzieciństwa, ale także pomoc innym ludziom, dla których śmierć kogoś bliskiego to najgorszy moment w życiu. To też próba zrozumienia śmierci i w jakimś sensie zaprzyjaźnienia się z nią. "Myślę też, że ona jest trochę pop***rzona! No ale kto nie jest?" – podsumowała aktorka.
Jak wygląda przygotowanie do roli przedsiębiorcy pogrzebowego? No cóż, trochę nietypowo.
– Kiedy tylko dostałam rolę, zaczęli mi przysyłać hurtowo koszmarne filmy z balsamowaniem ludzi. Mnóstwo obrzydliwych zwłok, balsamowania, robienia makijażu itp. Musiałam to obejrzeć, a poza tym pomagała mi dziewczyna, która naprawdę się tym zajmuje. Ma na imię Brittany [Godfrey -red.] i gra w serialu moją asystentkę. To była niezwykła sprawa, bo nie jest to coś, o czym myślisz na co dzień. To raczej coś, o czym starasz się nie myśleć – opowiadała Elizabeth Reaser.
Pytam, czy zastanawiała się nad podobieństwami pomiędzy "Nawiedzonym domem na wzgórzu" a "Sześć stóp pod ziemią". Bo trudno nie mieć takich skojarzeń, kiedy oglądasz rodzinę, która próbuje przetrawić różnego rodzaju traumy i na dodatek jeszcze część akcji dzieje się w domu pogrzebowym.
– Tak! Ten serial był niesamowity. Kocham ten serial! Na pewno jest jakieś podobieństwo ze względu na taki a nie inny zawód. A poza tym nasz serial to też dramat rodzinny i dla mnie właśnie to była najbardziej fascynująca część — oglądanie ludzi, którzy chcą uciec przed swoim dzieciństwem, a następnie są w nie z powrotem wciągani. Shirley nie chce do tego w ogóle wracać. Chce iść do przodu — być dobrą osobą, zajmować się swoimi martwymi ciałami (śmiech) i być matką i żoną. Ale w końcu jest zmuszona zmierzyć się z przeszłością i okazuje się, że jest to coś, co naprawdę ją prześladuje – powiedziała aktorka.
Olivera Jacksona-Cohena pytamy z kolei, jak dużym wyzwaniem było dla niego odegranie walki Luke'a z uzależnieniem, która przypominała syzyfową pracę.
– Wszyscy chodziliśmy przez długi czas, nosząc w sobie żałobę i traumy naszych bohaterów i próbując przekonać nasze ciała, że my to nie oni. To było ciężkie. Luke jest definiowany jako człowiek uzależniony przez rodzinę i ludzi wokół niego. Ja nie chciałem na niego patrzeć w ten sposób. Mnie interesowało, dlaczego on jest taki przerażony. Ludzie sięgają po narkotyki i alkohol, żeby coś wyłączyć. Ja chciałem wiedzieć, co takiego on próbuje wyłączyć. Spędziłem bardzo dużo czasu, skupiając się na tym i na pytaniu, przed czym właściwie on próbuje uciec. Bo on bierze narkotyki, żeby zatrzymać coś, co próbuje go dopaść. Zarówno ja, jak i Mike, obejrzeliśmy mnóstwo dokumentów na ten temat, aby upewnić się, że to, co robimy, jest reprezentatywne i szczere.
W 4. odcinku, kiedy on obchodzi 90 dni bez narkotyków, w pewnym momencie mówi: "Próbowałem już przestać, ale zawsze to wszystko do mnie wracało, nieważne, jak bardzo się starałem". Myślę, że to bardzo bolesne — nieważne, jak bardzo on się stara, zawsze go coś dopada. Myślę też, że to jest bardzo, bardzo prawdziwe dla wielu osób – mówił Jackson-Cohen.
Według niego postacie z "Nawiedzonego domu na wzgórzu" to osoby, w których łatwo można zobaczyć część siebie, niezależnie od tego, gdzie mieszkamy i gdzie się wychowaliśmy.
– To, co się dzieje z piątką rodzeństwa w dorosłym życiu, sprawia, że da się z nimi utożsamiać. Przykładowo uzależnienie to ważna sprawa w życiu wielu osób w dzisiejszych czasach — albo sami mamy ten problem, albo znamy kogoś, kto ma ten problem, np. członka rodziny. Każdy też może jakoś odnieść się do naszego głównego motywu, czyli ucieczki przed swoim dzieciństwem. Każdy odnosi jakieś obrażenia w dzieciństwie, to po prostu fakt. Niektórzy z nas muszą stoczyć większą walkę niż inni i niektórzy z nas pamiętają bardziej przerażające rzeczy niż inni.
Myślę, że wszyscy jesteśmy dziećmi, które udają, że są dorosłe. Wydaje mi się, że każdy bardzo łatwo może się do tego odnieść. Na pewno nasze dzieciństwa się różnią, także w zależności od tego, w jakim miejscu na świecie mieszkamy. Ale serial dobrze pokazuje, jakie są efekty tego, co spotyka nas, kiedy jesteśmy młodsi; jak to nas ściga przez resztę życia i jak trudne to jest do strząśnięcia. Bo jako dziecko nie jesteś jeszcze ukształtowanym człowiekiem – tłumaczył odtwórca roli Luke'a.
Henry Thomas z kolei śmiał się, że on miał stosunkowo łatwe zadanie, bo jedyne, co musiał, to wyglądać w miarę naturalnie z narzędziami do naprawiania domu. Jego bohater niestety za późno zaczyna dostrzegać prawdę i tak dochodzi do tragedii. która na zawsze zmienia losy jego rodziny. A wszystko przez ten nieszczęsny remont.
Pytanie o straszne historie z planu prędzej czy później paść musiało i Kate Siegel postanowiła pójść pod prąd.
– Najstraszniejsze było to, ile nam to zajęło! (śmiech) Nie, nie było szczególnie strasznie. Mike lubi pracować z tymi samymi ludźmi, tą samą ekipą, tymi samymi aktorami. To był bardzo radosny plan do momentu, kiedy padało "Akcja!". Wtedy stawaliśmy się smutni i poważni, i robiło się strasznie. A potem słyszeliśmy "Cięcie!" i znów wszyscy się śmialiśmy. Mówi się, że na planach komedii jest depresyjnie. Za kulisami produkcji dramatycznych częściej bywa wesoło – zapewniła.
Aktorzy zgodnie zaręczali, że twórcy mieli dużą swobodę. Nie stał nad nimi nikt z Netfliksa, a serialu nie pisał algorytm, tylko ludzie.
– Zaleta robienia serialu jest taka, że postacie można rozwijać przez dziesięć odcinków, a jednocześnie to jest jak filmowy horror. Masz to, co najlepsze, z obu tych światów. Netflix jest dobrym miejscem, żeby to robić, bo daje nam szansę, żeby dokładniej poznać Theo i Hugh, i resztę bohaterów. Jest tyle znaczących interakcji między nimi, że zanim serial się skończy, jesteś przerażony, dlatego że znasz tych ludzi, a nie tylko z powodu duchów – opowiadała Siegel.
Wyświetl ten post na Instagramie.Post udostępniony przez Serialowa (@serialowa)
Henry Thomas jako przykład momentu, kiedy swobodę twórczą wszyscy naprawdę mogli poczuć, wymienił 6. odcinek — ten, w którym Crainowie spotykają się w domu pogrzebowym, a kamera po kolei śledzi wchodzących bohaterów.
– To była świetna sprawa, bo dostaliśmy do ręki mnóstwo cudownych zabawek i mogliśmy z nich zrobić coś swojego. Dobry przykład to odcinek 6, który został nakręcony przy użyciu bardzo ograniczonej liczby cięć. A ponieważ jest tam jedno naprawdę długie ujęcie, musieliśmy to przećwiczyć jak sztukę teatralną. Filmowanie w taki sposób bardzo mnie przerażało, bo można zagubić się w takiej długiej scenie i zaczyna ci się to wydawać prawdziwe – mówił aktor.
Pytam (rozmawialiśmy na dziesięć dni przed premierą, na początku października), czy nie boją się, że zginą w morzu produkcji Netfliksa, których tylko w tym roku ma być 700. Bo pozytywne recenzje na pewno nie zaszkodzą, ale przydałaby się jeszcze wielomilionowa widownia, żeby można było myśleć o kontynuacji.
– Netflix robi bardzo mądrą rzecz, a mianowicie oddaje kontrolę widzowi. Jeśli chcecie, możecie obejrzeć nasz serial 12 października — albo za 15 lat, jeśli tak wolicie. Nie musicie niczego oglądać natychmiast. Wiem, że są te algorytmy, które rozgryzają na podstawie tego, co oglądasz, jakim typem widza jesteś. Ale myślę, że jeśli serial jest dobry i solidny, to ludzie będą go sobie polecać i to go utrzyma przy życiu. Jestem ciekaw, jak ludzie zareagują na nasz serial, ale na razie recenzje są dość pozytywne. Ale myślę, że zawsze potrzeba trochę szczęścia — albo to zadziała, albo nie – powiedział Oliver Jackson-Cohen.
Elizabeth Reaser podeszła do sprawy jeszcze bardziej racjonalnie.
– Ja nigdy nie zakładam, że ktokolwiek będzie oglądać cokolwiek. Bo czemu by mieli? Albo jest to dobre, albo nie, albo ludzie do tego dotrą, albo nie dotrą. Ale myślę, że to świetna sprawa, że mogliśmy to stworzyć – stwierdziła.
A czy był taki moment, w którym oni już wiedzieli, że ich serial będzie naprawdę dobry?
– To jest zawsze dziwna sprawa, bo właściwie nigdy tego nie wiesz. Robisz to przez jakiś czas i w końcu docierasz do punktu, kiedy sobie myślisz: będę wiedzieć, czy to jest dobre, kiedy to zobaczę. Ale nawet kiedy już to zobaczysz, wciąż trudno jest ci powiedzieć, czy to naprawdę działa. To, co było dla nas interesujące w tej pracy, to, że Mike robił coś, czego nie zrobił nikt przed nim. Zamiast tworzyć to zgodnie ze starą formułą horroru — rodzina wprowadza się do domu, dzieją się dziwne rzeczy, rodzina się wyprowadza — on skupił się na tym, co się stało z tymi dzieciakami. Jest w tym coś fascynującego i ekscytującego w takim podejściu, bo to coś więcej niż horror.
Z pewnością niektórzy ludzie to odrzucą, bo woleliby tanie straszenie. Albo nie będą rozumieć, co tu się, k…, wyprawia. Ale Mike przewrócił wszystko do góry nogami i kompletnie zmienił to, co można zrobić w tym gatunku. Pokazał, że można stworzyć rodzinny dramat w ramach horroru i to wciąż będzie przerażające i poruszające, i będzie na nas oddziaływać. Myślę, że może w momencie kiedy doszliśmy do odcinka 6, to — ponieważ tak dużo tam się działo w jednym ujęciu — zaczęliśmy myśleć, że to faktycznie może być coś wyjątkowego. Robiłem już rzeczy z długimi ujęciami, ale tutaj, na dodatek w połowie sezonu, to jest coś, co kompletnie zmienia całą formułę – powiedział Oliver Jackson-Cohen.
Cała ekipa następnego dnia pojechała na nowojorski Comic-Con i dla odmiany odbyła prawdziwy medialny maraton w USA. A tego samego wieczoru, kiedy my przeprowadzaliśmy nasze londyńskie wywiady, Netflix zorganizował jeszcze pokaz serialu w klimatycznym wnętrzu The Welsh Chapel (to z niego pochodzą zdjęcia, które widzicie wyżej). Czy inwencja włożona w promocję serialu przełoży się na oglądalność, dowiemy się za jakiś czas, kiedy pojawi się — bądź się nie pojawi — zamówienie na kolejne odcinki.
Na razie o 2. sezonie "Nawiedzonego domu na wzgórzu" nic nie słychać, ale finał niewątpliwie zostawił kilka otwartych furtek, które można by wykorzystać. O czym więcej jeszcze będziemy pisać.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" jest dostępny w serwisie Netflix.