Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
14 października 2018, 22:29
"Nawiedzony dom na wzgórzu" (Fot. Netflix)
Za nami naprawdę udany tydzień, jeśli nie liczyć pewnej porażki z carską Rosją w roli głównej. Doceniamy m.in. "Better Call Saul", "Nawiedzony dom na wzgórzu" i — niespodzianka — "The Walking Dead". Kity też się znalazły!
Za nami naprawdę udany tydzień, jeśli nie liczyć pewnej porażki z carską Rosją w roli głównej. Doceniamy m.in. "Better Call Saul", "Nawiedzony dom na wzgórzu" i — niespodzianka — "The Walking Dead". Kity też się znalazły!
HIT TYGODNIA: "Better Call Saul" zachwyca i pozostawia w osłupieniu w finale 4. sezonu
Tak znakomity sezon "Better Call Saul" musiał się zakończyć świetnym finałem. Przyznajemy jednak, że nie spodziewaliśmy się, że "Winner" zrobi na nas aż takie wrażenie. W końcu Jimmy zmierzał w wiadomym kierunku od początku sezonu, raz po raz pokazując swoje mroczne oblicze – choćby w zeszłym tygodniu, gdy wylewał swoje żale, urządzając Kim potężną awanturę. Trudno było sobie wówczas wyobrazić, że lada moment czeka nas coś jeszcze bardziej wstrząsającego.
A jednak, widok triumfującego zwycięstwo nad "frajerami" z komisji Jimmy'ego wprawił nas w osłupienie porównywalne z tym, jakie musiała czuć zszokowana Kim. Przed momentem dogłębnie poruszona pięknymi słowami młodszego z braci McGillów o Chucku, a chwilę później z przerażeniem uświadamiająca sobie, że wszystko było tylko wyrachowanym pokazem. Ukoronowaniem przekrętu, jaki sama pomogła stworzyć, nie spodziewając się, że Jimmy będzie zdolny do takiego pokazu hipokryzji.
"It's all good, man!" – rzucił na odchodnym pękający z dumy bohater, a my mogliśmy się tylko bezradnie przypatrywać, jak facet, którego zdążyliśmy polubić ze wszystkiego jego wadami i zaletami, znika gdzieś, zastąpiony przez swoje oślizgłe alter ego. A przecież wcale nie musiało tak być. Widzieliśmy to jeszcze na początku odcinka w świetnej, zaskakującej i wzruszającej retrospekcji z Jimmym i Chuckiem jako gwiazdami karaoke.
Pokazanie tej dwójki w rzadkiej chwili szczerej braterskiej bliskości było ze strony twórców równie piękne, co okrutne. Uświadamiało bowiem w pełni, jak wiele poszło potem nie tak. Znając ich historię, wiemy, że wina nie leżała po jednej stronie, jednak zestawiając Chucka pomagającego pijanemu Jimmy'emu dostać się do mieszkania z tym drugim, wykorzystującym pamięć o bracie do własnych celów… Trudno było w tym momencie odczuwać względem Jimmy'ego sympatię.
A jakby mało było emocjonalnej karuzeli, dostaliśmy tu jeszcze jednego bohatera przekraczającego granicę, do której nie powinien się zbliżać. Mike, musząc rozwiązać problem Wernera, dobrze wiedział, że wkracza na drogę, z której nie będzie powrotu. My też mamy tego świadomość, dlatego kolejnego sezonu wyglądamy zarówno z niecierpliwością, jak i obawami. Wiemy przecież doskonale, dokąd to wszystko zmierza. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Nawiedzony dom na wzgórzu", czyli świetna niespodzianka od Netfliksa
Niby klasyczny horror z duchami, ale nie do końca. Niby pełen emocji dramat rodzinny, ale z dodatkowymi warstwami. A do tego dwie płaszczyzny czasowe, fantastyczna obsada, częściowo złożona z dzieciaków, i reżyser popularnych filmowych horrorów za sterami. "Nawiedzony dom na wzgórzu" Mike'a Flanagana to miłe zaskoczenie pod każdym względem.
10-odcinkowy serial, oparty na gotyckim horrorze Shirley Jackson z 1959 roku, wziął to co najważniejsze z książki, a resztę dodał od siebie. To znaczy zadał pytanie, co dzieje się w dorosłym życiu z ludźmi, którzy przeżywają traumę w dzieciństwie. Jak sobie radzą, kiedy rozpada się cały ich świat i więzy rodzinne, które kiedyś były dla nich wszystkim. Konfrontacja z demonami z przeszłości — tymi prawdziwymi i metaforycznymi — to motyw, powracający przez cały serial i zmierzający w konkretnym kierunku. Motyw, który definiuje serial i czyni go czymś więcej niż tylko stylowym horrorem.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" docenić wypada za klimat, doskonały scenariusz, rewelacyjną reżyserię (ach, te długie ujęcia w znakomitym 6. odcinku!), a także występy Michiela Huismana, Elizabeth Reaser i Kate Siegel, dla których to są role życia. Jest jeszcze m.in. Carla Gugino, przepiękna i neurotyczna matka pechowego rodzeństwa z domu na wzgórzu, oraz Timothy Hutton jako starsza wersja ich ojca.
Serial nie tylko przedefiniowuje gatunek, ale też wynosi serialowe horrory na zupełnie nowy poziom — poziom ambitnego telewizyjnego dramatu, w którym wszystko jest najwyższej klasy. Oglądajcie koniecznie, a i wywiad z obsadą możecie przeczytać. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Sorry for Your Loss", czyli finał facebookowego odkrycia
Będziemy powtarzać to do znudzenia, ale nawet jeśli uważacie, że Facebook Watch nie brzmi jak platforma dla Was, to koniecznie zerknijcie na "Sorry for Your Loss" (nasza instrukcja tutaj). Ta opowieść o młodej wdowie, Leigh, rewelacyjnie zagranej przez Elizabeth Olsen, ujęła nas od początku, a w tym tygodniu udowodniła, że serial Kit Steinkellner został przemyślany od początku do końca.
Najpierw towarzyszyliśmy bohaterce w próbie ucieczki od wszystkiego. Udawanie kogoś innego w hotelu w Palm Springs pomogło Leigh z dystansu spojrzeć na relację z Dannym i na konieczność pójścia do przodu. Ważną rolę odegrał tu krótki romans z Trippem (fantastyczny Luke Kirby!), uroczym rozwodnikiem, który mimo całego pakietu zalet na tym etapie mógł stać się dla Leigh jedynie impulsem do powolnego wracania do życia.
Z finałowego odcinka "The Penguin and the Mechanic" dowiedzieliśmy się więcej o uczuciach Danny'ego, ale w tym ryzykownym wątku rodzącej się miedzy najbliższymi Matta intymności serial nie przekroczył granic dobrego smaku. W centrum nadal bowiem był utracony mąż i brat oraz pytania, czego chciałby w związku z szansą na wydanie komiksu. A do tego wciąż nierozstrzygalna wątpliwość – samobójstwo czy wypadek? W podejściu do tej kwestii mogliśmy zobaczyć, jak długą drogę przeszła Leigh od słuchania poczty głosowej Matta i zagłuszania problemu imprezą do mądrego wniosku, że depresja Matta nie definiuje go jako człowieka.
"Sorry for Your Loss" to subtelna, napisana z odpowiednią dawką smutku i humoru historia, zaludniona przez interesujące postacie. Nie tylko Leigh, ale także Jules, Amy, Danny i Matt dostali swoje własne zniuansowane opowieści. Jeżeli powstanie kolejny sezon, chętnie znów zanurzymy się w tym świecie. A jeśli na 10 odcinkach wszystko się skończy, to zapamiętamy ten serial jako jedną najlepszych niespodzianek ostatnich miesięcy. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Stevie Nicks czaruje w "American Horror Story"
Jak poważnie widzowie traktują fabułę "American Horror Story", pokazuje na przykład ten artykuł: "Czy Michael Langdon to najseksowniejszy antychryst w historii telewizji? Śledztwo". Przyznam szczerze, że też o tym rozmyślałam, ale nie odważyłam się nic opublikować na ten temat. Cieszę się, że odważny się znalazł.
Żarty na bok, "Boy Wonder" to kolejny udany odcinek, który ogląda się bez zadawania sobie pytania, czy te wszystkie zmartwychwstania aby na pewno mają sens. Bo wszystko jest po prostu cudowne. Odzyskujemy nasze czarownice (piekło w postaci niekończącej się sekcji żab brzmi naprawdę strasznie, nie znosiłam w szkole biologii), Stevie Nicks śpiewa nam — i naszej odzyskanej Misty! — "Gypsy", a na końcu jeszcze dowiadujemy się, że Emma Roberts z Billym Porterem wybiorą się do strasznego domu z 1. sezonu. Ależ jest w tym niesamowity potencjał, także komediowy!
Po raz kolejny w tym sezonie fantastyczna jest Sarah Paulson, tym razem znów jako Cordelia, ale odcinek chyba i tak kradnie Leslie Grossman, która okazuje się być czarownicą od wykrywania glutenu. Czyli idealną na nasze czasy — szacun dla Ryana Murphy'ego, że wciąż ma takie pomysły. Jest w tym wszystkim cudowna lekkość, dystans, humor i niczym nieskrępowana zabawa popkulturą. Tak, tak i jeszcze raz tak dla "Apokalipsy"! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Walking Dead" wróciło do świata żywych
13 marca 2016 roku – dokładnie tego dnia po raz ostatni "The Walking Dead" trafiło do naszego tygodniowego zestawienia w roli hitu. Potem było jeszcze kilka kitów i całe mnóstwo odcinków, o których zapominaliśmy natychmiast po obejrzeniu. Powrót produkcji AMC do formy trzeba więc uznać za spore wydarzenie, tym bardziej zaskakujące, że chyba nikt nie robił sobie na to nadziei.
I to mimo zapowiedzi twórców, którzy wszem i wobec ogłaszali, że 9. sezon będzie nowym rozdziałem dla serialu. Takich deklaracji było wszak już sporo i zwykle na słowach się kończyło. Tym razem jednak czekała nas miła niespodzianka – nowe otwarcie "The Walking Dead" wygląda naprawdę nieźle.
Choć "A New Beginning" samo w sobie nie było odcinkiem wybitnym, cieszy fakt, że po godzinie w towarzystwie Ricka i pozostałych nie tylko nie mamy ochoty rzucić oglądania telewizji, ale wręcz jesteśmy ciekawi, co będzie dalej. A do osiągnięcia tego stanu rzeczy wystarczył po prostu przeskok czasowy, zakończenie wojny i wprowadzenie do serialowego świata odrobiny normalności. Tak, w postapokaliptycznej rzeczywistości z zombie w tle jest to możliwe. I zdecydowanie ciekawsze, niż nużące strzelaniny, jakim poświęciliśmy poprzednie sezony.
Tu zamiast nich otrzymaliśmy pomysłową i podnoszącą ciśnienie sekwencję w muzeum (o niej i nie tylko rozmawialiśmy z reżyserem – Gregiem Nicotero), kilka poważnych (i sensownych!) rozmów, a nawet śmierci, które miały znaczenie. A to wszystko w westernowym klimacie, przypominającym nieco początki serialu. Zdążyłem już zapomnieć, że w "The Walking Dead" tak można. Oby twórcy pamiętali jak najdłużej – wszystkim powinno to wyjść na zdrowie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Jodie Whittaker jako Trzynasta Doktor
Nie starczyło mi w tym szalonym tygodniu czasu na recenzję "Doktora Who", wybaczcie. Miałam trochę do nadrobienia, w końcu jednak machnęłam ręką i po prostu włączyłam "The Woman Who Fell to Earth", bez obejrzenia chociażby zaległego odcinka świątecznego. Sam odcinek był moim zdaniem taki sobie — zarówno Matt Smith, jak i Peter Capaldi mieli mocniejsze historie na początek — ale od pierwszej chwili zakochałam się w Jodie Whittaker.
I nie chodzi mi tylko o to, że fajnie widzieć kobietę w roli Doktora, a nie towarzyszki Doktora — bo owszem, fajnie. Przede wszystkim jednak Whittaker z miejsca kupiła mnie nową energią, jaką wprowadziła do serialu. Trzynasta Doktor ujęła mnie pozytywnym podejściem do ludzi, kosmitów i (wszech)świata, a także zachwyciła swoim akcentem i tym, że ma zadatki na MacGyvera. Scena wybierania nowego kostiumu też była absolutnie urocza. Było w jej występie dużo świetnej lekkości i choćby dla niej planuję obejrzeć nowy sezon od pierwszej do ostatniej minuty.
Po jednym odcinku mam pewne wątpliwości co do ekipy jej towarzyszy, ale też faktem jest, że jest ich aż troje i mieli mało czasu, żeby zaprezentować się inaczej niż powierzchownie. Zaufam więc nowemu showrunnerowi, Chrisowi Chibnallowi, i będę trzymać kciuki, żeby mu wyszło. Zwłaszcza że emocjonalny moment pod koniec odcinka naprawdę się udał i dobrze rokuje na przyszłość. "Doktor Who" w nowej odsłonie prezentuje się świeżo, wdzięcznie i nowocześnie, jednocześnie pozostając tym samym serialem. Niczego więcej nie potrzebuję. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Crazy Ex-Girlfriend" tańczy więzienne tango
"Crazy Ex-Girfriend" wróciła z ostatnim sezonem, co już samo w sobie jest dla nas hitową wiadomością. Wprawdzie jako całość odcinek "I Want to Be Here" nie zachwycił nas aż tak, jak czasem w przypadku tego serialu bywało, ale piosenki i to, jaką rolę grały w rozwijaniu fabuły i bohaterów, sprawiają, że ten powrót zasłużył na uznanie.
Po wydarzeniach z finału poprzedniej serii Rebecca musi ponieść konsekwencje swoich czynów. A właściwie, w typowej dla "Crazy Ex-Girfriend" grze z konwencją, wcale nie musi, tylko chce. Sędzina odrzuca bowiem melodramatyczne i niespełniające formalnych wymogów przyznanie się do winy, a główna bohaterka trafia do więzienia niejako na własne życzenia, powtarzając nieustająco, że zasługuje na taką karę.
Rebecca Bunch nie byłaby sobą, gdyby nie przesadziła jeszcze bardziej. Żyjąc nadal w świecie własnych fantazji i nawet podczas szukania pokuty cechując się skrajnym egoizmem, prawniczka zamęcza wszystkich swoją winą, po drodze niszcząc współwięźniarkom radość z warsztatów teatralnych. I tu dostajemy wielki hit: "What's Yout Story", czyli "Cell Block Tango" z musicalu "Chicago" w pokręconej wersji Rachel Bloom. Pokazanie, jak zwyczajne, ponure, wynikające z biedy i rasy okazują się historie skazanych kobiet na tle stylowego oryginału uświadamia Rebece, że jest w społeczeństwie niezwykle uprzywilejowana.
To "odkrycie" faktu dla wszystkich innych bohaterów zupełnie oczywistego prowadzi bohaterkę do kolejnych błędnych przekonań i użalania się nad sobą. Przy oglądaniu "I Want to Be Here" wielokrotnie zresztą można zgrzytać zębami. Rebecca, Nathaniel i Josh uporczywie wracają tu do najgorszych wersji samych siebie. Ale twórcy serialu czynią to z pełną premedytacją, co znajduje odzwierciedlenie "No One Else Is Singing My Song" – zabawnym hymnie egocentryzmu, w którym wokalną klasę mają szansę pokazać właściwie wszyscy członkowie obsady.>
A jednak gdy Rebecca wyjdzie z więzienia, Nathaniel – z lasu, a Josh – z internetu, widać postęp. Josh na kozetce (u męża doktor Akopian!), Rebecca małymi kroczkami poprawiająca życie innych… Żeby nie było tak pięknie, przełom w myśleniu Nathaniela okazał się pozorny, a romans między prawnikami (koniecznie przypomnijmy: takimi od nieruchomości!) znów został przerwany. Jednak przy tych wszystkich powrotach do popełnianych przez bohaterów błędów ostatni sezon ma nam podobno pokazać prawdziwe dojrzewanie bohaterki. I to już trochę widać. Nie możemy się doczekać, co dalej. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "The Romanoffs", czyli kolos na glinianych nogach
Jak pewnie zauważyliście po recenzji, do Matthew Weinera i jego dzieł mam stosunek emocjonalny, więc moje rozczarowanie pierwszymi odcinkami "The Romanoffs" jest ogromne. Bo historie, które opowiada tu dawny twórca "Mad Men", to nieciekawa papka, przeżuta i wypluta przez popkulturę wiele razy. Nie ma absolutnie nic wyjątkowego w serialu, który ma 80-milionowy budżet, obsadę nie z tej ziemi i był kręcony w siedmiu różnych krajach.
Rozczarowuje przede wszystkim to, jak bardzo Weiner nie czuje tematu — całość jest banalna, pusta w środku, pozbawiona jakiegokolwiek klimatu i wypełniona drobnymi, ale irytującymi zgrzytami historycznymi. O czymkolwiek świeżym, oryginalnym czy też inspirującym nie ma nawet mowy. "The Romanoffs" to frustrujące, długaśne odcinki, które w najlepszym razie wypadają poprawnie jako całość.
Fatalny jest zwłaszcza pierwszy z nich, "The Violet Hour" — głupiutka paryska pocztówka, która wygląda jakby jej twórca uczył się pisania i reżyserii z najgorszych filmów Woody'ego Allena. Drugi odcinek, "The Royal We", ratuje świetna Kerry Bishé, która potrafi zamienić złożone z banałów momenty w emocjonalne bomby. I którą na pewno zapamiętam ze względu na rewelacyjną końcówkę.
Choć zdarzają się w "The Romanoffs" błyskotliwe momenty, w tym boleśnie nudnym kolosie trudno dostrzec rękę twórcy, któremu zawdzięczamy jeden z najlepszych seriali w dziejach telewizji. Weiner powinien wrócić do tematów, które zna z własnego doświadczenia — jak nierówność płci i skomplikowane relacje w pracy — zamiast brać się za bary z rzeczami, które są mu totalnie obce. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Titans", czyli superbohaterowie znów na poważnie
Czy "Titans" to kolejny absolutnie fatalny serial superbohaterski? Nie, a zestawiając go choćby z produkcjami DC i CW, trzeba wręcz powiedzieć, że wypada co najmniej przyzwoicie. Nie ratuje go to jednak przed kitem, który należy się z prostego powodu: historia czwórki młodych superbohaterów nie oferuje niczego oryginalnego, w zamian próbując zatopić wszystko w mroku i brutalności.
A ten pomysł może i miałby rację bytu, ale najpierw należałoby go podeprzeć i solidną fabułą, i intrygującymi postaciami. "Titans" nie oferuje natomiast ani jednego, ani drugiego, za to ma teksty typu "F*** Batman" i sporo przemocy. Jest też Robin (Brenton Thwaites), który w tej wersji został detektywem z Detroit, rzecz jasna dręczonym wspomnieniami z przeszłości i bardzo, bardzo niegrzecznym, co objawia się w masakrowaniu oprychów w ciemnych uliczkach. Odkrywcze, nie ma co.
Do towarzystwa dostał Raven (Teagan Croft) – tonącą w kliszach nastolatkę obdarzoną mrocznymi (a jakże) supermocami i równie poważnymi problemami. Gdzieś w tle są jeszcze Starfire (Anna Diop) i Beast Boy (Ryan Potter), którzy powinni uzupełnić skład tytułowej grupy w najbliższym czasie. Może im uda się wprowadzić do serialu nieco życia, którego na razie bardzo tu brakuje.
Aż za wiele jest za to w "Titans" prób udowodnienia za wszelką cenę, z jaką to poważną i skomplikowaną historią mamy do czynienia. Niestety, gdyby wyznacznikami takiej były tylko przemoc, mrok i wulgaryzmy, robienie wysokiej klasy telewizji byłoby znacznie łatwiejsze. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Znaki", czyli ani to polski "Detektyw", ani ciekawy kryminał
Przedpremierowe zajawki nowego serialu AXN wśród wielu widzów wzbudziły skojarzenia z pierwszym sezonem "Detektywa". Premierowy odcinek serialu daje jednak jasno do zrozumienia, że nie mamy tu absolutnie do czynienia z polską odpowiedzią na hit HBO, tylko z kolejnym schematycznym kryminałem. Takim, który na razie nie za bardzo jest w stanie wyróżnić się na tle innych tytułów z tego gatunku.
Pilotowy odcinek, dziejący się w zachwycająco pięknych Górach Sowich, od razu wrzuca widzów w chaotyczny wir małomiasteczkowych historii i galerii całkiem rozpoznawalnych postaci. Naszym przewodnikiem po Sowich Dołach zostaje komisarz Michał Trela (Andrzej Konopka), który do małej miejscowości przyjeżdża z Krakowa w niekoniecznie wyjaśnionych okolicznościach. W poznawaniu miasteczka i jego licznych nierozwiązanych tajemnic oraz skonfliktowanej społeczności towarzyszy mu aspirant Ada Nieradka (Helena Sujecka). Jak można się było spodziewać, wkrótce na horyzoncie pojawia się zbrodnia, którą ta dwójka oczywiście będzie starała się rozwiązać.
Chociaż widziałem już dwa odcinki "Znaków" i z ulgą mogę stwierdzić, że następna godzina serialu jest lepsza i po prostu ciekawsza, to niestety sam pilot robi raczej marne wrażenie. Bohaterowie i świat serialu wydają się na razie jeszcze na tyle schematyczni, że pierwszy odcinek niekoniecznie zachęca do spędzenia z tym tytułem więcej godzin. Czy zdecydujecie się dać "Znakom" kolejną szansę, zależy już jedynie od was. [Michał Paszkowski]