Nowe "Czarodziejki" to feministki w czasach #MeToo — recenzja rebootu kultowego serialu
Marta Wawrzyn
17 października 2018, 20:03
"Czarodziejki" (Fot. CW)
"Czarodziejki" wróciły w nowej wersji: są teraz Latynoskami, pracują albo uczą się na uniwersytecie i aktywnie walczą o prawa kobiet. I tylko magii w tym wszystkim brak.
"Czarodziejki" wróciły w nowej wersji: są teraz Latynoskami, pracują albo uczą się na uniwersytecie i aktywnie walczą o prawa kobiet. I tylko magii w tym wszystkim brak.
Reboot serialu "Czarodziejki" niewątpliwie należy do najbardziej kontrowersyjnych produkcji tej jesieni. Podobnie jak w przypadku nowego "Magnuma" czy powrotu "Murphy Brown", bardzo trudno tu znaleźć odpowiedź na najbardziej podstawowe z pytań: "po co to zrobiono?". Mówimy w końcu o serialu kultowym, który dawnym fanom zawsze będzie kojarzył się z siostrami Halliwell, granymi przez Shannen Doherty, Holly Marie Combs i Alyssę Milano. I ci zagorzali fani oryginału odrzucili nowy serial, zanim w ogóle ujrzał światło dzienne.
Trudno się dziwić, bo pewne pokolenie widzów dorastało z tymi postaciami i zawsze będzie mieć do nich sentyment, a także będzie pamiętać mitologię serialu lepiej niż twórczynie rebootu. Zastąpienie ich nową trójką sióstr, wrzuconych w świat, będący miksem naszych czasów i tego, co już nie wróci, to nieporozumienie. To nie miało prawa działać i nie działa, choć nie jest porażką od początku do końca.
Za reboot odpowiadają scenarzystki "Jane the Virgin", Jessica O'Toole, Amy Rardin i Jennie Snyder Urman, i ich rękę tutaj widać. Zdarzają się fajne, emocjonalne momenty (np. scena z trzema siostrami, przeglądającymi w łóżku zdjęcia mamy, przypominała panie Villanueva, omawiające ważne sprawy na huśtawce przed domem), a i humor w pilocie bywa inteligentny i wdzięczny. Gdyby to był serial o jakiejkolwiek innej trójce dziewczyn, powiedziałabym, że dajmy mu czas, a się wyrobi. Niestety, tytuł "Czarodziejki" zobowiązuje. I różnego rodzaju zgrzyty, połączone z ogromnymi oczekiwaniami ze względu na oryginał, nie wróżą najlepiej.
Rzecz się dzieje tym razem nie w San Francisco, a w malutkim miasteczku uniwersyteckim Hilltowne w stanie Michigan. Bohaterkami są trzy siostry, które niespodziewanie dotyka śmierć matki, jeszcze przed czołówką serialu. Żadna z nich nie ma pojęcia, że jest czarownicą (ani że czarownice istnieją). Najmłodsza, Maggie (Sarah Jeffery) to studentka pierwszego roku, która, jak wszyscy w tym wieku, ciągle szuka okazji, żeby wyrwać się na wolność i poimprezować. Po rodzinnej tragedii postanawia dostać się do siostrzeństwa Kappa, byle tylko nie musieć mieszkać w rodzinnym domu ze starszą siostrą. Kiedy ją poznajemy, zaczyna po raz pierwszy słyszeć myśli innych ludzi — to będzie jej moc.
Mel (Melonie Diaz) to feministka, aktywistka i lesbijka, wiecznie o coś wojująca. I wiecznie wściekła, przynajmniej od czasu, kiedy zginęła ich matka. Ale kiedy akurat nie jest wściekła, potrafi zatrzymywać czas. Z kolei Macy (Madeleine Mantock) jest genetyczką, która pojawia się w miasteczku, bo dostała pracę na uczelni. Dziewczyna nie wierzy w żadne czary mary, ale będzie musiała zacząć, bo sama ma moc telekinezy. Nigdy nie znała swojej matki i w momencie, kiedy ją poznajemy, jeszcze nie ma pojęcia, jak wiele ją łączy z Hilltowne. Wydarzenia toczą się jednak bardzo szybko i zanim 40-minutowy pilot zdąży się skończyć, dziewczyny nie tylko już się świetnie znają, ale też razem ratują świat przed seksistowskimi demonami.
Co nas doprowadza do zarzutu nr 1: pierwszy odcinek nowych "Czarodziejek" cierpi na ostrą pilotozę. Wrzucono do niego tyle rzeczy naraz i tak bardzo popchnięto wydarzenia do przodu, że nie ma czasu, żeby zapoznać się z bohaterkami, poczuć klimat i dać komukolwiek/czemukolwiek szansę na rozwinięcie się i potoczenie się własnym torem. Po produkcjach z kablówki i Netfliksa, gdzie piloty konstruuje się zupełnie inaczej, oglądanie takich seriali to dla mnie tortura. Po co oni tak się spieszą? W pilocie "Czarodziejek" dzieje się więcej niż prawdopodobnie w całym sezonie "Nawiedzonego domu na wzgórzu" i trudno mi było znieść ten natłok.
Zwłaszcza że fabuła szczególnie wyszukana nie jest. To miks magicznej otoczki, która w jakiś sposób przypomina oryginał (TVLine wymieniło 10 podobieństw), z odniesieniem do współczesności, które z kolei przypomina feministyczną lekcję Wiedzy o społeczeństwie. Z tą pierwszą warstwą problem jest taki, że oryginalne "Czarodziejki" mają już 20 lat. Sięganie po te same chwyty, a nawet stosowanie podobnych efektów specjalnych, nie wygląda dobrze. Serial trąci myszką, kiedy dziewczyny zabierają się za walkę z mrocznymi przeciwnikami.
Kuriozalna jest zwłaszcza scena "spektakularnej" potyczki z demonem, który wygląda jak tania wersja Nocnego Króla. Ograniczony budżet daje po oczach, a żeby było jeszcze bardziej absurdalnie, demon okazuje się profesorem-gwałcicielem, przeciwko któremu wcześniej dziewczyny protestowały na kampusie. Rozumiem, że żyjemy w czasach #MeToo i w środowisku uniwersyteckim też takie historie się zdarzają. Ale żeby jeszcze demona z niego robić!?
Historia z seksistowskim demonem to tylko jeden z przykładów tego, jak ciężką ręką napisane są wszelkie feministyczne wstawki w serialu. Jest ich bardzo, bardzo dużo i nawet jeśli sympatyzujemy z tymi ruchami — bo tak, sympatyzuję — to się po prostu źle ogląda. Pilot "Czarodziejek", kiedy akurat nie straszy fatalnymi efektami specjalnymi, przypomina łopatologiczny manifest polityczny. Co nigdy nie jest dobrą wiadomością w przypadku popkultury.
By oddać scenarzystkom i aktorkom sprawiedliwość, są też fajne, szczere momenty. Chemii nie brakuje zwłaszcza w duecie Mel – Maggie, które nie mogłyby bardziej się od siebie różnić. Macy na razie trochę mniej tutaj pasuje, ale jestem skłonna dać jej szansę. Siostrzane emocje są prawdziwe, dziewczyny mają charakter i zdecydowanie dałoby się je polubić, gdyby tylko ich serial nie nazywał się "Czarodziejki". A tak będzie to bardzo trudne.
O drugim planie za wiele nie da się w tym momencie powiedzieć, bo większość bohaterów ledwie zdążyła mignąć na ekranie. Zapamiętać dał się Rupert Evans jako Harry Greenwood, tutejszy Whitelighter, a także Ellen Tamaki w roli policjantki Niko Hamady, romansującej z Mel. Niewiele wiemy o chłopakach Maggie i Macy, może poza tym, że obaj wydają się tak samo nijacy. Niby pojawiły się sugestie, że związki nowych czarodziejek będą równie burzliwe co romanse sióstr Halliwell, ale czy będzie chciało mi się to sprawdzić za tydzień i dwa, kiedy z każdej strony zalewa mnie morze lepszych seriali?
Nowe "Czarodziejki" można podsumować jednym zdaniem: da się oglądać, ale nie ma po co. Nie zdziwię się, jeśli serial przetrwa, tak jak dał radę przetrwać chociażby plastikowy "MacGyver". Nie widzę jednak powodu, żeby męczyć się z tak archaiczną produkcją, w momencie kiedy czarownic na ekranie jest pod dostatkiem. Niech nam czaruje nowa Sabrina (widziałam pierwszy odcinek i zapewniam, że jest super), niech szaleją na ekranach powracające z piekła panie z "American Horror Story", ale "Czarodziejki" należało zostawić w spokoju. To serial z innej epoki, który powinien żyć dalej, tyle że w naszych wspomnieniach.