"Daredevil", czyli Hiob z Hell's Kitchen. Recenzja 3. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
18 października 2018, 22:16
"Daredevil" (Fot. Marvel)
Matt Murdock wrócił do świata żywych w fatalnej formie. Na szczęście tego samego nie da się powiedzieć o "Daredevilu" – widzieliśmy pierwszą połowę 3. sezonu i oceniamy bez spoilerów.
Matt Murdock wrócił do świata żywych w fatalnej formie. Na szczęście tego samego nie da się powiedzieć o "Daredevilu" – widzieliśmy pierwszą połowę 3. sezonu i oceniamy bez spoilerów.
Jak dotąd 2018 rok nie był najszczęśliwszym dla netfliksowych superbohaterów. Nowe sezony "Jessiki Jones" i "Luke'a Cage'a" nie zdołały dorównać pierwowzorom, z kolei "Iron Fist" jest już tylko wspomnieniem, bo skasowano go miesiąc po premierze 2. serii. W takiej sytuacji honor komiksowych seriali mógł uratować tylko "Daredevil" – największy weteran w tym gronie, bo jutro stuknie mu już 3. sezon. Po obejrzeniu pierwszych sześciu odcinków mogę powiedzieć, że zamaskowany heros podołał wyzwaniu.
Naszego bohatera spotykamy tutaj tuż po wydarzeniach z "The Defenders", dowiadując się, że cudem uszedł z życiem z walącego się budynku. Uprzedzając pytania – nie, znajomość wspomnianej miniserii nie jest Wam do niczego potrzebna. Wystarczy wiedza, że Matt (Charlie Cox) przepadł na dłuższy czas i nawet jego przyjaciele, chcąc nie chcąc, zaczęli się godzić z jego śmiercią. Ta rzeczywiście była o krok i tylko opiece sióstr z katolickiego sierocińca, w którym się przed laty wychowywał, nasz bohater zawdzięcza to, że wrócił do jako takiej formy.
Do szczytowej mu jednak bardzo daleko, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Po pierwsze, ma kłopoty ze słuchem, co w jego przypadku stanowi spory problem. Po drugie i znacznie gorsze, stracił poczucie sensu swojej misji, uważając, że jego dotychczasowe działania prowadziły donikąd. Do tego doszły mocniejsze niż kiedykolwiek wątpliwości odnośnie wiary, którym bohater daje wyraz w rozmowach z siostrą Maggie (Joanne Whalley), ironicznie zestawiając się z Hiobem. Przynajmniej do pewnego momentu, bo Matt nie zamierza już dłużej pokornie znosić spadających na niego ciosów.
Tych jednak będzie musiał przyjąć jeszcze sporo, łącznie z faktem, że z więzienia w ramach układu z FBI wychodzi jego największy przeciwnik, Wilson Fisk (Vincent D'Onofrio). Człowiek, w którego przemianę mógłby uwierzyć tylko wyjątkowy naiwniak, a już z pewnością nie Matt Murdock. Plany Kingpina krystalizują się jednak dopiero po pewnym czasie, bo jak zawsze w przypadku marvelowskich produkcji na Netfliksie, nikomu się tu szczególnie nie spieszy.
Pierwsze trzy godziny spędzamy zatem, przypatrując się jak nasz bohater stopniowo przyzwyczaja się do nowych okoliczności, i przeżywając małe déjà vu. Widzimy jak Matt wskakuje w stary, czarny strój i wraca do roli samozwańczego mściciela znanego z 1. sezonu. Nie ma jednak mowy ani o powtarzalności, ani o niepotrzebnym rozwlekaniu. Wręcz przeciwnie, twórcy bardzo umiejętnie wprowadzają nas w historię, nie fundując po drodze zbyt długich przestojów i nie skupiając się na dręczących Matta problemach. Zamiast tego wolą poświęcić więcej czasu czy to nowym postaciom, jak agent FBI Rahul 'Ray' Nadeem (Jay Ali), czy tym znanym, jak Karen (Deborah Ann Woll) i Foggy (Elden Henson), którzy nie są już tylko drugoplanowym tłem.
Nie ignorują przy tym głównego bohatera, nadając jednak jego rozterkom bardziej wyrazisty charakter. Cierpiącego i rozdartego wewnętrznie Daredevila wszak dobrze znamy (właściwie to nie znamy żadnego innego), więc twórcy wyszli ze słusznego założenia, że ciekawsze będzie oglądanie go niedzielącego włosa na czworo, lecz zamieniającego słowa w czyny. Walka według starych metod nie przyniosła niczego dobrego? No to pora je zmienić. Pewnie, Matt ciągle ma wątpliwości, ale o ile lepiej się one prezentują, gdy towarzyszą im konkretne (i nieraz bolesne) działania.
Oczywiście to ciągle komiksowa historia i nietrudno przewidzieć, jaki kierunek w końcu obierze. Jednak warto odnotować, że "Daredevil" jako jeden z nielicznych superbohaterskich seriali potrafi nie tylko przekonująco umotywować postępowanie postaci, ale też uczynić z niego atrakcyjny wątek. Tutaj, paradoksalnie, poprzez jego znaczne uproszczenie, bo przypomnijcie sobie, jakie złożone dylematy towarzyszyły bohaterowi poprzednio. I jak niewiele z nich miało jakiekolwiek przełożenie na całą historię.
Tym razem tak nie jest, bo przynajmniej we wspomnianych pierwszych trzech odcinkach, dochodzenie Matta do względnej zgody z samym sobą stanowi główny punkt programu. A potem… potem drodzy państwo zaczyna się naprawdę ostra jazda. Nie będę Wam rzecz jasna niczego zdradzał, ale zapewniam, że jeśli reszta sezonu trzyma taki poziom i tempo jak odcinki numer cztery do sześć, to naprawdę jest na co czekać.
O ile bowiem początek sezonu wygląda mniej więcej tak, jak można było oczekiwać, im dalej, tym bardziej serial zaczyna zaskakiwać. Dość powiedzieć, że zamiast przeciągania w nieskończoność już zaczętych wątków, twórcy dodają do układanki kolejne, pozwalając sobie przy tym na eksperymenty z formą, a nawet na godzinę niemal pozbawioną tytułowego bohatera. I gwarantuję, że to wcale nie będzie nudny odcinek!
Zresztą takich na razie w ogóle nie doświadczyłem, bo każda godzina miała do zaoferowania przynajmniej kilka intrygujących fragmentów. Jak nie bolesne zderzenie Matta z rzeczywistością, to z trudem odbudowywane związki z przyjaciółmi. Jak nie Foggy, z którym wreszcie twórcy mają co robić, to Karen, którą dopada przeszłość (à propos, warto sobie odświeżyć pamięć, bo pojawia się tu kilka istotnych motywów z 1. sezonu). Jak nie przyziemne problemy agenta Raya, to bardzo dobrze rozwijany wątek niejakiego Benjamina Poindextera (Wilson Bethel). Krótko mówiąc: dzieje się, a przecież wciąż nie wspomniałem jeszcze o relacji głównego bohatera z Fiskiem.
Ta wszystko tutaj napędza, co nie jest żadnym zaskoczeniem dla nikogo, kto pamięta pierwszą odsłonę serialu i jak bardzo cierpiała druga, nie mogąc zapełnić pustki po potężnym (dosłownie) łotrze ani Elektrą, ani Punisherem, ani nikim innym. Ktoś może powiedzieć, że wracając do niej, twórcy niejako przyznali się do porażki i powtarzają stare, sprawdzone rozwiązania. Całkowita racja, ale w tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia. Ba, powiem nawet, że postawienie na ten stary nowy konflikt to najlepsze, co można było zrobić i nie zmienia tego absolutnie fakt, że już go widzieliśmy.
Zasługa w tym przede wszystkim Vincenta D'Onofrio, który kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Nieważne, czy w więziennym uniformie, czy idealnie dopasowanym garniturze, nie da się od niego oderwać wzroku, a jego wypowiadane z pietyzmem słowa przyprawiają o dreszcze. Niby wiemy, czego się po nim spodziewać. Niby mamy świadomość manipulacji, jakich się dopuszcza. A jednak jest w nim coś niezwykłego, przez co w żaden sposób nie da się go sprowadzić do roli "kolejnego czarnego charakteru".
Inni mogą biegać po ulicach, walczyć, strzelać, obrywać i krwawić. Jemu wystarczy po prostu siedzieć spokojnie przy stole, a napięcie i tak będzie rozsadzać ekran. Nie mam pojęcia, co twórcy zamierzają z nim zrobić dalej, ale szczerze mówiąc, nie chcę wracać do "Daredevila" bez Wilsona Fiska. Mam więc nadzieję, że zdołają znaleźć jakieś dobre rozwiązanie. Wprawdzie wiemy, że istnieje życie bez Kingpina, ale co to za życie?
Z pewnością zdecydowanie uboższe, choć niepozbawione wiadomych uciech. By wspomnieć tylko normalne w przypadku "Daredevila" znakomicie zaaranżowane sceny akcji. Tu nawet zwykła uliczna bijatyka ma wyjątkowy urok, a co dopiero większe, zaplanowane w szczegółach sekwencje. Tak, kolejny odpowiednik słynnej sceny walki w korytarzu też się tu znalazł i znów robi niesamowite wrażenie. Pod tym względem serial Netfliksa bije całą superbohaterską konkurencję na głowę, po raz kolejny udowadniając, że ze zwykłego mordobicia można zrobić małe dzieło sztuki.
Nie chcę przesadzać, określając tym samym mianem całą 3. odsłonę "Daredevila" (tym bardziej, że przede mną jeszcze siedem odcinków, a wiadomo, jak bywa z netfliksowymi serialami w drugich połowach sezonu), bo to nie tak, że mamy do czynienia z telewizyjnym fenomenem. Spokojnie, to ciągle serial, który nie unika banałów, niekiedy ma się na bakier z logiką i momentami wciąż traktuje się zdecydowanie zbyt poważnie. Zarazem jednak widać, że ktoś naprawdę solidnie nad nim pomyślał, przeanalizował, co było nie tak poprzednim razem i zdołał te błędy naprawić. Nie wiem, czy wszystkie zasługi należy przypisać nowemu showrunnerowi — Erikowi Olesenowi — ale jest to podejście tak rzadkie, zwłaszcza w przypadku produkcji, które widownię będą mieć bez względu na jakość, że wypada tylko pogratulować.
Premiera 3. sezonu "Daredevila" w Netfliksie w piątek 19 października.