Czy wyrok to dopiero początek? "Making a Murderer" – recenzja 2. sezonu serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
24 października 2018, 22:15
"Making a Murderer" (Fot. Netflix)
Wielu się już przekonywało, że osiągnąć sukces to nic. Prawdziwym wyzwaniem jest go powtórzyć. Jak wyszło twórczyniom netfliksowego dokumentu? Oceniamy z niezbędnymi spoilerami.
Wielu się już przekonywało, że osiągnąć sukces to nic. Prawdziwym wyzwaniem jest go powtórzyć. Jak wyszło twórczyniom netfliksowego dokumentu? Oceniamy z niezbędnymi spoilerami.
Chyba nawet twórczynie "Making a Murderer" (Laura Ricciardi i Moira Demos) nie mogły przewidzieć skali fenomenu, jakim okaże się ich serial. Dokument przedstawiający historię Stevena Avery'ego i Brendana Dasseya zadebiutował pod koniec 2015 roku, szybko stając się jedną z najpopularniejszych i najlepiej ocenianych produkcji Netfliksa. Przy okazji uczynił też ze swoich bohaterów symbole wadliwości amerykańskiego systemu sprawiedliwości, który skazał obydwu na więzienie za gwałt i morderstwo 25-letniej Teresy Hallbach.
Czy słusznie, czy nie, to kwestia dyskusyjna – wątpliwości nie pozostawiał fakt, że dzięki "Making a Murderer" w stronę Avery'ego i Dasseya popłynęły wyrazy wsparcia z całego świata, a zainteresowanie ich sprawami nie skończyło się wraz z wydaniem skazujących wyroków. One same zresztą też nie, o czym opowiada 2. sezon serialu, który koncentruje się na wysiłkach pełnomocników obydwu mężczyzn, by podważyć sądowe rozstrzygnięcia. Kontynuacja to tyleż nieunikniona (Netflix miałby zrezygnować z kury znoszącej złote jajka?), co stająca przed szeregiem wyzwań, którym niestety w większości nie udało się sprostać.
Pierwsza z brzegu kwestia: ilość materiału, jakim tym razem dysponowano. Poprzedni sezon opowiadał historię od samego początku, czyli pierwszego skazania Avery'ego w 1985 roku, poprzez jego późniejsze uniewinnienie, aż do morderstwa i procesu w sprawie Teresy Hallbach. Jak ujawniły twórczynie, w ciągu 10 lat pracy udało im się zebrać około 70 godzin materiałów, z których potem zgrabnie wycięto trzymający w napięciu od początku do końca serial. Teraz stanęły przed zadaniem ulepienia kolejnego 10-odcinkowego sezonu z wydarzeń rozgrywających się na przestrzeni niespełna trzech lat.
Teoretycznie – żaden problem. Z praktyką było jednak o wiele gorzej, bo w ślad za znacznie mniejszą ilością materiału pojawiła się kwestia jego jakości. Z jednej strony mamy pasjonującą, rozgrywającą się na przestrzeni kilkunastu lat historię godną najlepszych kryminałów, z drugiej miesiące żmudnych batalii sądowych i drobiazgowego zbierania kolejnych okruchów, z których można ulepić podstawy do nowego procesu. To nie tak, że nie da się z tego wszystkiego zrobić dobrego dokumentu. Jeśli jednak spodziewacie się wrażeń porównywalnych z tymi towarzyszącymi poprzedniej odsłonie, lepiej od razu porzućcie takie myślenie.
O ile bowiem za pierwszym razem od "Making a Murderer" nie można się było oderwać, tutaj chwilami trudno wysiedzieć przed ekranem w oczekiwaniu na cokolwiek naprawdę istotnego. Tak, wiem, że to nie sensacyjna fabuła, a dokumentalne przedstawienie, ale wiedziały to również twórczynie i poprzednio potrafiły znaleźć złoty środek. Tymczasem teraz podczas oglądania odnosiłem wrażenie, że kolejne poruszane przez nie kwestie są wciskane do serialu tylko po to, by czymś zapełnić niemal 11-godzinny sezon. Netflix chce 10 odcinków, to Netflix dostanie 10 odcinków. Pal licho, że warty uwagi materiał można by pewnie przedstawić w jednym pełnometrażowym filmie i efekt byłby znacznie lepszy.
Takie przeciąganie to jednak akurat w przypadku netfliksowych produkcji nic nadzwyczajnego, więc nad zlewaniem się kolejnych odcinków w jeden ciąg dość szybko przeszedłem do porządku dziennego. Gorzej było z powtarzalnością i z dręczącym poczuciem zmierzania donikąd, którego w 2. sezonie "Making a Murderer" bardzo trudno się pozbyć, nawet jeśli nie znacie przebiegu sprawy z relacji medialnych. Ta po premierze serialu była już wprawdzie bardzo dokładnie opisywana, ale przyznaję, że nie śledziłem jej rozwoju zbyt uważnie. Spodziewałem się zatem, że przy seansie wyjdzie mi to na dobre i będę z napięciem oczekiwać, co wydarzy się dalej. Tymczasem napięcia nie uświadczyłem w ogóle, mogę jedynie mówić o zainteresowaniu, które i tak było kilka razy wystawiane na poważne próby.
Najczęściej przy okazji towarzyszenia niejakiej Kathleen Zellner — reprezentującej Avery'ego prawniczce specjalizującej się w sprawach niesłusznie skazanych. To właśnie ją trzeba nazwać główną bohaterką tego sezonu, bo spędzamy z nią mnóstwo czasu, obserwując, jak wyszukuje kolejne luki w postępowaniu prokuratury sprzed lat. Chcąc nie chcąc, przerabiamy więc niemal całą sprawę od początku (mnóstwo materiałów archiwalnych się powtarza), tym razem z uwzględnieniem każdego detalu, w tym również kilku wcześniej pominiętych. Trzeba jednak przyznać, że pomimo wchodzenia po raz kolejny do tej samej rzeki, śledztwo Zellner jest całkiem wciągające. Kolejne dokonywane przez nią odkrycia robią na tyle duże wrażenie, że trudno przejść obok nich obojętnie. Problem w tym, że serial sam je umniejsza, wgłębiając się w szczegóły, które aż się proszą o pominięcie.
Bo czy naprawdę potrzebujemy dokładnej wiedzy na temat kryminalistycznych badań plam krwi i śladów DNA? Czy bawilibyśmy się gorzej, gdyby oszczędzono nam wyczerpujących opinii ekspertów od dziedzin, o których nie mieliście pojęcia, że istnieją? Oczywiście, że nie. Chodzi przecież tylko o wywołanie w nas przekonania, że Steven Avery został wrobiony w przestępstwo, którego nie popełnił. Do tego wystarcza zaś konkretne obalenie prokuratorskich tez. Towarzysząca mu techniczna otoczka jest niczym innym, jak tylko sztucznym przedłużaniem. Nazwiecie to godną pochwały dokładnością, ja odpowiem, że twórczynie powinny dbać przede wszystkim o atrakcyjność swojej produkcji, a ta tylko na tych dodatkach cierpi.
Także dlatego, że przez wgłębianie się w szczegóły, rozmywa się główny przekaz całego "Making a Murder", a mianowicie kwestia zaufania wobec amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Systemu, który działa doskonale, o ile tylko masz szczęście stać po jego właściwej stronie, co widać wyraźnie w historii Brendana Dasseya. Tę śledzimy z perspektywy Laury Nirider i Stevena Drizina, prawników z Centrum Pomocy Niesłusznie Skazanej Młodzieży, którzy skupiają swoje wysiłki na udowodnieniu, że Dassey złożył obciążające go zeznania pod przymusem. Czyli w gruncie rzeczy toczą z góry skazaną na klęskę walkę ze skomplikowanym i rzadko biorącym pod uwagę ludzki czynnik systemem.
Choć mogłoby się wydawać, że to wątek znacznie mniej atrakcyjny od historii Avery'ego, jest dokładnie odwrotnie. Wysiłki prawników i ich małe sukcesy ogląda się znacznie lepiej, bo czuć w tym autentyczne emocje. Czy wierzycie w ich podejście do sprawy, nie ma tu absolutnie żadnego znaczenia, bo nawet jeśli nie, to jestem pewien, że udzieli się Wam pasja i wiara, z jaką podchodzą do wręcz niemożliwego starcia.
Jeśli więc gdzieś w 2. sezonie "Making a Murderer" szukać emocji, to właśnie w tym wątku, przy którym mozolne zbieranie dowodów przez Kathleen Zellner wypada jak sucha, pozbawiona życia procedura. Paradoksalnie zatem, oglądanie biurowej roboty angażuje w większym stopniu, niż odkrywanie kolejnych "szokujących" faktów w sprawie Avery'ego. Nie chcę tu bynajmniej umniejszać ich znaczenia, ale przez sposób, w jaki je przedstawiono i poświęcony temu czas, serial sam sprawia, że zaczynamy podchodzić do nich z dystansem. Coś, co powinno wywoływać oburzenie, staje się kolejnym punktem na długiej liście, z której kompletnie nic nie wynika. O emocjonalnym zaangażowaniu, jakie w 1. sezonie było oczywiste, tutaj w ogóle nie ma mowy.
I twórczynie musiały sobie z tych słabości zdawać sprawę, bo starały się jak mogły, by nadać historii bardziej osobisty wydźwięk. Stąd częste wstawki z rodzicami Stevena i matką Brendana, które jednak w gruncie rzeczy sprowadzają się do tego samego. Jasne, można im współczuć, ale takie fragmenty powinny służyć jako okazjonalne dodatki, a nie temat, który mieli się w kółko przez kilka godzin. Dochodzi do takiego absurdu, że pierwszy i właściwie jedyny moment, w którym zaangażowanie bliskich Avery'ego i Dasseya przynosi coś znaczącego, pojawia się w… finale sezonu. Cała reszta funkcjonuje na podobnej zasadzie, co dodawane do uatrakcyjnienia seansu ujęcia z góry czy sceny, w których kamera zagląda na złomowisko Averych. Ładne, ale gdy zorientujemy się, że nic z tego nie wynika, robi się monotonne.
Podobnych słów można by użyć do opisu całego 2. sezonu "Making a Murderer". Serialu, który podobnie jak jego bohaterowie, padł ofiarą amerykańskiego systemu prawnego, bo ten postanowił się uparcie trzymać własnych zasad i nie daje się łatwo postawić na głowie. Laura Ricciardi i Moira Demos sięgają po co tylko mogą, żeby wykrzesać ze swojego dzieła choć odrobinę dawnej pasji, ale efekt jest odwrotny od zamierzonego. Zamiast porywającej historii, która nikogo nie pozostawiała obojętnym (bez względu na stronę, za którą się opowiadaliście), dostaliśmy jej niedorzecznie rozwleczony epilog. Może i ma on solidne podstawy, ale czy naprawdę wymagały one poświęcania im całego sezonu już teraz?
Biorąc pod uwagę, że ostatnie fragmenty 2. sezonu obejmują wydarzenia z lata tego roku, można dojść do wniosku, że "Making a Murderer" padło ofiarą netfliksowej presji czasu. Sądzę jednak, że problem jest głębszy i dotyczy przede wszystkim przyjętej perspektywy. Ta, jak wiadomo, już poprzednio była problemem, bo największym zarzutem wobec serialu była stronniczość w postrzeganiu sprawy Avery'ego i Dasseya. O ile jednak wówczas twórczynie wyszły z tego z gracją, przynajmniej w moim odczuciu nie dając szczególnych podstaw do krytyki, teraz już tak dobrze nie było.
A to z prostego powodu – "Making a Murderer" nie jest już byle dokumentem o lokalnej sensacji. To międzynarodowy fenomen, wobec którego trzeba stawiać wyższe wymagania. Choćby umiejętność autorefleksji, którą w 2. sezonie da się zauważyć tylko w premierowym odcinku. Cała reszta przyjmuje już dobrze znaną perspektywę, ograniczając się do wymienienia w napisach końcowych nazwisk ludzi, którzy odmówili udziału w serialu. Domyślam się, że dotarcie do prokuratorów czy rodziny Hallbachów graniczyłoby z cudem, ale czy naprawdę nie było innych sposobów, żeby przedstawić też nieco inny punkt widzenia?
Ich brak doskwiera tym bardziej, gdy wyraźniejsze stają się konkluzje, do jakich tu zmierzamy. Te bowiem sprawiają, że "Making a Murderer" zaczyna niebezpiecznie dryfować w stronę produkcji wpatrzonej uparcie w jeden punkt i niedostrzegającej niczego dookoła. Nie wykluczam, że to słuszne podejście, bo po obejrzeniu całego 2. sezonu stanowcze sądy byłyby wręcz absurdalne. Ale jednocześnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś mi tu próbował za wszelką cenę wcisnąć konkretną tezę, nie pozwalając, bym wyrobił sobie inne zdanie. A takiego odczucia poprzednim razem zdecydowanie nie miałem.
Obydwa sezony "Making a Murderer" są dostępne w Netfliksie.