Nasze podsumowanie tygodnia — dziś same hity!
Redakcja
28 października 2018, 22:03
"Ślepnąc od świateł" (Fot. HBO)
W tym tygodniu lista jest krótka, ale treściwa, i zawiera aż dwa polskie seriale. Z czego jeden jest rzeczą absolutnie niezwykłą, nie tylko jak na polskie warunki.
W tym tygodniu lista jest krótka, ale treściwa, i zawiera aż dwa polskie seriale. Z czego jeden jest rzeczą absolutnie niezwykłą, nie tylko jak na polskie warunki.
HIT TYGODNIA: "Ślepnąc od świateł", czyli serial, jakiego jeszcze nie było
Kiedy pisałam recenzję "Ślepnąc od świateł", byłam po trzech odcinkach i jeszcze wszystkiego o tym serialu nie wiedziałam. Przez weekend obejrzałam całość i mogę powiedzieć jedno: jest to rzecz absolutnie niezwykła. Pierwszy polski serial autorski z prawdziwego zdarzenia — taki, który nie przypomina niczego, co już widzieliście, będąc jednocześnie jednym wielkim cytatem z popkultury. Historia mocno osadzona w polskiej rzeczywistości i definiowana przez polską mentalność.
Warto to zobaczyć dla bardzo mrocznej wizji Warszawy, która przypomina niezbyt wesoły, szarobury przedsionek piekła. Warto to zobaczyć dla genialnych kreacji aktorskich, wśród których wyróżnia się zwłaszcza Jan Frycz jako kompletnie szalony gangster Dario. Warto to zobaczyć ze względu na pokręcony czarny humor, popkulturowe nawiązania i tonę dziwnych pomysłów, które serial zawdzięcza reżyserowi Krzysztofowi Skoniecznemu. I wreszcie warto to zobaczyć dlatego, że podejmuje próbę wyjaśnienia, co u diabła jest z nami wszystkimi nie tak.
Ocenę tego, jak trafne są te diagnozy i czy autorzy nie zapędzają się trochę za daleko w grafomaństwie, pozostawiam już Wam — nie tyle nawet Wam wszystkim, co każdemu z osobna, bo jestem pewna, że zdania będą podzielone. Ale nawet jeżeli macie uczulenie na brak subtelności, obejrzyjcie "Ślepnąc od świateł".
Takiego polskiego serialu jeszcze nie było. HBO zrobiło — chciałoby się powiedzieć: wreszcie! — coś bardzo odważnego. Nie ma mowy o schematach, zachowawczości, sprzedawaniu nam piosenek, które znamy. Wszystko tu jest inne, własne, nietypowe. Nawet aktora grającego główną rolę nie znacie (a warto go poznać — polecamy naszą rozmowę z Kamilem Nożyńskim). Wreszcie poszli na całość i mam nadzieję, że będzie im się to opłacać. Włosi mają "Gomorrę", my od wczoraj mamy coś równie mocnego. "Blinded by the Lights" w wersji angielskiej już jest gotowe i tylko czeka, aż odkryje je cały świat. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Nowa Sabrina, czyli wiedźma na miarę naszych czasów
Zmieniamy klimat tak bardzo, że bardziej chyba się już nie da. O ile po "Ślepnąc od świateł" wciąż nie mogę się pozbierać, o tyle "Chilling Adventures of Sabrina" sprawiło mi największą frajdę w tym tygodniu. To przecudnie zapakowany popkulturowy cukiereczek, który sprawdza się i jako idealne guilty pleasure na jesienne wieczory, i jako coś więcej.
Netfliksowa wersja historii Sabriny Spellman, nastoletniej czarownicy, to wdzięczny miks horroru z młodzieżowym melodramatem i czarną komedią. Wszystko tutaj jest jedną wielką grą konwencją, a przy tym trudno nie polubić bohaterów i nie przejąć się ich losami. Główna bohaterka, grana przez absolutnie rewelacyjną Kiernan Shipkę, to chodząca definicja młodej wiedźmy z charakterem. Jest błyskotliwa i urocza, zadaje tysiąc pytań o minutę i nie daje się wodzić za nos, nawet samemu diabłu. Równie świetnie wypadają w swoich przerysowanych rolach Miranda Otto i Lucy Davis, ciotki Sabriny, a także Michelle Gomez, wcielająca się w jej nauczycielkę, panią Wardwell.
Serial jest inteligentny, zabawny, feministyczny w duchu i tylko czasem irytuje fabularnymi bzdurkami. Najlepiej w takich momentach przymknąć oko, bo ta cudowna pod każdym względem (świetne dialogi, charakterystyczny styl wizualny, nawiązania popkulturowe, muzyka, puszczanie oka do publiki przez Shipkę itp., itd.) zabawa popkulturą jest tego warta. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Crazy Ex-Girlfriend" i doradztwo zawodowe
Zawód prawniczki od początku wydawał się kluczową częścią tożsamości Rebeki. Bohaterka mnóstwo razy powtórzyła, że przynajmniej jest dobra w swojej pracy. W efekcie wszyscy nabrali się na to, że o ile wywrócić można w jej życiu wszystko, tak chociaż jej profesja okaże się stabilna. Tymczasem wystarczył świetny montaż scen z poprzednich odcinków, by uświadomić widzowi, że wybór kariery przez pannę Bunch niekoniecznie był słuszną decyzją. Sama Rebecca trochę dłużej dochodziła do takiego wniosku.
"I'm On My Own Path" zapowiadało się na powtórkę destrukcyjnych zachować Rebeki wobec trudnego wyboru. I faktycznie: gwałtowne ucieczki, nieprzemyślane decyzje i oszukiwanie samej siebie to stare nawyki, których bohaterka jeszcze do końca nie wypleniła. Najnowszy odcinek "Crazy Ex-Girlfriend" wyróżnia jednak to, że mimo wszystko następuje przełom. O ile Jim (Burl Moseley) ostatecznie nie posłuchał własnych świetnie zrymowanych rad z piosenki "Don't Be A Lawyer", o tyle Rebecca przemyślała wreszcie swoją drogę zawodową i znalazła w sobie odwagę, by coś zmienić.
Co jeszcze bardziej zaskakujące, pozytywny wpływ na bohaterkę miał Josh. Dostaliśmy nie tylko ważną, wpisaną w odcinek jakby mimochodem rozmowę, w której Rebecca przeprasza Josha, ale też cały szereg scen, w których widzimy, jak bardzo dojrzał ten pozornie wieczny dzieciak. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej tak dobrze oglądało się Josha jak wtedy, gdy odkrywał, że nie chce być traktowany "ani jako koncept, ani jako przedmiot". Teraz przydałaby się jeszcze terapia Nathaniela, ten bowiem zachowywał się niedojrzale nawet jak na siebie. Końcowe olśnienie to jeszcze za mało, by ta postać wróciła do łask.
Niezmiennie łatwo natomiast uwielbiać Heather i Hectora. Na drugim planie, w tle wiecznych dramatów Rebeki przeszli oni razem drogę od skrajnej cyniczki i maminsynka do wzoru pary, która się wspiera i idzie na kompromisy. A gdy podczas drugiego ślubu zagrano instrumentalną wersję "The Moment Is Me", można się było wzruszyć.
"I'm On My Own Path" to delikatnie rozegrany odcinek wielkich decyzji i małych kroków na drodze do szczęścia kilku postaci. Bez wielu spektakularnych scen "na bogato", za to z konsekwentnym rozwojem bohaterów i wciąż świetnym absurdalnym humorem. I ze śpiewającymi preclami stylizowanymi na Simona & Garfunkela! [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "The Good Place" walczy o duszę Donkey Douga
W zeszłym tygodniu "The Good Place" dokonało kolejnego resetu, zmieniając się – pewnie też nie na długo – w serial, w którym ci, którzy wiedzą, jak wygląda życie po śmierci, postanawiają ratować kolejne dusze i wskazać im drogę do zdobycia punktów ratujących przed Złym Miejscem. W "The Ballad Of Donkey Doug" dostaliśmy pierwszy dowód, że misja samozwańczej grupy Soul Squad może być bardzo trudna.
Wyprawa do Jacksonville okazała się dla Tahani i Michaela szokującym zderzeniem z ojcem Jasona. Równocześnie poznanie Donkey Douga (Mitch Narito) wyjaśnia idealnie, czemu Jason jest, jaki jest. Masa gagów wynikających z nieodpowiedzialności i nieświadomości ojca i syna oraz ich równie nierozgarniętego przyjaciela, Pillboia (Eugene Cordero), uzupełniona o reakcje zagubionej między nimi Tahani, to komediowa perełka. Nie zabrakło tu jednak osiągnięcia celu, chociaż nie w kwestii Donkey Douga, a także paru wzruszających momentów rodzinnych.
W tym czasie Chidi, Eleanor i Janet, w oczekiwaniu na kolejną misję, zajęli się zerwaniem Chidiego z Simone. Trochę chyba zabrakło emocji, skoro od kilku odcinków twórcy udowadniali nam, jak bardzo ta para do siebie pasuje, a związek trwał aż rok. Jednak na poziomie inteligentnych żartów i życiowych mądrości o odpowiedzialnym zrywaniu cała seria symulacji wypadła bardzo dobrze.
A gdy Soul Squad, znów w komplecie, szykował się do kolejnego zadania, na widzów – i na Eleanor – zrzucono kolejną bombę. Główna bohaterka musiała gwałtownie zmienić plany. W gorszym serialu wątek z gatunku "matka tylko udawała, że nie żyje" powodowałby ciężkie westchnienia. Tu jednak możemy liczyć na to, że "The Good Place" już po jednym "proceduralnym" odcinku ma kolejny świetny pomysł na urozmaicenie akcji. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Kidding" po japońsku
Tydzień w tydzień "Kidding" znajduje sposoby, by nas pozytywnie zaskoczyć. Tym razem nie tylko mogliśmy zobaczyć japońską odsłonę "Puppet Time", ale poznaliśmy też następcę odchodzącego na emeryturę tamtejszego odpowiednika Jeffa. W odcinku zatytułowanym "Kinstugi" nowy Mr. Pickles-San (Louis Ozawa Changchien) przybył do Ameryki, by spędzić czas z twórcami oryginalnego programu.
Przy pomocy kintsugi, japońskiej techniki naprawiania ceramiki poprzez łączenie fragmentów złotem, a także dzięki marionetkom i japońskiej opowieści odegranej w wersji dla pełnoletnich azjatycki gość nawiązał porozumienie z Deirdre, która dotychczas pozostawała w cieniu dramatów brata. Teraz mogliśmy poczuć jej wyobcowanie, narastającą frustrację wobec własnego braku siły przebicia i ugodowości w trudnych relacjach z autorytarnym ojcem i zdradzającym mężem. Ta historia przy całej absurdalności pełna był surrealistycznej magii. Kolejny raz udowodniono, że "Kidding" łączy style jak chyba żaden serial w tej chwili.
Oczywiście Jeff również miał swój ważny wątek. Główny bohater serialu też jest przecież "rozbity", a fenomenalna scena z potłuczonym ekranem sugeruje, że nadszedł czas, by i Jeff dał się "posklejać". Pierwszym krokiem musi być jednak przyznanie się do "pęknięcia". Gwałtowny wybuch wściekłości pod koniec odcinka może stanowić drogę do dalszej autodestrukcji albo danie sobie wreszcie przez Jeffa szansy na dopuszczenie do głosu i zrozumienie targających nim emocji.
Czarę goryczy przelała sytuacja z Vivian. Ledwie tydzień wcześniej serial Dave'a Holsteina podarował nam piękne sceny między tą uroczą parą, by w "Kintsugi" okrutnie z widzów i bohatera zakpić. Cudowne wyleczenie, które kobieta zawdzięcza uporowi Jeffa, stało się powodem zerwania. Do nowego planu Vivian Jeff po prostu przestał pasować. Rodzina Piccirillo zareagowała fantastycznie, solidarnie i bardzo po ludzku, ale porzucony mężczyzna próbował zastosować metodę, którą wybrał wtedy, gdy postanowił przejąć rachunki kierowcy, który zabił jego syna. Kazał więc swojemu księgowemu spłacić długi Vivian, by mogła cieszyć się życiem. Tym razem jednak skumulowane poczucie krzywdy okazało się zbyt wielkie.
Poza powiązanymi japońskim kontekstem głównymi wątkami "Kintsugi" to, tradycyjnie już w przypadku "Kidding", drobiazgi, które łatwo przegapić, a które sprawiają, że "Kidding" jest jeszcze bardziej wyjątkowe. Prawie całkiem zignorowany przez rodzinę pokaz iluzjonizmu w wykonaniu Willa. Wyjaśnienia frazy "Allahu Akbar". Sklepowe bitwy o koszmarne lalki. Rozmowa o psach między Jeffem a Peterem, nowym chłopakiem Jill. To kolejny świetny odcinek, którego zawartości nie dało się przewidzieć. Liczymy, że ostatnie trzy odsłony tej serii "Kidding" utrzymają tę tendencję. A póki co kolejny raz polecamy serial jeszcze nieprzekonanym. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Nielegalni", czyli sprawna robota po polsku
Na koniec jeszcze jeden udany polski serial, zupełnie inny niż "Ślepnąc od świateł", ale pod pewnymi względami też przełomowy. "Nielegalni" to szybki, sprawnie zrealizowany thriller szpiegowski, oparty na książkach Vincenta V. Severskiego. Jego niezwykłość polega na tym, że bez żadnych kompleksów przekracza granice, które dla polskich seriali były nie do przekroczenia. Bohaterowie częściej mówią po angielsku i rosyjsku niż po polsku, a całość zrobiona jest według najlepszych światowych standardów.
To też historia, o której jakość i zakończenie nie musimy się martwić, bo Severski już ją napisał, od A do Z. Stworzył także wielowymiarowe postacie polskich szpiegów, jakich jeszcze w naszej telewizji nie było. A Canal+ idealnie dobrał obsadę. Błyszczy Grzegorz Damięcki w roli Konrada Wolskiego, charyzmatycznego agenta, który wydaje się pociągać za wszystkie sznurki. Rewelacyjny jest Filip Pławiak jako Travis, młody polski szpieg, działający na Białorusi. Wszystkie postacie są skomplikowane i interesujące — także kobiece — a do tego aktorzy bez problemu posługują się trzema językami na zmianę.
Wrażenie robi sprawność, z jaką serial przeskakuje z miejsca na miejsce, wciągając widza w międzynarodową grę wywiadów. Intryga w "Nielegalnych" jest skomplikowana i rozległa, także w sensie geograficznym, bo akcja serialu dzieje się w Warszawie, Stambule, Sztokholmie oraz Mińsku. W porównaniu z książkami dokonano pewnych zmian i uproszczeń, ale to wciąż produkcja z wyższej półki. Trzeba oglądać uważnie, żeby się nie pogubić, ale na szczęście nie jest to specjalnie trudne, bo serial trzyma widza na krawędzi fotela.
"Nielegalni" to duże zaskoczenie — wyglądają nowocześnie, mają swój styl i wypadają bardzo dobrze na europejskim tle. A wśród najlepszych polskich seriali wyróżniają się już samą tematyką, bo stanowią wyłamanie się z mody na ponure kryminały. To rozrywka na światowym poziomie — wciągająca, dobrze napisana i z postaciami z krwi i kości. [Marta Wawrzyn]