"Mała doboszka" to szpiegostwo w pięknym stylu. Recenzja serialu na podstawie powieści Johna le Carré'a
Mateusz Piesowicz
31 października 2018, 22:02
"Mała doboszka" (Fot. BBC)
Zapomnijcie o "Nocnym recepcjoniście". "Mała doboszka" to serial w zupełnie innym stylu, który dobrze widać już w premierowym odcinku. Drobne spoilery.
Zapomnijcie o "Nocnym recepcjoniście". "Mała doboszka" to serial w zupełnie innym stylu, który dobrze widać już w premierowym odcinku. Drobne spoilery.
Scenariusz na podstawie powieści mistrza szpiegowskich historii Johna le Carré'a? Zgadza się. Doborowa obsada? Zebrana. Międzynarodowa intryga rzucająca bohaterów po szeregu zachwycających lokacji? No jasne że jest. Dodajcie do tego koprodukcję BBC oraz AMC, a otrzymacie serial wyglądający bliźniaczo podobnie do "Nocnego recepcjonisty". O ile jednak tamten po prostu spełniał wszystkie wymogi stawiane przed megaprodukcją dla globalnej publiki, jego następca jest pod tym względem bardziej wyszukany.
I niekoniecznie musi mu to wyjść na dobre, przynajmniej jeśli chodzi o zainteresowanie widowni. To już na starcie było mniejsze niż w przypadku innych głośnych tytułów i szczerze powiedziawszy, zdziwiłbym się, gdyby z czasem miało wzrosnąć. Co bynajmniej nie oznacza, że "Mała doboszka" to rzecz nieudana. Wręcz przeciwnie, pierwsza godzina w jej towarzystwie sprawiła, że od razu mam ochotę na więcej. I to mimo że nie dostałem w stu procentach tego, czego się spodziewałem.
Bo przyznaję, nie liczyłem na to, że w produkcji zapowiadającej się na serialowy blockbuster zobaczę coś ponad czystą rozrywkę. A już z pewnością nie przewidywałem, że będzie to wyraźnie autorskie podejście. Nawet mając w pamięci, że za kamerą stanął tutaj Park Chan-wook – południowokoreański reżyser, któremu wyrazistego stylu z pewnością odmówić nie można, lecz jeszcze trudniej połączyć go z le Carrém. Zestaw to na tyle dziwny, że nie potrafiłem sobie wyobrazić efektów, do jakich mógł doprowadzić.
Wychodzi na to, że mam mocno ograniczoną wyobraźnię, której na szczęście nie zabrakło producentom. Ci uznali, że twórca "Trylogii zemsty" czy "Służącej" nada się idealnie do osadzonej w latach 70. historii starcia izraelskich szpiegów z palestyńskimi terrorystami i wygląda na to, że mieli rację. Tak przynajmniej sądzę po pierwszym z sześciu odcinków, który jest jednym wielkim wprowadzeniem we właściwą akcję.
Ta rozpoczyna się wprawdzie od wstrząsu, czyli zamachu na izraelskiego attaché w Niemczech Zachodnich w 1979 roku, ale potem wyraźnie zwalnia. Wszystko za sprawą niejakiego Martina Kurtza (wąsaty Michael Shannon), szpiega, który sam siebie określa mianem artysty. A że artyści w każdym fachu odznaczają się nieco innym podejściem od pozostałych, to i tu nie może być wyjątku. Zamiast więc po prostu zlikwidować cel, Kurtz obrał trudniejszą ścieżkę, planując intrygę bardziej skomplikowaną, niż wystrzelenie rakiet w odpowiednim kierunku.
"Bądźmy chirurgami, nie rzeźnikami" – oznajmia, podczas gdy my mamy prawo czuć się nieco zdezorientowani, bo akcja przenosi się bez słowa z jednego zakątka Europy w drugi. Tak oto poznajemy Charlie (Florence Pugh), młodą brytyjską aktorkę, która momentalnie przyciąga uwagę swoim zadziornym charakterem i inteligencją. No dobrze, ale co ma ona wspólnego z izraelsko-palestyńską wojną podjazdową?
Częściowa odpowiedź przychodzi wraz z pojawieniem się na scenie Beckera (Alexander Skarsgård) – agenta, którego zadaniem jest zwerbowanie Charlie do sprawy. Tyle wiemy z opisów, tyle też stopniowo dowiadujemy się z premierowego odcinka, który nigdzie się nie spiesząc, pozwala nam w detalach obserwować poszczególne elementy układanki. Widzimy zatem z jednej strony działania Kurtza i jego ludzi, a z drugiej swego rodzaju milczący romans Beckera i Charlie. Ach, wspominałem, że ten ma już miejsce w Grecji?
Powody do zmiany lokacji zostawmy, wszystko jest całkiem jasno wyłożone w serialu, choć w pierwszej godzinie czuć, że ledwie dotknęliśmy meritum sprawy. Zamiast tego spędzamy za to trochę czasu na słonecznej plaży, odwiedzamy Akropol w absolutnie magicznych okolicznościach (bo czemu nie?) i nie wiadomo kiedy, coraz głębiej w to wszystko wsiąkamy. Momentami można zapomnieć, że oglądamy szpiegowską historię, ale spokojnie – gdy nadejdzie pora, serial nam o tym przypomni. A wtedy powinniśmy być już po uszy zanurzeni w jego na poły gęstej i niezwykłej atmosferze.
O ile oczywiście taką konwencję kupicie, czego nie biorę za pewnik, bo zrozumiem, jeśli uznacie "Małą doboszkę" za rozwleczoną historię, która potrzebuje zdecydowanie zbyt dużo czasu, żeby dojść do konkretów. Na tym jednak w dużej mierze polega jej specyficzny urok, że przełamuje wyobrażenia na własny temat, jakie mogliśmy mieć w głowie jeszcze przed seansem, i wszystko robi po swojemu. Gdy powinna przyspieszyć, zwalnia. Gdy prosi się o wyjaśnienia, uparcie milczy. Gdy w końcu sięga po kliszę, przerywa ją ku zaskoczeniu samych bohaterów.
Podobnie czyni z konwencją poważnej szpiegowskiej historii, która jest tu nieustannie porzucana, by niedługo później do niej wrócić. Raz jesteśmy w samym środku izraelsko-palestyńskiego konfliktu, wspominamy Holocaust czy sportowców zabitych w Monachium w 1972 roku, a chwilę później trafiamy w środek sceny wręcz nasiąkniętej subtelnym erotyzmem. Albo oglądamy akcję rodem z filmu sensacyjnego, a prosto z niej udajemy się na oniryczny spacer w towarzystwie dziewczyny w żółtej sukience.
Przyznaję, że tworzy to wszystko dość niecodzienną całość, o której lepszą opinię na pewno będzie sobie można wyrobić po obejrzeniu kolejnych odcinków. Póki co jestem jednak zdania, że "Mała doboszka" na tym nietypowym podejściu zyskuje. Zamiast wysilać się przy tworzeniu piętrowej intrygi, przykuwa do ekranu zupełnie innymi środkami. Intryguje przez to w większym stopniu, niż gdyby sięgała po dobrze znane sposoby. A nie jest przecież tak, że tych brakuje. Początkowa sekwencja zamachu to tylko pierwszy z brzegu przykład, że gdy trzeba, twórcy potrafią zrobić użytek z gatunkowej klasyki.
Do tego mają jeszcze znakomitych wykonawców, bo całe główne trio aktorów zasługuje na pochwały. Michael Shannon przekonuje w każdym swoim ekranowym wcieleniu i nie inaczej jest z Kurtzem, który tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się lekko przerysowany. Wystarcza chwila, by nabrać do niego szacunku, a ten z czasem tylko rośnie. Alexander Skarsgård z kolei tym bardziej fascynuje, im mniej słów wypowiada. I nie jest to krytyka jego warsztatu, a pochwała "szemranego" uroku, który tutaj pasuje wprost idealnie.
Największą gwiazdą jest jednak Florence Pugh, 22-letnia aktorka kradnąca show bardziej doświadczonym kolegom po fachu. Kreacja, w której miesza wrażliwość ze zmysłowością oraz dojrzałość z niewinnością, to prawdziwa ozdoba serialu i już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak dostanie jeszcze większe pole do popisu. W opowieści, w której toczy się ciągła gra pozorów, kluczowe jest przekonujące udawanie, a największym wyznaniem szczerości jest "Okłamałem cię w jak najmniejszym stopniu", nie powinno być o to trudno.
A jeśli "Mała doboszka" utrzyma przy tym poziom z premiery, nadal będzie zaskakiwać świetnymi, minimalistycznymi dialogami i z podobnym namaszczeniem traktować poszczególne kadry, to kompletnie zapomnę o oczekiwaniach, jakie wobec niej miałem. O porównaniach do "Nocnego recepcjonisty" nawet nie wspominając.
"Mała doboszka" startuje w środę 12 grudnia o godz. 21:00 w Canal+. Kolejne odcinki co tydzień, emisja po dwa odcinki.