"Narcos: Meksyk" — nowy kraj, ta sama wojna. Recenzja nowej odsłony serialu Netfliksa
Nikodem Pankowiak
15 listopada 2018, 22:02
Gdy agent Javier Peña powiedział "dość", twórcy "Narcos" postanowili odświeżyć serial. Zmienili szyld, akcję przenieśli do Meksyku, ale też zrobili wszystko, byśmy czuli się jak w domu.
Gdy agent Javier Peña powiedział "dość", twórcy "Narcos" postanowili odświeżyć serial. Zmienili szyld, akcję przenieśli do Meksyku, ale też zrobili wszystko, byśmy czuli się jak w domu.
Rok temu, gdy trafiliśmy do świata po Pablo Escobarze, można było odnieść wrażenie, że "Narcos" powoli, ale jednak zaczyna zjadać własny ogon. Obserwowanie w kółko tej samej zabawy między narkotykowymi bossami i próbującymi ich dorwać agentami zaczynało powoli nużyć – te same zagrania, te same problemy.
Przeprowadzka do Meksyku była zatem dla twórców doskonałą okazją, by z hukiem zamknąć za sobą drzwi i bez oglądania się do tyłu przedstawić widzom nową pasjonującą historię. W końcu Meksyk i narkotyki to synonimy, więc cofnięcie się do lat 80. i przedstawienie, jak narkotykowi baronowie budowali swoją potęgę w tym kraju, powinno przynieść nam porywający sezon. Po seansie wszystkich odcinków mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że nie przynosi.
I może od razu wyjaśnię – meksykańska odsłona "Narcos" nie jest złym serialem. Nie, jest serialem całkiem niezłym. Jej największym problemem jest brak tego, co nawet w słabszych momentach ratowało poprzednie sezony – wciągającej i angażującej fabuły. Choć jak wszystkie inne sezony i ten liczy 10 odcinków, to jest on w sumie o ponad godzinę dłuższy od poprzedniego i właściwie trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego faktu. Akcja zwykle toczy się wolno, przyspiesza na kilka scen i znowu zwalnia, jakby piszący chcieli zafundować nam mentalny trening interwałowy. Szkoda tylko, że okresy przestoju są zbyt duże, przez co cała produkcja staje się mniej angażująca i jakoś trudniej jest po jednym obejrzanym odcinku zasiąść do kolejnego.
Winnych tego stanu rzeczy upatrywałbym przede wszystkim w głównych bohaterach. Ani agent DEA Kiki Camarena (Michael Peña), ani Félix Gallardo (Diego Luna) - główny serialowy antagonista i pionier na meksykańskim rynku narkotykowym – nie dorównują swoim przeciwnikom. Ba, nie grają nawet w tej samej lidze. Choć brak Escobara w trzecim sezonie był bardzo zauważalny, to jednak twórcom udało się zapełnić lukę po jego odejściu. Niestety tym razem serial wyraźnie cierpi na brak charyzmy głównych bohaterów. Camarena nie zbliża się nawet do swoich poprzedników i całym sezonie ciężko powiedzieć o nim coś konkretnego. Fakt, facet jest wyraźnie zdesperowany, aby dopaść najważniejsze osoby z kartelu, ale nawet w tej desperacji jest mało wiarygodny. Innych przymiotników, którymi można byłoby go opisać, nie stwierdzono.
Jeszcze większy żal mam jednak o to, jak zaprezentowano na ekranie postać Gallardo. Facet, który praktycznie w pojedynkę zbudował współczesny meksykański rynek narkotykowy, wydaje się wręcz idealnym kandydatem do zastąpienia Pablo. Niestety, dość szybko przekonujemy się, że brak mu wyrazistości kolumbijskiego króla narkotyków, o czym boleśnie przekonujemy się zwłaszcza w połowie sezonu. Bardzo często słyszymy z ust innych bohaterów, jak inteligentnym gościem jest Gallardo, z jak nieprzeciętnym człowiekiem mamy tutaj do czynienia, ale wszystkie te słowa bardzo kontrastują z nierozsądnymi decyzjami, jakie nader często podejmuje.
Winą za to obarczam scenarzystów. Przez większość czasu nie byłem w stanie poczuć tej ogromnej władzy, jaką bohater Diego Luny dzierżył w swoich rękach. I nie mówię tu tylko o ostentacyjnym bogactwie, które tutaj jest raczej domeną jednego ze współpracowników Gallardo – w końcu to nie Escobar, by palić banknotami w kominku, i dobrze. Zbyt często jednak jego wizerunek jest tutaj zwyczajnie niespójny i twórcy chyba sami nie do końca wiedzą, czy przedstawiać go jako ważny, ale jednak tylko trybik w większej machinie, czy jako człowieka, który swoją ciężką pracą sprawił, że pół Meksyku znajduje się w jego kieszeni, a drugie pół chciałoby się w niej znajdować.
Tutaj dochodzimy do tego, co twórcom serialu wyszło chyba najlepiej. Otóż udało im się doskonale pokazać, że w świecie narkotykowych wojen nie ma ludzi, którzy mają czyste sumienia. Pieniądze kartelu śmierdzą mało komu, przez co korupcja jest w Meksyku czymś zupełnie naturalnym. W nowym "Narcos" widać to jeszcze dobitniej niż w poprzednich latach – agenci DEA stając naprzeciw bossom, stają także naprzeciw meksykańskiej policji, politykom niższego i wyższego szczebla czy agentom, którzy zamiast tępić narkotykowy biznes, gorliwie go wspierają. Pogodzenie się z meksykańską rzeczywistością może też zająć chwilę widzom, którzy w oczekiwaniu na sukcesy w walce z mafią będą musieli uzbroić się w cierpliwość, a i tak nie wiadomo, czy zostanie ona później wynagrodzona.
Choć wróciliśmy do lat 80., choć zmieniło się miejsce akcji i bohaterowie, twórcy zrobili wszystko, co mogli, aby widzowie nie zapomnieli, że cała historia została osadzona w tym samym świecie, co poprzednie sezony. Przyjdzie wam zatem usłyszeć znany głos czy choć na chwilę ujrzeć twarze kilku bohaterów, których nie spodziewaliście się zobaczyć. Takie zabiegi są jak najbardziej trafione, bo choć "Narcos" przeszło remont generalny, to dzięki nim wiemy, że to wciąż ten sam dom. Tym bardziej przykro, że jego nowi lokatorzy nie wznieśli się na poziom poprzednich. Jeśli chcecie znaleźć intrygujące postacie, popatrzcie lepiej na drugi plan – tutaj prym wiedzie Tenoch Huenta w roli opętanego kokainą i miłością Rafaela, prawej ręki Féliksa.
Widać, że twórcy wiążą z Meksykiem bardzo duże nadzieje, nie po to gdzieś tam w tle majaczy postać El Chapo, byśmy po jednym sezonie mieli się z tego kraju wynieść. Mam jednak nadzieję, że gdy za rok do niego wrócimy — do czego zapewne dojdzie — serial będzie mniej chaotyczny i bardziej wciągający niż w tym roku. Bo choć sporo rzeczy się w "Narcos: Meksyk" niewątpliwie udało, to jednak zabrakło tego, co najważniejsze – wciągającej historii i wyrazistych bohaterów. Końcówka sezonu zwiastuje jednak kolejne przetasowanie i daje nadzieje, że znów przyjdzie nam zobaczyć coś zupełnie innego. Dlatego też mimo tych narzekań dam tej produkcji kredyt zaufania. Wydaje się, że to, co zobaczyłem w tym roku, jest dopiero prologiem.
Premiera "Narcos: Meksyk" w serwisie Netflix 16 listopada.