Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
18 listopada 2018, 22:01
"Narcos: Meksyk" (Fot. Netflix)
W tym tygodniu wróciło "Narcos" i zadebiutowało "The Kominsky Method". Doceniamy także finał "American Horror Story: Apokalipsa", 100. odcinek "Black-ish" oraz "The Good Place" i… "The Romanoffs".
W tym tygodniu wróciło "Narcos" i zadebiutowało "The Kominsky Method". Doceniamy także finał "American Horror Story: Apokalipsa", 100. odcinek "Black-ish" oraz "The Good Place" i… "The Romanoffs".
HIT TYGODNIA: Kathryn Hahn, Jay R. Ferguson i najlepszy odcinek "The Romanoffs"
Tak, dobrze, czytacie — hit, nie kit. Może trochę naciągany, bo "najlepszy" w tym przypadku oznacza "jedyny dobry", ale… niech będzie. Brawa za "End of the Line" należą się przede wszystkim Kathryn Hahn i Jayowi R. Fergusonowi, którzy grają małżeństwo, przyjeżdżające w tajemniczym celu do Władywostoku, jak również towarzyszącej im Annet Mahendru w roli Eleny, pięknej Rosjanki, paradującej w futrach i załatwiającej — z taką samą gracją — szemrane interesy.
Bo tak należy nazwać to, co się dzieje w odcinku — amerykańskie małżeństwo, zmagające się z bezpłodnością, przyjeżdża do Rosji, żeby nie tyle adoptować, ile kupić sobie dziecko. Dziecko, o którym wiadomo, że nikt nigdy się o nie nie upomni, bo urodziła je jakaś nieletnia prostytutka, jak większość tutaj (jedną z nich gra zresztą smutnooka Zofia Wichłacz). Problem w tym, że z wybranym przez internet niemowlakiem ewidentnie jest coś nie tak, co w końcu muszą przyznać oboje. Tyle że dla niej to sygnał, żeby sobie odpuścić, a dla niego dziecko to dziecko — jeśli potrzebuje pomocy, tym bardziej je zabierzmy do domu.
Emocjonalna kłótnia małżonków, zahaczająca o najróżniejsze strefy etycznych szarości, to najlepsza rzecz, nie tylko w tym odcinku, ale i w całym serialu. Podobnie jak "podmiana" malucha i ostatnia scena w samolocie, w której nie padają żadne słowa i wszystko na pozór wygląda idealnie, a jednak wiemy, że to małżeństwo nigdy nie będzie szczęśliwe, choć właśnie dostało to, czego zawsze chciało. Bardzo przypominało to "Mad Men", nie tylko dlatego, że znów patrzyliśmy na Stana Rizzo.
Dajemy ten hit za porządny scenariusz (André i Maria Jacquemetton, scenarzyści "Mad Men", którzy napisali odcinek, opierali się na własnych doświadczeniach), zgrabne nawiązania do innych rozdziałów "The Romanoffs" (z kuzynką Victorią z "Panoramy" i pustymi krzesłami jak w "House of Special Purpose", gdzie doszło do egzekucji Romanowów), rewelacyjne występy aktorskie i za to, że to wreszcie było coś mniej oczywistego i odrobinę głębszego niż wszystkie poprzednie odsłony serialu. Gdyby tak wyglądało całe "The Romanoffs", to mógłby być całkiem niezły serial. A tak to tylko jeden promyk nadziei w morzu kitów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Kidding", czyli świąteczny upadek herosa
Jeden z najbardziej oryginalnych seriali roku, a pewnie i dekady, zakończył 1. sezon na własnych zasadach. I chociaż tym razem na tle kilku wcześniejszych eksperymentów formalnych dostaliśmy stosunkowo linearny odcinek, czyli kluczowe początkowe wydarzenie, przemowę Jeffa transmitowaną w telewizji, a potem kolejne konsekwencje tego wybryku, to "Kidding" zachowało swój wyjątkowy klimat, a może było wręcz jeszcze mroczniejsze.
Siłą "Some Day" było ciągłe igranie z emocjami widza i telewizyjnymi oczekiwaniami. Niby wiadomo, że jeśli chodzi o serial Dave'a Holsteina, to nie należy się spodziewać optymistycznych rozwiązań. Jednak trudno się było nie wzruszać, widząc kolejkę dzieci, które przyszły do Pana Picklesa porozmawiać o swoich problemach. I łatwo było poczuć nadzieję, gdy Seb wreszcie wysłuchał swojego syna. I nawet Tara Lipinski przeżyła!
Ale to "Kidding", więc obok takich scen rodem z bożonarodzeniowych klasyków filmowych zaserwowano tu kilka demaskacji, choćby Deirdre kradnącej od lat pieniądze przeznaczone na działalność charytatywną i Petera wyluzowanego dzięki paleniu trawki. Sugestie dotyczące prawdziwej natury rodziny Picklesów zawarto też w świetnej sekwencji pokazującej, na kim były wzorowane poszczególne marionetki. Mimo wszystko trudno chyba na początku wyjść z szoku, kiedy Jeff z premedytacją rozjeżdża nowego chłopaka Jill samochodem.
Szok jednak szybko może ustąpić odkryciu, że przecież tak być musiało. 10 odcinków "Kidding" to poza wszystkimi zabawami formą opowieść o człowieku, który sam sobie narzucił rolę tego najmilszego, ale zawiódł tam, gdzie najbardziej mu zależało – we własnej rodzinie. Narastające miesiącami agresja i skłonność do urojeń, podsycane kolejnymi rozczarowaniami, nie znikną wszak tylko dlatego, że obce dzieci przyszły się wygadać.
Finał, w którym Jeff, jak zwykle świetnie grany przez Jima Carreya, ze skomplikowanego, ale pozytywnego bohatera stał się postacią, której obronić już nie można, daje twórcom ciekawe opcje rozwinięcia sytuacji w kolejnym sezonie. Póki co jednak pozachwycajmy się znowu 1. serią, bo czegoś takiego jeszcze w telewizji nie było. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: To samo "Narcos" w nowym otoczeniu
"Narcos: Meksyk", czyli nowa odsłona tej samej wojny, ma swoje wady, na których skupił się w swojej recenzji Nikodem. I choć w dużym stopniu się z nim zgadzam (przede wszystkim — sezon jest za długi i absolutnie nic nie usprawiedliwia prawie 70-minutowych odcinków), to muszę też powiedzieć, że oglądało mi się go dobrze. "Narcos" było i pozostaje dla mnie synonimem solidnej roboty i zarazem serialu, który z przyjemnością się binge'uje, nawet jeśli na ekranie dzieje się trochę mniej, niż byśmy chcieli.
Agent Kiki Camarena (Michael Peña) może i nie jest drugim Javierem Peñą, a Félix Gallardo (Diego Luna) kolejnym Pablo Escobarem, ale obaj aktorzy mają dość charyzmy, żeby sprzedać swoich bohaterów na ekranie. Do Kikiego łatwo się przywiązać, bo to nie tylko łatwy do polubienia człowiek, ale i odważny facet, który jest w stanie w pojedynkę porwać się na cały powstający kartel. Z kolei Félix to spryciarz, który buduje w dużej mierze w pojedynkę podwaliny całego meksykańskiego narkobiznesu. Tak, zdarza mu się podejmować nie najlepsze decyzje i działać porywczo, ale to, jak się pnie w górę, jest jednak imponujące. Sezon napędza oczekiwanie na decydujące spotkanie tej dwójki.
W "Narcos: Meksyk" są wątki lepsze i słabsze, ale jedna rzecz się wybija: sposób, w jaki serial pokazuje mechanizmy rządzące tym światem i pozwalające takiemu biznesowi narodzić się akurat tutaj. Podobnie jak w przypadku Kolumbii, szczegóły potrafią być zadziwiające. I na tym właśnie polegała i polega siła "Narcos" — potrafi opowiadać historie z dziejów przemysłu narkotykowego w taki sposób, że mamy absolutną pewność, iż nie mogłyby wydarzyć się nigdzie indziej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Niezwykła randka z Michalem Shannonem w "Pokoju 104"
W tym tygodniu w "Pokoju 104" zaserwowano nam parę odcinków dziwnych nawet jak na standardy tego serialu. Wyróżniamy pierwszy z nich, czyli "Swipe Right", bo w końcu nie na co dzień mamy okazję pochwalić Michaela Shannona prezentującego taneczne i raperskie umiejętności. Do tego z rosyjskim akcentem!
Kim właściwie jest grany przez niego wpływowy Rosjanin, zajmujący się skutecznym "zarządzaniem demokracją", pozostaje tajemnicą. Podobnie jak jego imię, co wpędza w konfuzję nie tylko nas, ale przede wszystkim Darlę Andrews (Judy Greer) – kobietę, z którą umówił się na międzynarodową randkę internetową w dobrze nam znanym motelu. Randkę o tyle nietypową, że oprócz eleganckiej kolacji i szampana zawierającą także wspomniany występ artystyczny, orkiestrę dętą, ochroniarzy zamieniających się w tancerzy i drag queen. Bo czemu nie?
Oprócz tego była też mała inscenizacja "Hamleta" z butelką kanadyjskiej wódki w roli czaszki i kilka opowieści o sobie z pominięciem mało istotnych szczegółów, jak żony, którą "Nathan" może ma, a może nie. Całość była zaś tak oderwana od rzeczywistości, jak to tylko "Pokój 104" potrafi, a jednocześnie jakimś cudem potrafiła uczłowieczyć parę swoich bohaterów.
W tych wszak, pomimo całej cudaczności zaistniałej sytuacji, dało się odnaleźć przyziemne nuty. Ona, zwykła pielęgniarka weterynaryjna, chciała po prostu trafić wreszcie na kogoś ciekawego i uczciwego, kto przy okazji nie będzie opowiadał o dzieciach na pierwszej randce. On, niezwykły politechnolog mający problemy ze zrobieniem odpowiedniego pierwszego wrażenia, potrzebował kogoś, kto by go wysłuchał. Żadne nie trafiło, ale przynajmniej my nie mogliśmy narzekać na nudę. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "American Horror Story: Apokalipsa", czyli piękny trolling Murphy'ego
"American Horror Story" miewało swoje lepsze i słabsze momenty, ale akurat "Apokalipsę" będziemy wspominać dobrze. Nawet jeśli prawie nic z tego, co widzieliśmy, nie wydarzyło się naprawdę. Cały sezon był pięknym trollingiem z jednej strony i sprawnie zrealizowaną, lekką rozrywką z drugiej. Horroru było w tym wszystkim jak na lekarstwo, ale absolutnie nie mamy o to pretensji. To dobrze napisany, spójny sezon, co jest tym bardziej zaskakujące, że połączono tu ze sobą "Murder House", "Coven" i jeszcze jedną rzeczywistość, a niektórzy aktorzy grali nawet po trzy postacie.
"Apokalipsa" sprawdziła się nie tylko jako wyczekiwany crossover, ale i satyra na współczesne społeczeństwo — celebrytów, świat nowych technologii, bogaczy z listy "Forbesa" i wszystko to, co zdaje się nas kierować na ścieżkę zagłady. Większość bohaterów to chodzące metafory, a ponieważ jeszcze udało się z nich skleić sensowną, logiczną i absurdalną jednocześnie fabułę, mamy naprawdę udaną całość.
Aktorzy mieli co grać — Cody Fern zapukał do pierwszej ligi, Leslie Grossman zaliczyła rewelacyjny powrót, a do tego mieliśmy cały poczet ulubieńców Murphy'ego — klimat był rewelacyjny, a przy tym jeszcze odzyskaliśmy nasze ulubione postacie. Niektórych nawet na stałe, bo część wydarzeń z "Coven" udało się odwrócić. Nie brakowało świetnych dialogów, odjechanych akcji i emocjonalnych momentów z bohaterami, których losy nas obchodzą.
Udało się też zamknąć całość zgrabną klamrą, bo niby Mallory (Billie Lourd) była w stanie zapobiec złu metodą przejechania Antychrysta, ale przyroda nie znosi próżni i już narodził się nowy. Bawiłam się świetnie i poproszę więcej takich sezonów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Kominsky Method", czyli Douglas, Arkin i zaskakująco delikatny Lorre
Jeśli komedia spod ręki Chucka Lorre'a nie kojarzy się niektórym widzom z ambitną telewizją, to trudno tych widzów winić. Niekończące się historie w rodzaju "Dwóch i pół" czy "Teorii wielkiego podrywu" sprawiły, że ten twórca z automatu nasuwa myśl o prostych, nawet jeśli skutecznych schematach rozbawiania. Ale warto sobie przypomnieć, że Lorre to też chwalona przez krytyków "Mamuśka" i rodzinny, ciepły "Młody Sheldon", więc warto wyjść poza szufladkowanie. A potem obejrzeć "The Kominsky Method".
W nowym serialu Netfliksa raz na jakiś czas widać pewne niekoniecznie dobre przyzwyczajenia Lorre'a. Kilka gagów czy opinii spokojnie można by wyciąć, a postać Sandy'ego Kominsky'ego (Michael Douglas) momentami zaskakująco przypomniała mi Charliego w wydaniu Charliego Sheena z "Dwóch i pół". Za słabo rozwinięto tu też większość kobiecych postaci. Ale rzecz w tym, że prawie wcale nie czuje się tego przy seansie – i to seansie najprawdopodobniej maratonowym, bo kolejne odcinki "The Kominsky Method" oglądają się same, w moim wypadku do pierwszej w nocy.
Jeśli bowiem zignorować parę drobnych wad, to można się doskonale bawić przy tym serialu, który sytuowałabym gdzieś między męską wersją "Grace i Frankie" a starszym wiekiem bohaterów wydaniem, za mało docenianego, "Men of a Certain Age" (2009-2011). Z pierwszym łączyłaby dzieło Lorre'a komediowość i humorystyczne, ale nadal empatyczne spojrzenie na starość, a także skupienie wokół pozornie niedobranych przyjaciół, a z drugim – bardzo męska perspektywa, widoczna zarówno w tematach dotyczących starzejącego się ciała, jak i w zogniskowaniu fabuły wobec trudnych relacji bohaterów z kobietami w ich życiu.
Sandy, nauczyciel aktorstwa, i Norman (Alan Arkin), jego agent, wobec tragedii wchodzą w inny, trudniejszy etap swojej przyjaźni, próbując wspierać się w obliczu utraty i problemów związanych z wiekiem, pracą i córkami: grzeczną, ale mającą do Sandy'ego żal Mindy (Sarah Baker) i rozpieszczoną narkomanką graną z wyraźną frajdą przez Lisę Edelstein. I chociaż, jak wspomniałam, kobiece bohaterki są tu słabiej napisane, to zarówno żona Normana, Eileen (Susan Sullivan), jak i świetna Nancy Travis w roli Lisy, potencjalnej partnerki Sandy'ego, potrafią zbudować interesujące postacie.
Przede wszystkim jednak ogląda się to dla Douglasa i Arkina, którzy zupełnie naturalnie wchodzą w swoje role i sprawiają, że nawet słabszy dialog brzmi jak życiowa mądrość. A obok ich wspólnych scen warto wyróżnić wszystkie momenty pracy Sandy'ego z grupą uczącą się aktorstwa, bo każda taka lekcja to materiał do osobnej analizy. Polecam więc nawet tym, którzy słysząc "Lorre", dotychczas natychmiast zmieniali kanał lub platformę stremingową. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Ciotka Jocasta i niewolnictwo w "Outlanderze"
Tydzień temu nowy łotr, a teraz ciotka Jocasta (Maria Doyle Kennedy z "Orphan Black"), bardzo wyrazista krewna Jamie'ego, która w pojedynkę zbudowała prawdziwe imperium w świecie, gdzie kobiety za wiele nie mogły. "Outlander" ma udany początek nowego sezonu — a przy tym bardzo daleki od bajkowego. Bo spory o niewolnictwo na papierze to jedno, a przekonanie się na własnej skórze, jak działa prawo na Południu, to drugie.
W "Do No Harm" pokazano to bez żadnych ogródek — niewolnicy nie są ludźmi, nie mają żadnych praw, nie mogą się bronić, kiedy biali robią im krzywdę. A jeśli sami podniosą na nich rękę, czeka ich stryczek. Claire i Jamie przekonują się na własnej skórze, że koszmarnego prawa w żaden sposób nie da się obejść. Nie można też tak po prostu swoich niewolników uwolnić, bo wiąże się to z ogromnymi kosztami. Można tam mieszkać i to wspierać, bogacąc się na tym nieludzkim procederze, albo stamtąd uciec w poczuciu bezsilności. Co w przypadku Fraserów wydaje się być jedynym sensownym rozwiązaniem w tym momencie.
"Outlander" zapowiadał, że potraktuje bez sentymentów amerykańską historię, ale to, co zobaczyliśmy, prawdopodobnie przerosło nasze oczekiwania. To nie jest Południe z "Przeminęło z wiatrem", to absolutny horror, w którym każdego dnia dokonuje się ludobójstwo. A energiczna cioteczka Jamie'ego jest częścią tego systemu, czy nam się to podoba, czy nie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Good Place" przedstawia najlepszego człowieka na świecie
Czy można być tak dobrym człowiekiem, by zamienić swoją codzienność w przeżywany z uśmiechem na ustach koszmar? Jak udowodnił niejaki Doug Forcett, jak najbardziej. Bohater, o którym już słyszeliście, mimo że możecie tego nie kojarzyć, pojawił się w nowym odcinku "The Good Place" w osobie samego Michaela McKeana ("Better Call Saul") – idealnego kandydata do roli jednocześnie perfekcyjnego, jak i głęboko nieszczęśliwego człowieka.
Doug, prawdziwa legenda w zaświatach, bo jedyny śmiertelnik, który niemal bezbłędnie odgadł, jak wygląda życie po śmierci, okazał się do dziś ponosić konsekwencje dokonanego przed laty po halucynogennych grzybkach odkrycia. Przewrotnie, nie oznaczało to dla niego szczęśliwego żywota w zgodzie ze wszystkim dookoła, ale cierpienie katuszy i robienie dobrej miny do złej gry.
Istnienie tylko w celu zbierania punktów, udręczanie się rzodkiewkami i przetworzoną wodą oraz przeżywanie śmierci każdego ślimaka z osobna wyglądało całkiem zabawnie, ale pod powierzchnią tego wszystkiego krył się sporych rozmiarów dramat. Oto bowiem dostaliśmy dowód, że życie w zgodzie z niedorzecznym kodeksem nie ma najmniejszego sensu, a co za tym idzie, praktycznie wszyscy ludzie są skazani na wieczne potępienie. Nawet jeśli przejdą na piechotę do Edmonton, żeby wręczyć fundacji na rzecz ślimaków 85 dolarów.
W gruncie rzeczy dostaliśmy tu bardzo typowy dla "The Good Place" zabieg, czyli ukrycie czegoś znacznie poważniejszego pod warstwą pozornie głupiutkiego dowcipu. Michael McKean idealnie wpasował się w tę konwencję, w doskonały sposób łącząc banalną komedię z głębszą, choć na pierwszy rzut oka niewidoczną zadumą. Teraz zostaje już tylko czekać na konsekwencje odkrycia, jak wielką niesprawiedliwością jest system podliczania punktów za ludzkie uczynki. Bo nie wątpimy, że Michael i reszta tak tego nie zostawią. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Black-ish" i lekcja muzyki Prince'a
"Black-ish" nie było na naszej liście od ponad roku, ale to zdecydowanie zasłużony powrót. Sitcom ABC o czarnoskórej rodzinie z klasy średniej co jakiś czas zalicza odcinek wyjątkowy i tak właśnie było w tym tygodniu. To też nie przypadek, że był to odcinek o numerze 100.
"Purple Rain" to jeden wielki hołd złożony Prince'owi i lekcja z jego twórczości. Pretekstem jest to, że najmłodsze dzieciaki z rodziny Johnsonów — Jack i Diane — nie rozumieją (jeszcze) znaczenia jego muzyki. Rodzice, dziadkowie i starsze rodzeństwo zaczynają więc to wyjaśniać na przykładach konkretnych utworów, które miały bezpośredni wpływ na ich życie. A my oglądamy świetne występy, w których kolejni członkowie obsady przebierają się za Prince'a.
W głowie może się zakręcić od samej wyliczanki: najpierw Dre i Bow występują w numerze "Kiss", potem oglądamy ich w "Erotic City". Następnie pałeczkę przejmują Zoe z utworem "Sign O' the Times" i Junior z "Sexy M.F.". I na tym nie koniec, bo są także dziadkowie i wreszcie Diane w "Purple Rain". A na koniec cała obsada wykonuje "Nothing Compares 2U", które — też tego nie wiedzieliście? — napisał Prince.
Ponieważ wykorzystano największe hity jednego z najsłynniejszych artystów w dziejach, odcinek kosztował plus minus milion dolarów, ale naprawdę jest tego wart. Zobaczcie go, nawet jeśli już nie oglądacie "Black-ish" na bieżąco — a potem włączcie sobie któryś z albumów Prince'a. Ja dokładnie tak zrobiłam. Dzięki, "Black-ish"! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" w drodze niekoniecznie do szczęścia
Po kilku dość nużących odsłonach, w których problemem było nie tylko skupienie się na nudnej kampanii Randalla, ale także chaotyczne skakanie po różnych wątkach, "This Is Us" dało nam naprawdę udany odcinek. "Sometimes" ma prostą, ale przemyślaną strukturę. Trzy podróże – Jacka na ratunek bratu w Wietnamie, Jacka i Rebeki do Los Angeles oraz Kevina i Zoe do Wietnamu – zostały powiązane nie tylko motywem wyprawy, ale także pytaniami o zaufanie i granice prywatności, wolności drugiej osoby.
Okazuje się, że przejścia Jacka w Wietnamie wywarły wpływ zarówno na jego związek z Rebeką, jak i na wizje idealnego porozumienia snute przez Kevina. Syna Jacka, chociaż docenia relację rodziców, sam nie chce budować romansu z Zoe na ukrywaniu dużych partii wspomnień i emocji przed partnerem/partnerką. Ale chociaż ten świeży związek ma potencjał, a walka Jacka o brata może wzruszać, to kolejny raz najjaśniejszym punktem "This Is Us" są Jack i Rebecca razem.
Niesamowita chemia tej pary połączona tu z pewnym onieśmieleniem, dość oczywistym w sytuacji jechania przez pół kraju z prawie obcą osobą, to świetna mieszanka. Wydawałoby się, że po wyjaśnieniu śmierci Jacka serial pójdzie do przodu, więc pomysł z odtwarzaniem początków tego romansu nie do końca na papierze przekonywał. Tymczasem to najładniejsze, najbardziej angażujące wątki 3. serii. A Milo Ventimiglia ma do zagrania coś więcej niż tylko modelową opokę rodziny.
"Sometimes" to kolejny dowód, że "This Is Us" niekoniecznie potrzebuje wielkich scen i przemów, bo często lepsze są niuanse. Te z kolei najlepiej widać właśnie między Jackiem i Rebeką. Choćby to, że wbrew romantycznym schematom nie chodziło o wybór między karierą a miłością, bo Rebecca po prostu nie dostała propozycji nagrania płyty, ciekawie układa tę historię. A im częściej twórcy pamiętają, co zresztą padło w tym odcinku wprost, że ludzie nie są dobrzy albo źli, tylko czasem tacy, a czasem inni, tym lepiej dla serialu. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Origin", czyli kosmiczny horror w męczącym wydaniu
Jeśli YouTube zamierza na poważnie włączyć się w streamingową wojnę, w przyszłości będzie musiał postarać się znacznie bardziej niż w przypadku "Origin". Serial dostępny w wersji Premium internetowego serwisu to bowiem zlepek ogranych motywów łączących science fiction z kinem grozy, który wprawdzie próbuje być czymś więcej, ale idzie mu to wyjątkowo kiepsko.
Dlatego w gruncie rzeczy lepiej by było, gdyby twórcy dali sobie spokój z ambicjami i skupili na odtwarzaniu kolejnych klisz, bo to wychodzi im całkiem przyzwoicie. Jasne, w fabule zawierającej grupę nieznajomych uwięzionych na statku kosmicznym wraz z czymś obcym nie ma niczego oryginalnego. Ale klaustrofobiczna atmosfera, odrobina napięcia i proste horrorowe sztuczki robią swoje, czyniąc z "Origin" średniaka stworzonego w sam raz dla niezbyt wymagających fanów gatunku. I naprawdę szkoda, że na tym się nie skończyło.
Niestety, oprócz prostej historii o próbach przetrwania w starciu z pozaziemskim zagrożeniem, dostaliśmy jeszcze coś, co miało być pogłębionym portretem psychologicznym bohaterów. Tych jest cała gromada (grają ich m.in. Tom Felton i Natalia Tena), a każdy z dziesięciu odcinków zawiera poświęcone jednemu z nich retrospekcje, które są istnym popisem twórczej nieudolności. Owszem, wizje futurystycznych miast prezentują się całkiem ładnie (podobnie jak cały serial), ale pod względem treści żadna z przedstawionych historii nie ma do powiedzenia nic interesującego.
Dostajemy więc zestaw banalnych historyjek, które najchętniej chciałoby się przewinąć, żeby zobaczyć, czy kolejna postać, której imienia nie zapamiętaliśmy, zdążyła się już pożegnać z życiem. Nie muszę chyba wspominać, że całe napięcie w tym czasie ulatuje, a próby zainteresowania nas losami bohaterów spełzają na niczym? W tym przypadku lepiej było zostać kosmicznym przeciętniakiem. [Mateusz Piesowicz]