Widzieliśmy już cały sezon "1983", a oto 7 rzeczy, które możemy wam powiedzieć
Marta Wawrzyn
23 listopada 2018, 21:54
"1983" (Fot. Netflix)
"Jaka piękna katastrofa!" — chce się rzec po przemęczeniu ośmiu odcinków "1983". Polski serial Netfliksa wygląda wspaniale, gorzej z całą resztą. Recenzujemy w telegraficznym skrócie.
"Jaka piękna katastrofa!" — chce się rzec po przemęczeniu ośmiu odcinków "1983". Polski serial Netfliksa wygląda wspaniale, gorzej z całą resztą. Recenzujemy w telegraficznym skrócie.
Na Serialowej mamy zwyczaj recenzować seriale na dzień przed premierą — to takie nasze małe dziwactwo, dzięki któremu czujemy, że jest w tym świecie jakaś stabilność — i dla "1983" nie zrobimy wyjątku. Ale ponieważ od dziś Netflix pozwala wyrażać wszelkiego rodzaju opinie na temat swojego polskiego serialu i wyraźnie jest na nie zapotrzebowanie, będzie też moja opinia w bardzo dużym skrócie.
"1983" jest niewątpliwie projektem oczekiwanym i jednocześnie takim, który miał pod górkę. Bo choć dobrych polskich produkcji telewizyjnych widzieliśmy w ostatnich latach już kilka, ciągle mieliśmy nadzieję, że w złotej erze seriali będziemy w stanie stworzyć prawdziwą bombę — coś, co powali na kolana cały świat. I że właśnie Netfliksowi to wyjdzie. Cóż, może kiedyś to się ziści, ale jeszcze nie teraz. Netfliksowy serial jest doskonale przeciętny, a dokładniej ma plusy dodatnie i ujemne. Jest za co go chwalić, bo zrealizowany został na najwyższym światowym poziomie. Problem stanowi najważniejsza rzecz, czyli scenariusz.
I co ciekawe, jest on problematyczny w inny sposób, niż dotychczasowe polskie scenariusze, bo nie pisał go Polak. Pisał go mieszkający od kilku lat w Warszawie Amerykanin Joshua Long, którego nazwisko będzie w najbliższych tygodniach odmieniane w naszym kraju przez wszystkie przypadki. To jest jego serial, nie Agnieszki Holland, która wyreżyserowała dwa pierwsze odcinki, nadała całości kształt wizualny i na tym jej rola się skończyła. I to jego porażka, za którą oberwie się niestety także Holland. A tak się składa, że bez jej wprawnego oka skala katastrofy byłaby dużo, dużo większa. Co dokładnie poszło nie tak w "1983"?
1. Spokojnie, to tylko kolejny serial Netfliksa!
"1983" oglądałam na raty — najpierw dostałam tylko pierwszy odcinek, potem kolejne trzy, potem całość. Pierwszy odcinek widziałam cztery razy (!) i najlepsze, co mogę o nim powiedzieć, to że jest to typowy netfliksowy pilot. Czyli w zasadzie nie pilot, a pierwsza część bardzo długiego filmu. Ekspozycja, ekspozycja i jeszcze więcej ekspozycji. Sklejane w bólach światy, zawiązywanie akcji, poznawanie się bohaterów, prezentowanie relacji między nimi. Wszystko prościutkie, banalne, mało odkrywcze, jak z podręcznika dla początkującego scenarzysty.
A jednocześnie wpisuje się to bardzo ładnie w falę netfliksowych średniaków z całego świata. Paradę całkiem interesujących pomysłów z różnych krajów, wtłoczonych na siłę w ramy streamingowego giganta, który wymaga od twórców przede wszystkim, żeby było uniwersalnie i zrozumiale dla każdego.
2. Nie polski serial, a sprawna amerykańska robota
No więc jest uniwersalnie i zrozumiale. Aż za bardzo. Serial w duchu jest technothrillerem (to określenie, którego użył sam Joshua Long podczas naszej wizyty na planie — tak, relacja z tegoż planu kiedyś u nas będzie), i to takim, w którym chodzi mniej o rozwój postaci czy ich niezwykłość, a bardziej o akcję. To opowieść napędzana bieganiną. Wątek główny to historia Kajetana Skowrona (Maciej Musiał), studenta prawa, który jest typową amerykańską kliszą — posterboyem, dzieciakiem, który stracił mamę i tatę w zamachach z 1983 roku i został wychowany przez państwo. Jego zdjęcie jako 5-latka stojącego nad trumną rodziców z liliami w ręku pełni w wielu polskich domach rolę czegoś w stylu świętego obrazka.
Kajetan dostaje od swojego profesora wskazówkę na temat dawnej zbrodni i tak rusza lawina wypadków, w które wkręcony zostaje zdegradowany (nie skompromitowany, błagam, Netfliksie, nie żartuj tak z opisami…) milicjant Anatol Janów (Robert Więckiewicz). Powiązana z tym wszystkim na swój łopatologiczny sposób jest też Effy (Michalina Olszańska), współczesna Emilia Plater, usiłująca wysadzić w powietrze cały świat z powodu tak bardzo zaskakującego, jak wszystko tutaj (czyli wcale). Są wreszcie zamachy terrorystyczne i związany z nimi większy, międzynarodowy spisek, który sprawił, że komunizm przetrwał.
Wszystko jest połączone sprawnie i z sensem, ale bez cienia finezji czy nutki oryginalności. To nie jest historia o Polsce i Polakach. Świat się nie dowie, co nam w duszy gra, bo serial duszy nie posiada. To historia pod tytułem: przyjechał Amerykanin do Warszawy, spodobało mu się, coś tam przeczytał o naszej przeszłości, zadał sobie pytanie "a co gdyby komunizm nie upadł?" i bum, napisał o tym serial.
Polskości za bardzo nie czuć, narzucają się za to hollywoodzkie schematy popkulturowe, którymi serial jest wypakowany po brzegi. Począwszy od samego myślenia o świecie przedstawionym — w którym dominuje amerykański dylemat po 11 września: ile wolności możemy poświęcić w imię bezpieczeństwa? — a skończywszy na konstrukcji postaci. Niesforny gliniarz, buntowniczka, naiwny student — te hasła i 30-sekundowe klipy to w zasadzie 100% charakterystyki bohaterów. Nic więcej w tych postaciach nie ma. To szablony rodem z podłego kina rozrywkowego, nie prawdziwi ludzie. A akcja mogłaby się dziać gdziekolwiek.
3. Polacy dowiedzą się, kto to taki showrunner
To, że Polska nie przypomina w ogóle Polski — przede wszystkim pod względem mentalnościowym — jest zasługą oddania scenariusza w ręce jednego człowieka, który może i Polskę zna i, jak sam mówi, kocha, ale nie jest w stanie wychwycić niuansów, bo tu nie dorastał. Nie widział naszej transformacji, nie wie, jakie absurdalne mogą nam się wydawać wybory scenariuszowe, które dla niego są normalne. Nie rozumie naszego sposobu myślenia, nie ma i nigdy nie będzie mieć pełnej świadomości tego, co nas ukształtowało.
Wizja Polski, którą napisał — podkreślam raz jeszcze, w pojedynkę, bez writers' roomu — Joshua Long, jest nie tyle nawet mało prawdopodobna, ile po prostu rodem z kosmosu. Jest rok 2003 i polskie społeczeństwo jest dziwnie bogate — a właściwie nie tyle polskie społeczeństwo, ile swoista "komunistyczna warszawka". Poza stolicę serial prawie nie wystawia nosa i właściwie trudno powiedzieć, jak to wygląda w innych miastach czy na prowincji. Nie wiadomo jakim cudem, ale w Warszawie wszystko jest szklane i nowoczesne, a technologie są lepsze, niż naprawdę były na początku tego tysiąclecia. Nie widać biedy. To nie jest PRL, to nowa rzeczywistość, która jakimś dziwnym trafem narodziła się przez dwadzieścia lat. Bez zmian pozostaje to, że jest to państwo opresyjne. Nawet bardziej niż PRL, który pamiętamy, bo będące w stanie kontrolować ludzi non stop za pomocą technologii.
Przypomina to współczesne Chiny, ale problemów z wizją Longa jest mnóstwo, a odpowiedzi na pytanie "ale jak u diabła…!?" showrunner poskąpił. Czy też dał niezadowalającą, bo ignorującą ważne kwestie historyczne, które kształtowały nasz kraj od końca lat 70. do początków III Rzeczpospolitej. I zaserwował ją za pomocą swojej ślicznej amerykańskiej łopaty, która okazała się nie być w niczym lepsza niż nasze własne toporne scenariusze. Wyszła katastrofa.
Dodatkowy problem serialu jest taki, że był pisany po angielsku i tłumaczony na planie. Dialogi są straszne, nienaturalne i trudne do zniesienia, choć przy ściszonym dźwięku, z angielskimi napisami mają sens (może o to chodziło). Nie ma mowy nie tylko o literackim języku, ale nawet o imitowaniu języka, którym mówią prawdziwi ludzie. Aktorzy dostali do odgrywania źle napisane frazesy i z tego musieli stworzyć swoje postacie. Prawie wszyscy polegli, bo to nie było łatwe starcie.
4. Niespodzianka: nie ma PiS-u ani Platformy
To pytanie powraca, więc odpowiem: w serialu nie ma odniesień do współczesnej polskiej polityki. Long nie miesza się w żadne wojny polsko-polskie, nikogo nie wspiera, z niczym nie walczy. Bardziej upolitycznionym serialem była już nawet "Wataha", gdzie pojawili się imigranci i niechęć do nich, przedstawiona w bardzo konkretny sposób. Tutaj niczego takiego nie ma. To totalnie alternatywny świat, którego największym grzechem jest to, że jest po prostu bzdurny.
Rola Agnieszki Holland w "1983" jest dokładnie taka, jak rola każdego reżysera w każdym amerykańskim serialu, gdzie rządzi showrunner: dostała do ręki scenariusz Longa i musiała przełożyć go na obrazki. I chwała jej za to, że podjęła się tego zadania, bo bez niej mogłaby wyjść katastrofa na wszystkich polach. Ogromne doświadczenie zarówno jej, jak i reszty polskiej ekipy — reżyserek, operatorów, scenografów, kostiumografów itd. — sprawia, że serial da się oglądać. Jest co prawda banalny, pusty w środku i nie ma wiele do powiedzenia, ale jak pięknie wygląda! Budynki, wnętrza, gadżety, kostiumy, auta — to wszystko prezentuje się przepysznie. Wizja alternatywnej Warszawy jest spójna, przemyślana i bardzo atrakcyjna.
Choć nie włożono w "1983" takich pieniędzy, jak np. w "Altered Carbon" czy "Człowieka z Wysokiego Zamku", polski serial realizacyjnie bardzo od nich nie odstaje. Klimatyczne jest zwłaszcza wietnamskie miasteczko w Warszawie, zwane Małym Sajgonem, ale nie tylko. Ekipa znalazła i interesujące miejscówki, i fajny sposób na ich pokazanie. Od strony wizualnej serial przypomina "Blade Runnera", choć oczywiście znacznie mu ustępuje pod względem rozmachu. I to jest dobra wiadomość — szkoda, że jedyna.
5. Czy Maciej naprawdę być tu Musiał?
Odpowiedź na to jakże elegancko postawione pytanie, które usłyszałam dziś już kilka razy, brzmi: tak. Maciej Musiał nie tylko gra główną rolę w serialu, co oznacza, że jego wyciosanego z drewna bohatera przychodzi nam znosić w potężnych dawkach, ale też jest producentem, współtwórcą i jednym z pomysłodawców. Jak dowiedzieliśmy się od niego samego i od Longa, panowie znają się prywatnie, a "1983" zaczęło się od sceny ze studentem prawa, którą stworzyli w ramach ćwiczeń kreatywnych. Serial jest ich wspólnym dzieckiem, choć scenariusz napisał sam Long.
Rola Musiała jest kluczowa dla fabuły, a szkoda, bo znacznie lepiej wypada Robert Więckiewicz w roli, owszem, szablonowego, ale przynajmniej mającego w sobie trochę życia milicjanta. Ten wybitny aktor wyciska maksimum z każdej linijki dialogu, a jego charyzmę czuć nawet w najbardziej byle jakich scenach.
Młodsze pokolenie miało naprawdę trudno. Musiał jest, bo, jak już ustaliliśmy, być musi, z kolei Michalina Olszańska walczy z okropnymi dialogami, jak może, ale to walka bardzo nierówna. Nikogo poza tą trójką nie da się nazwać pełnoprawną postacią — to pionki w grze, którą jest scenariusz. Pewnie spodobają wam się Wietnamczycy, na czele z rządzącym warszawskim półświatkiem Wujkiem. Akurat on ma dużo uroku, mimo że też skądś tę postać znamy.
6. Geopolityka na kolanie pisana
Dopóki jeszcze "1983" trzyma się głównego wątku — śledztwa prowadzonego przez dwóch niedobranych detektywów — wypada przyzwoicie, klarownie. Ani przez moment nie jest to angażujący serial, ale przynajmniej w tej historii jest jakaś myśl. Wszystko staje się niestrawne, kiedy student z milicjantem spotykają się z drugim wątkiem, większego spisku, który polega na tym, że szpiedzy biegają po ekranie. Dużo, we wszystkich kierunkach i nie zawsze z sensem. Międzynarodowi, bo czemu nie. Wśród nich Clive Russell, Blackfish z "Gry o tron".
Wiadomo, że gdzieś tam istnieją Stany Zjednoczone, Izrael, Wietnam i Związek Radziecki, który z jakiegoś powodu już się w polskie sprawy nie miesza. Reszta świata to zagadka. Jak wyizolowana komunistyczna Polska zdobyła całkiem silną pozycję w tym okrojonym świecie? Skąd wytrzasnęli kasę na te wszystkie linie metra (mapa została powitana oklaskami na pokazie — takie to robi wrażenie)? No cóż…
Warstwa międzynarodowa, w ostatecznym rozrachunku bardzo ważna dla serialu, to jeszcze większy zawód niż wszystko inne. Nawet nie chodzi o to, że Polska egzystuje w próżni, bo tak nie jest, to raczej świat geopolitycznie niedopracowany tudzież wydumany. Wątki z działaniami agentów wywiadu fatalnie wypadają choćby w porównaniu do "Nielegalnych" od Canal+, którzy dziełem wybitnym może i nie są, ale akurat szpiegowskie intrygi mają poprowadzone jak po sznurku. "1983" przypomina jedno wielkie ogarnianie chaosu, a po co to wszystko było, okazuje się dopiero w finale. I jakież to było rozczarowanie, ten finał…
7. Czy da się to naprawić w 2. sezonie?
Nie sądzę. Myślę, że tego nie da się już naprawić, to trzeba by napisać od nowa. Popełnione zostały najbardziej podstawowe błędy w konstrukcji świata przedstawionego. Wizja Joshui Longa nie jest umocowana w żadnych sensownych realiach. "1983" to płyciutka rozrywka dla tych, którzy nie za wiele wiedzą o Polsce, nie mają zwyczaju zadawać trudnych pytań i nie przepadają za myśleniem w trakcie oglądania telewizji. Każdy element serialu jest schematem, który skądś znacie. Dialogi tłumaczył chyba jakiś pomiot szatana, który nie znosi Polaków. O wciągającej fabule nie ma mowy — dominuje przeciętność, poprawność i nijakość. A i finał z obowiązkowym cliffhangerem nie wbije was w fotel, raczej sprawi, że zapytacie "WTF?" (ewentualnie: "ha, a nie mówiłem?").
Być może z "1983" będzie jak z tym filmem, który wypalony reżyser, grany przez Woody'ego Allena, tworzy w "Końcu z Hollywood". W trakcie zdjęć napotyka na różne przeszkody, w tym także traci wzrok, ale niezrażony kręci dalej i tak oto wychodzi mu dzieło absolutnie wyjątkowe. Amerykańscy krytycy mówią co prawda, że to bełkot, ale Francuzi…
W naszym przypadku "Francuzami" może być międzynarodowa publika, która na pewne niuanse nie zwróci uwagi, a toporności polskich dialogów nie zauważy. Ale chyba jednak nie o to chodzi w tworzeniu "uniwersalnych" seriali, żeby wkurzały widzów, którzy z danego kraju pochodzą i rozumieją język, historię oraz mentalność jego mieszkańców.
"1983" będzie dostępny 30 listopada w serwisie Netflix.