Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
25 listopada 2018, 22:02
"Genialna przyjaciółka" (Fot. HBO)
W tym tygodniu mamy okrojone hity i kity — to wina Święta Dziękczynienia i związanych z nim pustek w ramówkach. Doceniamy m.in. "Genialną przyjaciółkę" i "Ucieczkę z Dannemory".
W tym tygodniu mamy okrojone hity i kity — to wina Święta Dziękczynienia i związanych z nim pustek w ramówkach. Doceniamy m.in. "Genialną przyjaciółkę" i "Ucieczkę z Dannemory".
HIT TYGODNIA: "Ucieczka z Dannemory", czyli popis Patricii Arquette
"Ucieczka z Dannemory" mogłaby być kolejnym typowym przykładem opowieści o ucieczce z więzienia, ale ma nad większością przedstawicieli gatunku podwójną przewagę: ta dziwna historia oparta została na faktach (prawdziwe wydarzenia miały miejsce w 2015 roku), a do tego udało się zebrać rewelacyjną obsadę.
Pilotowy odcinek bardzo dobrze przygotowuje grunt pod późniejsze zdarzenia związane z tytułową ucieczką. Poznajemy najważniejszych graczy, czyli dwóch osadzonych, Davida Sweata (Paul Dano) i Richarda Matta (Benicio del Toro), oraz pracującą w więzieniu Tilly Mitchell (Patricia Arquette). Miniserial poświęca czas także postaciom z drugiego planu, z których wiele zapada w pamięć już po pierwszym odcinku.
Dzieje się wprawdzie niewiele, ale aktorzy sprawiają, że można się tym zupełnie nie przejmować. Błyszczy przede wszystkim Arquette, która zupełnie nie przypomina tu aktorki znanej telewidzom choćby z "Medium". Aż chce się zgłębić motywację Tilly, pozornie zwykłej małomiasteczkowej kobiety w średnim wieku, która z jakichś powodów uwikłała się w relacje z przestępcami. Świetnym pomysłem okazuje się kompozycja oparta na przesłuchaniach bohaterki przez stanową inspektor generalną, Catherine Leahy Scott (Bonnie Hunt). Taka struktura odcinka urozmaica seans i daje Arquette szansę pokazania bohaterki na różnych etapach opowiadanej historii.
Docenić należy także ponury klimat nie tylko samego więzienia, ale i okolicy, a także świetnie dobraną muzykę. Autorzy miniserii, Brett Johnson i Michael Tolkin, nie rewolucjonizują gatunku, ale potrafią wydobyć z niego to, co najlepsze. A Ben Stiller za kamerą przypomina, że potrafi być poważnym reżyserem.
Nie ma to szybkich zwrotów akcji, a mimo nietypowego przebiegu wydarzeń i relacji między postaciami "Ucieczka z Dannemory" ucieka od tabloidowości towarzyszącej prawdziwej historii. To powolny, świetnie zagrany dramat, który zgłębia motywację bohaterów oraz ich ambicje nieprzystające do więziennego i prowincjonalnego otoczenia. Porządna rzecz, której po pilotowym odcinku chce się towarzyszyć dalej. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Genialna przyjaciółka", czyli prosta historia w magicznym wydaniu
Dwie dziewczynki, Neapol, lata 50. Miłośnicy twórczości Elenty Ferrante doskonale wiedzą, co to oznacza i z pewnością nie trzeba ich przekonywać, by zapoznali się z ekranizacją pierwszej powieści z jej cyklu neapolitańskiego. Pozostałych będziemy zaś do tego serdecznie zachęcać, bo premierowe odcinki "Genialnej przyjaciółki" to jedna z najlepszych rzeczy, jaka nas ostatnio spotkała.
A by osiągnąć ten efekt, wcale nie była potrzebna nie wiadomo jak skomplikowana fabuła. Wręcz przeciwnie, historia we włoskim serialu HBO jest wręcz banalnie prosta. Zaczynamy od informacji, że niejaka Rafaella 'Lila' Cerullo, zniknęła bez śladu, porzucając wszystko, co łączyło ją z dotychczasowym życiem. W tym momencie akcja cofa się do połowy XX wieku, zabierając nas do ubogiej dzielnicy Neapolu, gdzie wychowywały się Lila i jej najlepsza przyjaciółka, Elena 'Lenù' Greco. Zobaczymy więc, jak poznały się dziewczynki (w tych rolach świetne Elisa Del Genio i Ludovica Nasti), stopniowo odkrywając szczegóły łączącej je relacji.
Ta natomiast wcale nie należy do najłatwiejszych, mimo że mowa o kilkuletnich uczennicach podstawówki. Jasne, bywa ona cudownie prosta i niewinna, ale pełno w niej podtekstów, z których same dziewczynki mogą sobie póki co nie zdawać sprawy. My jednak je dostrzegamy, obserwując jednocześnie towarzyszącą bohaterkom codzienność. A ta jest jeszcze bardziej fascynująca od ich relacji, bo Neapol z lat 50. to miejsce dokładnie tak niezwykłe, jak można się było spodziewać.
Bywa więc niebezpieczne, magiczne, pełne gorących emocji i kompletnego chaosu. Raz przypomina oderwaną od rzeczywistości krainę, a kiedy indziej przedsionek piekła, z którego nie sposób się wyrwać. Wszystko to oglądamy dziecięcymi oczami, zanurzając się po szyję w świecie, którego nie możemy znać, a jednak czujemy się w nim jak w domu. Poprosimy więcej! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Musical z twistem w "Pokoju 104"
Od początku 2. sezonu "Pokój 104" co tydzień serwuje nam identyczny zestaw: jeden odcinek zasługujący na hit i drugi co najwyżej przeciętny. Nie inaczej jest tym razem, bo obok historii o kobiecie w ścianie, która brzmi na znacznie bardziej intrygującą, niż jest w rzeczywistości, dostaliśmy… musical z Brianem Tyree Henrym z "Atlanty" w roli głównej. I ten odcinek jest już naprawdę tak dobry, na jaki się zapowiada.
A nawet lepszy, bo oprócz tytułowego Arnolda (Henry) przeżywającego ciężki poranek w motelu i próbującego śpiewająco odtworzyć wydarzenia poprzedniej nocy, ma też wokalny duet z Ginger Gonzagą ("Kidding") oraz finałowy twist. I nie psując niespodzianki, mogę Wam powiedzieć, że jest to twist, na który zdecydowanie warto czekać. Choć prawda jest taka, że nawet gdyby było inaczej i tak bardzo mocno polecalibyśmy Wam zobaczenie "Arnolda", bo to jedna z najlepszych odsłon serialu braci Duplassów, w pełni wykorzystująca możliwości oferowane przez tę produkcję.
Z jednej strony mamy więc banalnie prostą, ale zarazem intrygującą historię składanej z urywków pamięci imprezowej nocy, która zaczynając się od jednego piwa, kompletnie wyrwała się spod kontroli. Z drugiej natomiast kapitalną zabawę formą, którą reżyser Julian Wass (kompozytor muzyki filmowej, dla którego jest to debiut na reżyserskim stołku) do spółki z Henrym zamienili w coś absolutnie magicznego. Dysponując tylko talentem i (fantastycznymi!) umiejętnościami wokalnymi aktora pokazali, że tyle w zupełności wystarczy, by stworzyć małe cudo.
Zmieścił się tu więc i aktorski popis, i niesamowita muzyka, którą będziecie nucić długo po obejrzeniu, i poruszająca opowieść o parze nieznajomych spotykających się podczas pewnej niezwykłej nocy. W dwudziestu minutach! Tu naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać – rezerwujcie chwilę czasu i oglądajcie, a jeśli potrzebujecie kolejnej zachęty, to może przekona Was ten, jakże kiczowaty klip. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Mała doboszka" kończy przedstawienie i pyta, czy było warto
"Mała doboszka" zachwyciła nas na początku sezonu niespotykanym w tym gatunku stylem, dzięki któremu oparta na powieści Johna le Carré'a produkcja od razu wyróżniała się na tle konkurencji. W kolejnych tygodniach i w miarę zagęszczania się intrygi, twórcy musieli nieco od tego podejścia odstąpić, co jednak nie oznacza, że ich serial na tym mocno ucierpiał.
Przeciwnie, przestawienie akcentów w kierunku nieco bardziej klasycznej historii szpiegowskiej pozwoliło uwypuklić jego inne zalety. Akcja więc przyspieszyła, napięcie wyraźnie wzrosło, a i stawki od razu stały się znacznie poważniejsze. Co innego wszak zapamiętywać szczegóły fikcyjnego romansu w towarzystwie Gadiego (Alexander Skarsgård), a co innego być zdaną tylko na siebie w obozie dla terrorystów gdzieś w Libanie.
Po drobiazgowym przygotowaniu do roli, Charlie (Florence Pugh) musiała więc przejść prawdziwą próbę ognia, która z kolei doprowadziła ją do człowieka, od którego to wszystko się zaczęło. I tu znów zrobiło się mniej schematycznie, bo niejaki Khalil (Charif Ghattas) okazał się dość odległy od potwornego wizerunku, jaki jej dotąd przedstawiano.
Tak oto szpiegowska intryga zamieniła się w pełną moralnych i etycznych wątpliwości historię dziewczyny, która stała się narzędziem w niedotyczącym jej konflikcie. Gorzkie i dalekie od klasycznego happy endu zakończenie pasuje tu zatem jak ulał, pozostawiając nas z głową pełną pytań i pewnością, że oglądaliśmy coś wyjątkowego. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Queen America", czyli zbędny serial z Catherine Zetą-Jones
Jeśli liczyliśmy, że Facebook Watch po "Sorry for Your" Loss jest na jakościowej fali, to pierwsze trzy odcinki "Queen America" szybko zweryfikowały nasze nadzieje. Szkoda, bo z serialu o trenerce uczestniczek wyborów miss i różnych motywacjach jej podopiecznych dało się wykrzesać materiał na celną satyrę lub poruszający komediodramat. "Queen America" nie należy jednak do żadnej z tych kategorii.
I trudno właściwie wskazać, gdzie można produkcję Meaghan Oppenheimer zakwalifikować, bo mamy tu wszystkiego po trochu, a nic do końca nie przekonuje. Vicki (Catherine Zeta-Jones) zamiast targaną wątpliwościami w życiu zawodowym i prywatnym złożoną postacią jest raczej karykaturą dominującej mentorki. Hayley (Victoria Justice) to rozpuszczona gwiazdka, a Samantha (Belle Shouse) – kolejny popukulturowy Kopciuszek.
Nie lepiej jest w wątkach prywatnych, bo telenowelowy wątek związany z rodziną Vicki ani nie ma głębi, ani nie angażuje emocjonalnie nawet jako niezobowiązujące guilty pleasure. Znikąd pojawia się też jakiś kochanek głównej bohaterki, ale nic z tego nie wynika poza doklejoną na siłę do reszty sceną erotyczną .
Jednowymiarowe postacie, nudny scenariusz i – co jest chyba najsmutniejszym zaskoczeniem – słaba rola Zety-Jones sprawiają, że nawet pierwsze 3 półgodzinne odcinki to ogromna strata czasu. I nie rekompensuje tego nawet Judith Light w drugoplanowej roli. Dla kilku dobrych scen z nią nie warto męczyć się z całą miss nijakości, jaką jest "Queen America". [Kamila Czaja]