"1983", czyli alternatywna wersja dobrego serialu. Recenzja polskiej produkcji Netfliksa
Mateusz Piesowicz
29 listopada 2018, 22:03
"1983" (Fot. Netflix)
"1983" wywołuje różne odczucia — głównie rozczarowanie wynikające z dużych oczekiwań. A o tym trzeba mówić, gdy zamiast nowej serialowej jakości dostajemy szarą przeciętność.
"1983" wywołuje różne odczucia — głównie rozczarowanie wynikające z dużych oczekiwań. A o tym trzeba mówić, gdy zamiast nowej serialowej jakości dostajemy szarą przeciętność.
Wyobraźcie sobie, że żelazna kurtyna nigdy nie upadła. Za sprawą zamachów terrorystycznych, do jakich doszło w największych polskich miastach w 1983 roku, naród przestał myśleć o wolności, porzucając piękne ideały w imię zwykłego bezpieczeństwa. Tak minęło dwadzieścia lat, w trakcie których komunistyczny ustrój kwitł, a społeczeństwo żyło pod jego parasolem ochronnym, zadowalając się stworzoną w tym czasie iluzją dobrobytu. Do czasu oczywiście, bo ktoś w końcu musiał wpaść na trop stojącego za tym wszystkim spisku.
Intrygująca wizja, prawda? "Byłby z tego dobry serial" – chciałoby się powiedzieć, a czytając wypowiedzi Joshui Longa, czyli człowieka, który ten pomysł wcielił w życie, można się w tym przekonaniu utwierdzić. Alternatywna historia? Służba Bezpieczeństwa i milicja w 2003 roku? Nowoczesne państwo opresyjne w znajomej scenerii? To naprawdę brzmiało jak materiał, którego nie sposób zepsuć. Ba, to ciągle tak brzmi. I właśnie dlatego seans "1983" jest tak ogromnie rozczarowujący.
O polskim serialu Netfliksa powiedzieliśmy już naprawdę dużo. Praktycznie wszystko, co można było powiedzieć przed premierą, by nie odbierać Wam, hmm, "przyjemności" z poczucia tego na własnej skórze, znajdziecie w tekście Marty. Ja starałem się spojrzeć na "1983" w nieco inny sposób, choć pewnych powtórzeń uniknąć się nie dało. Także dlatego, że piekielnie trudno jest oceniać ten serial w innej perspektywie niż "a miało być tak pięknie". Przecież Netflix, przecież świetny pomysł, przecież amerykański showrunner z prawdziwego zdarzenia – no co tu mogło pójść nie tak?
Jak się okazało, całkiem sporo, poczynając od samej historii. Nie, nie tej alternatywnej, przedstawionej na wstępie, a w serialu stanowiącej tło właściwych wydarzeń. Tej robiącej za clou programu, a więc dotyczącej głównych bohaterów. Pierwszy, Kajetan Skowron (Maciej Musiał), to świeżo upieczony magister prawa, robiący za polskiego "Chłopca, który przeżył", choć lepiej nazwać go "Chłopcem, którego rodzice zginęli". Wychowany przez państwo syn ofiar z 1983 roku jest tu swego rodzaju symbolem pamięci, a zarazem budującej historii, jaką zna każdy Polak. Chłopakiem, który przez lata ślepo wierzył systemowi, aż wpadł na trop sprawy sprzed lat i zaczął zadawać pytania.
W ten sposób jego ścieżki przecięły się z drugim bohaterem tej układanki, Anatolem Janowem (Robert Więckiewicz). Milicjantem wpisującym się stu procentach w stereotyp zgorzkniałego serialowego gliniarza, któremu Więckiewicz nadaje sporo chropowatego uroku, ale i skrępowany scenariuszem nie jest w stanie zrobić niczego więcej. Podobnie zresztą jak cała reszta, choćby Ofelia/Effy (Michalina Olszańska), również związana ze sprawą przywódczyni podziemnego ruchu oporu zwanego Lekką Brygadą.
Losy tej trójki przeplatają się wzajemnie ze sobą i przeszłością (są oczywiście retrospekcje do czasów sprzed dwudziestu lat), ale także z drugim dużym wątkiem w serialu, którego szczegółów Wam nie mogę ujawnić, nawet gdybym chciał. A to dlatego, że ta historia, nazwijmy ją spiskową, to czysty chaos. Kontrolowany prawdopodobnie tylko i wyłącznie w głowie twórcy serialu, który choć opanował sztukę tworzenia zawiłych scenariuszy, nie dostrzegł, że to, co dobrze wygląda na papierze, niekoniecznie sprawdzi się w identycznej formie na ekranie. Czy jest w tym wszystkim sens? Otóż wydaje się, że tak i jeszcze Wam to udowodnimy. Ale czy w przypadku dobrego serialu powinna w ogóle istnieć taka potrzeba? Po stokroć nie.
Zwłaszcza gdy mówimy o produkcji, której "głównym zamysłem było dostarczenie rozrywki" (cytat z Joshui Longa) i zapewnienie widzom eskapistycznej przyjemności. Trudno o którąkolwiek z tych rzeczy, gdy człowiek stara się rozgryźć podstawowe ciągi przyczynowo-skutkowe, próbując jednocześnie zrozumieć, gdzie w tej układance mieszczą się główni bohaterowie. Dopóki jeszcze śledzimy przede wszystkim losy Kajetana, Anatola i Ofelii (mam wrażenie, że za każdym razem, gdy padają te imiona, gdzieś na świecie płacze panda), czyli do 4. odcinka włącznie, jest przyzwoicie. Standardowo, ale zrozumiale, a chwilami nawet intrygująco. Niestety, gdy w drugiej połowie sezonu zaczyna się międzynarodowa bieganina, kompletnie tracimy z oczu jakikolwiek spójny przekaz, także na temat wspomnianej trójki.
Nie chodzi jednak wcale o to, że "1983" jest zbyt skomplikowane. Złożona fabuła mogłaby być plusem, gdyby tylko w parze z nią szła intuicyjność w jej pojmowaniu. "Nie wiem, kim dokładnie jest ten bohater, ale coś go wyraźnie łączy ze sprawą" — powinniśmy pomyśleć na widok kogoś nieznajomego. "Ten tutaj bez wątpienia wygląda podejrzanie, a tamten pod surową powłoką skrywa jakiś sekret" — powinniśmy zgadywać, odkrywając kolejne elementy fabularnej układanki. Choć może to brzmieć dziecinnie, oglądanie jakiegokolwiek serialu z ambicjami niewykładania odbiorcom wszystkiego na tacy jest tego typu zabawą w skojarzenia pomiędzy widzami a twórcą. On musi je tak zaprojektować, by dało się je instynktownie wyłapać. My oglądać na tyle uważnie, by to zrobić. Dopiero gdy te podstawy zostaną spełnione, można się zabierać za stawianie bardziej wyrafinowanych konstrukcji.
Tymczasem Joshua Long zbudował swój scenariusz, w ogóle nie patrząc na niego z perspektywy odbiorcy (kolejny powód, dla którego nie powinno się rezygnować z writers' roomu). Każe nam spoglądać z podziwem na swoją wyrafinowaną intrygę, nie dostrzegając, że większość ludzi utkwi przy jej logicznych fundamentach. Choć zakładanie, że ktoś będzie temu z własnej woli poświęcał czas, jest z mojej strony i tak bardzo optymistycznym założeniem. Normalny widz zobaczy, część zrozumie, część nie i da sobie spokój, nie poświęcając serialowi ani chwili dłużej. Nic w tym złego. Ale czy będzie się przy tym choć przez moment dobrze bawił?
Śmiem twierdzić, że nie, zwłaszcza gdy już zapozna się z tym, co serial ma do zaproponowania w warstwie wizualnej. Czyli ciekawą i spójną wizję alternatywnej Warszawy (Polski tu tyle, co kot napłakał, a szkoda, bo wystarczyło wyściubić nos poza stolicę i od razu zrobiło się jakoś żywiej), a przede wszystkim absolutnie fantastyczne wietnamskie Chinatown, jakie twórcy zbudowali sobie na wschodnim brzegu Wisły. W gruncie rzeczy, gdyby całą historię sprowadzić do Roberta Więckiewicza biegającego po tamtejszych klimatycznych uliczkach i ucinającego sobie pogawędki z miejscowymi nad miską ryżu, jestem przekonany, że wypadłoby to lepiej, niż rzeczywisty efekt końcowy. To niestety tylko potwierdza kolejną wadę "1983", czyli kompletne wyprucie z jakiegokolwiek życia i emocji.
Tego w serialu Netfliksa nie uświadczycie w żadnej postaci, choć na ekranie dochodzi do całkiem konkretnych dramatów. Począwszy rzecz jasna od wiadomych zamachów, które są tu jednak tylko odległym wspomnieniem. Znacznie lepszy pogląd mamy choćby na rozdzielane rodziny, donoszących na siebie najbliższych, zranionych kochanków, itp. Nieważne jednak, po co sięgają twórcy, efekt jest zawsze doskonale obojętny. Podobnie jak losy bohaterów, którzy prawdziwi są w stopniu takim, jak przedstawiona w serialu historia. I mniejsza z umiejętnościami wykonawców, a zwłaszcza Macieja Musiała, który zbiera cięgi za to, że jego bohater ma przede wszystkim ładnie wyglądać i wygłaszać idiotyczne kwestie. W porządku, nie jest najmocniejszym punktem serialu, ale przy wszystkich problemach tej produkcji, jego daleka od wybitnej rola naprawdę nie ma decydującego znaczenia.
Netflix obdarował nas bowiem ładnie opakowaną i straszącą okropną pustką w środku serialową ciekawostką, przy której należy się poważnie zastanowić, czy ma prawo zainteresować kogokolwiek poza nami (ze względu na okoliczności). Mam wobec tego poważne wątpliwości, bo "1983" pomimo swojej pozornej unikatowości, przy bliższym kontakcie nie okazuje się w najmniejszym stopniu wyjątkowe. To niezbyt oryginalna dystopijna historyjka, wymieszana ze szpiegowskimi intrygami, które gdzieś już widzieliśmy, i ładnym, ale również wtórnym miksem retro z futuro. Ani szczególnie zajmująca, ani angażująca, za to pełna ludzi, który robią nie wiadomo co, nie wiadomo po co. Owszem, zagraniczny widz nie dostrzeże drętwoty polskich dialogów (nie żeby angielskie były pod tym względem lepsze), ale jeśli musimy się pocieszać czymś takim, to jest to zwyczajnie smutne.
No właśnie, smutek to dominujące uczucie po obejrzeniu całego "1983". Produkcji, która miała sprawić, że przebojem wkroczymy do lepszego serialowego świata, a okazała się o klasę gorsza od krajowej konkurencji. Serialu, który w swoich najlepszych momentach jest zaledwie kolejnym przeciętniakiem typu "obejrzeć i zapomnieć", jakich Netflix wypluwa wciąż więcej i więcej. Ani lepszym, ani gorszym od wielu innych. Ale że naszym, to jego nijakość odczuwamy szczególnie boleśnie.
"1983" będzie dostępny 30 listopada w serwisie Netflix.