Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
2 grudnia 2018, 22:02
"1983" (Fot. Netflix)
Dziś u nas będzie krótko, ale za to treściwie. Najgłośniejszy tytuł tygodnia — i zarazem największy kit — to "1983". Doceniamy z kolei "Genialną przyjaciółkę", "Mrs Wilson" i cudownego Alana Cumminga w "Doktorze Who".
Dziś u nas będzie krótko, ale za to treściwie. Najgłośniejszy tytuł tygodnia — i zarazem największy kit — to "1983". Doceniamy z kolei "Genialną przyjaciółkę", "Mrs Wilson" i cudownego Alana Cumminga w "Doktorze Who".
HIT TYGODNIA: Dorastanie w Neapolu – "Genialna przyjaciółka" śmiało wkracza w nowy etap
Z jednej strony wielka szkoda, że musieliśmy się już rozstać z małymi Lenù i Lilą, bo Elisa Del Genio i Ludovica Nasti błyskawicznie podbiły nasze serca w pierwszych dwóch odcinkach. Z drugiej, Margherita Mazzucco i Gaia Girace szybko wypełniły pozostałą po nich pustkę, a serial gładko przeszedł z dzieciństwa w okres dojrzewania. I choć trochę żal, że dziecięce pojmowanie świata musiało ustąpić miejsca nastoletnim problemom, "Genialna przyjaciółka" zrobiła wiele, by nam to wynagrodzić.
Przede wszystkim za sprawą relacji głównych bohaterek, której dynamika napędzała serialowe wydarzenia, nieustannie wymykając się prostym klasyfikacjom. Przechodziliśmy zatem od etapu wyraźnego ochłodzenia w ich stosunkach, gdy Lenù poszła do gimnazjum, poprzez odwilż ukoronowaną wspólną nauką łaciny na krawężniku, aż do kolejnych wybojów z powodu wzajemnej zazdrości. Zawsze jednak, gdy wydawało się, że przyjaźń Lenù i Lili zmierza w coraz bardziej niezdrowym kierunku, dziewczyny do siebie wracały, udowadniając, że pewnych więzi nie da się tak po prostu rozerwać. Razem źle, osobno jeszcze gorzej.
Temu z kolei towarzyszyły zarówno sprawy typowe dla wieku dojrzewania, jak i te wynikające ze specyfiki miejsca. Obok pierwszego okresu i zainteresowania płcią przeciwną mieliśmy więc kolejną odsłonę lokalnej wojenki, tym razem już z młodym pokoleniem w rolach głównych. I tam właśnie można było zauważyć, że w Neapolu skończył się czas fetowanej tańcem i fajerwerkami niewinności, a zaczęła symbolizowana kipiącą ze złości twarzą Rina Cerullo (Gennaro De Stefano) dorosłość.
Czy dopadnie ona w swoje szpony również Lenù i Lilę, dopiero zobaczymy, choć mamy nadzieję, że nasze bohaterki tak łatwo nie poddadzą się ponurej rzeczywistości. Wolelibyśmy bowiem oglądać je jak najczęściej oczarowane widokiem morza lub zatopione w tanecznym szale, niż zaangażowane w bezsensowne konflikty. Ale czy tych w ogóle można uniknąć, gdy przestaje się być dzieckiem? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Mrs Wilson", czyli Ruth Wilson w roli własnej babci
Krótki, zaledwie 3-odcinkowy miniserial "Mrs Wilson" zaczął się w tym tygodniu bardzo dobrym pilotem. I fakt, że Ruth Wilson gra tu własną babcię, jest frapującą ciekawostką. Ale przede wszystkim warto docenić miniserię za jej aspekt aktorski, scenariuszowy i techniczny.
O ile bowiem historię napisało samo życie (chociaż chwilami trudno w to uwierzyć), to twórcy "Mrs Wilson" opowiadają ją w sposób elegancki, wyważony, unikając prostej sensacyjności. A nie byłoby o nią trudno, skoro Alexander "Alec" Wilson (znany z "Gry o tron" Iain Glen) miał niejedną prywatną i zawodową tajemnicę, a po jego śmierci sekrety zaczynają wychodzić na jaw.{>
Ruth Wilson idealnie sprawdza się w roli wdowy, która próbuje zachować fason, gdy wali jej się cały świat. A Glen jest na tyle ujmujący, że nie dziwi, iż wszyscy tak łatwo nabierali się na liczne kłamstwa. Na dodatek obserwujemy bohaterów w dwóch planach czasowych, co dobrze pogłębia historię i buduje kontekst obyczajowy, religijny i historyczny.
"Mrs Wilson" to równocześnie skomplikowana szpiegowska historia i porządny dramat psychologiczny o człowieku, który zwodził innych, i o tym, jak radzą sobie jego bliscy po odkryciu prawdy. Jeżeli twórcom w kolejnych odcinkach uda się utrzymać dobrze prowadzoną międzygatunkowość i sprawne balansowanie między latami 40. i 60., to szykuje się kolejny udany seans z BBC. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Alan Cumming jako król Jakub w "Doktorze Who"
Nowy "Doktor Who", którego produkcją kieruje Chris Chibnall, na razie zachwyca mnie umiarkowanie, ale w odcinku "The Witchfinders" wreszcie znalazło się coś naprawdę świetnego. Odcinek przenosi nas do XVII-wiecznej Anglii, kiedy to polowano na czarownice, i bardzo ładnie punktuje hipokryzję tego typu zachowań. Nie tylko w tamtych czasach — to historia, którą można odnieść także do naszych czasów. Historia nie aż tak odkrywcza, żeby dawać jej hit samej w sobie.
Ale hit należy się jednemu z wykonawców: Alanowi Cummingowi, który brawurowo wcielił się w króla Jakuba I Stuarta, mającego obsesję na punkcie czarownic. W wersji Cumminga monarcha jest absolutnie cudowny, przerysowany, przedramatyzowany i bardzo, bardzo ludzki. A przy tym to szalenie campowa, komediowa, kpiarska wersja angielskiego króla (ach, to spojrzenie, którym obrzucił Ryana, "nubijskiego księcia"!). Takiej energii, takiego błysku w oku w tym sezonie "Doktora Who" jeszcze nie było. Aktor znany z "Żony idealnej" przebił wszystkich, w tym — niestety — także odtwórców głównych ról.
Nie obraziłabym się, gdyby Cumming jeszcze w "Doktorze Who" powrócił, co więcej, nie miałabym nic przeciwko temu, aby król Jakub choćby na krótko został pasażerem TARDIS. I mam wrażenie, że cała Wielka Brytania by się ze mną zgodziła — Radio Times napisał, że to może być najlepszy występ gościnny w historii "Doktora Who", z kolei Digital Spy zebrał pełne zachwytu tweety. Miejmy nadzieję, że Chibnall już myśli, jak umożliwić Cummingowi kolejny taki występ. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Dirty John", czyli tandeta z Connie Britton
O tym, że z podcastu da się zrobić świetny serial, przekonali nas ostatnio twórcy "Homecoming". Niestety, "Dirty John" gra w znacznie niższej lidze. To antologia, której 1. serię poświęcono romansowi Debry Newell (Connie Britton, "Friday Night Lights", "American Horror Story") z Johnem Meehanem (Eric Bana). Już pierwsza scena, w której główna bohaterka w zwolnionym tempie wędruje korytarzem, monologując z offu o tym, że wierzy w sny, a równocześnie dostajemy "mroczne" przebitki na plamy krwi, pokazuje dobitnie, z czym mamy do czynienia.
"Dirty John" to bowiem tandetny thriller i jeszcze gorsze romansidło. Byłoby z tego może znośne guilty pleasure, ale perypetie bogatej, zamężnej wcześniej wielokrotnie, a przy tym totalnie nijakiej Debry z Johnem, w zamierzeniu pewnie tajemniczym, a w praktyce po prostu skaczącym po zmiennych nastrojach, są równie absurdalne, co nudne. Nie pomaga drugi plan, bo córki zapatrzonej w partnera bohaterki, czyli rozpieszczona Veronica (Juno Temple, "Vinyl") i miła Terra (Julia Garner, "Ozark"), to karykatury postaci.
Serial stworzyła Alexandra Cunningham, scenarzystka "Desperate Housewives", ale z autoironią tamtej opowieści "Dirty John" nie ma nic wspólnego. Ma za to długie teledyskowe montaże luksusowych widoczków oraz koszmarne dialogi i monologi, których nawet Britton nie ratuje.
Naprawdę szkoda tej aktorki. Sądziłam, że marnowała się już w "Nashville", więc co dopiero powiedzieć o najnowszej produkcji z jej udziałem. W roli matki Debry z niezrozumiałych powodów pojawia się natomiast znana ze świetnych seriali Jean Smart ("Fargo", "Legion"). Obie aktorki źle wybrały i utknęły w świecie "Dirty John". Widzowie zdecydowanie nie powinni popełnić tego samego błędu. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "1983", czyli ponura netfliksowa przeciętność
Chcielibyśmy Wam powiedzieć, że oceniany na chłodno, pierwszy polski serial Netfliksa jednak nie jest aż tak rozczarowujący, jak nam się wydawało. Chcielibyśmy oświadczyć, że jego drobne niedoskonałości giną w powodzi zalet. Chcielibyśmy w końcu zapewnić, że po prostu świetnie się go ogląda, od samego początku kibicując bohaterom, utożsamiając się z nimi i w emocjach przeżywając ich nieprawdopodobną historię.
Sami jednak pewnie zdążyliście się już przekonać, że nie możemy tego zrobić, bo zaprzeczylibyśmy podstawowym faktom. Te natomiast nie pozwalają nam wziąć "1983" w obronę, mimo że dzieło Joshui Longa nie jest pod każdym względem fatalne. Ba, powiedzielibyśmy nawet, że idealnie wpisuje się w krajobraz netfliksowej szarości, czyli szeregu seriali, które ogląda się kompletnie beznamiętnie i zapomina o nich minutę po seansie. No ale przecież w tym przypadku miało być zupełnie inaczej.
Mieliśmy dostać produkcję, która od tej przeciętności będzie tak odległa, jak to tylko możliwe, zachwycając wizją alternatywnej rzeczywistości i trzymając na krawędzi foteli intrygą. Tymczasem serialowy świat wrażenie może robić tylko pod względem wizualnym, bo już konstrukcja jego, postaci i całej fabuły, łagodnie mówiąc, pozostawia wiele do życzenia. A najgorsze jest to, że po pełnej napięcia i emocji historii, jakiej mieliśmy przecież prawo oczekiwać, została mdła bieganina, o której stawce trzeba nam łopatologicznie przypominać, bo bez tego ciągle gdzieś ginie.
Podobnie zresztą jak sens, umiejętności aktorskie wielu świetnych wykonawców i scenariuszowa lekkość, która mogłaby nas zgrabnie poprowadzić przez fabularne zawiłości. Niestety, tej w "1983" praktycznie nie uświadczycie, w zamian dostając dialogi tak drętwe, że bolą od nich zęby i postaci równie żywe jak klisze, na jakich je oparto. Jest jeszcze międzynarodowa intryga, spisek mający na celu utrzymanie komunizmu w Polsce i bardzo ważne pytania o sprawiedliwość, wolność, bezpieczeństwo i takie tam. Tylko jak się na nich skupiać, gdy człowieka męczą kwestie typu: kto nazywa dzieci Anatol, Kajetan i Ofelia?
Na tym w gruncie rzeczy kończy się w "1983" oryginalność, bo reszta jest upchanym w nudny schemat pokazem nijakości. Nieangażującym, męczącym i niesprawdzającym się nawet w roli ciekawostki. Wielka szkoda. [Mateusz Piesowicz]