"Nightflyers" to tylko kolejny kosmiczny horror. Recenzja nowego serialu science fiction
Mateusz Piesowicz
6 grudnia 2018, 11:33
"Nightflyers" (Fot. SyFy)
Czy gdyby nie George R.R. Martin, na którego noweli oparto fabułę "Nightflyers", serial SyFy miałby szansę się przebić? Wątpimy, bo na nazwisku autora "Gry o tron" oryginalność tej produkcji się kończy.
Czy gdyby nie George R.R. Martin, na którego noweli oparto fabułę "Nightflyers", serial SyFy miałby szansę się przebić? Wątpimy, bo na nazwisku autora "Gry o tron" oryginalność tej produkcji się kończy.
Co nie musi koniecznie oznaczać, że jest to serial absolutnie beznadziejny. Nie, "Nightflyers" bliżej do miana kolejnego przedstawiciela już dość oklepanego gatunku, który nie bardzo potrafi powiedzieć coś nowego. Pytanie tylko, czy liczenie na innowacyjność miało w tym przypadku w ogóle jakieś podstawy? Patrząc na zapowiedzi, należało się raczej spodziewać solidności, w najlepszym przypadku czegoś nieco ponad przeciętną. Problem w tym, że nawet po odpowiednim obniżeniu kryteriów, serial SyFy wciąż nie do końca spełnia oczekiwania.
A zaczęło się całkiem nieźle, co mogliście na własne zobaczyć już kilkanaście dni temu. Otwarcie premierowego odcinka "Nightflyers" było bowiem mocne, klimatyczne i zagadkowe, czyli dokładnie takie, jaki miał być cały serial. Po obejrzeniu trzech odcinków z dziesięciu (w Polsce "Nightflyers" pokaże Netflix, nie ma jeszcze daty premiery) stwierdzam jednak z przykrością, że pierwsze pięć minut to wciąż najlepsze, co ma do zaoferowania produkcja SyFy. Później zostajemy bowiem uwikłani w pełną niedopowiedzeń, lecz utkaną na schematach historię, której trudno choć na chwilę wzbudzić w widzu większe emocje.
W dużej części może to wynikać z faktu, że twórcy przyjęli zastanawiającą strategię niemówienia nam praktycznie niczego. Rozumiem, że stopniowe ujawnianie sekretów sprzyja budowaniu odpowiedniego napięcia, ale tutaj zdecydowanie z tym przesadzono. Co innego wszak atmosfera tajemnicy, a co innego zastanawianie się, kim u licha są ci wszyscy ludzie, co robią na statku kosmicznym i czemu przydarza im się mnóstwo strasznych rzeczy, na które reagują zaskakująco obojętnie. Widziałem całkiem niedawno pod wieloma względami identyczny serial, w którym tło opowieści zajmowało zdecydowanie za dużo miejsca – w "Nightflyers" jest na odwrót, jakby twórcy nie potrafili znaleźć złotego środka.
Informacje na temat fabuły musimy więc zbierać z porozrzucanych tu i ówdzie strzępów, z których możemy się dowiedzieć, że jest rok 2093, a Ziemia stoi na krawędzi zagłady. Pomysłem na ratunek jest kolonizacja kosmosu, ale że ta idzie opornie, ludzkość potrzebuje drobnej pomocy z zewnątrz. Tak przynajmniej uważa doktor Karl D'Branin (Eoin Macken), który odkrył (w miarę) niedaleką obecność czegoś, co może być zaawansowaną obcą formą życia. No to nic tylko lecieć, czyż nie? No właśnie nie, bo przekonanie Karla nie znalazło powszechnego uznania, więc z misji nici.
I tu na scenę wkracza statek Nightflyer, kierowany przez tajemniczego kapitana Roya Erisa (David Ajala). Kim jest i skąd u diabła ma supernowoczesny statek kosmiczny, pozostaje tajemnicą. Liczy się to, że zabiera na pokład Karla i jego ekipę naukowców, stając się tym samym ostatnią nadzieją ludzkości. No nie będę ukrywał, że widziałem już historie oparte na solidniejszych fundamentach. Jasne, wszystko jeszcze może nabrać perfekcyjnego sensu, ale na ten moment nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś tu rozłożył stelaż scenariusza tylko po to, żebyśmy mogli znów pooglądać grupę ludzi walczących o przetrwanie w kosmosie.
Bo nie wspomniałem jeszcze o najważniejszym. Nightflyer nie może przecież być takim zwykłym statkiem i coś musi z nim być coś nie tak. Oczywiście nie będę zdradzał co, ale wiedzcie, że objawia się to mordowaniem załogi i dręczeniem pasażerów przerażającymi wizjami. Uff, nie macie dość? To mogę Wam jeszcze powiedzieć, że na pokładzie znajduje się także niejaki Thale (Sam Strike), telepata, który staje się kozłem ofiarnym w związku z wszystkimi dziwnymi i makabrycznymi zjawiskami. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego tkwi natomiast biedny, pozostawiony sam sobie widz, który stara się poczuć choć namiastkę ekranowej dramaturgii.
Tylko jak to zrobić, gdy serial zamiast umiejętnie ją zbudować, choćby za pomocą przekonujących więzi z bohaterami, woli ciągle wodzić nas za nos. "Nightflyers" od samego początku kusi zapowiedziami serialu lepszego, niż mogliśmy się początkowo spodziewać, ale potem coraz wyraźniej daje do zrozumienia, że były to obietnice bez pokrycia. Weźmy nieujawnianie podstawowych faktów, które mogło wyglądać na sprytny zabieg w konstrukcji opowieści, ale okazało się po prostu kiepsko napisanym scenariuszem. Przykład z 2. odcinka, gdy jeden z bohaterów oświadcza, że nie może teraz czegoś zdradzić. W porządku, prosty, ale skuteczny suspens. Tylko że już w kolejnej godzinie dowiadujemy się wszystkiego i trudno pojąć, czemu kazano nam czekać.
Dalej mamy także błyskawiczne przeskakiwanie z wątku do wątku, które początkowo każe nam skupiać całą uwagę na wydarzeniach. Z czasem jednak staje się tylko drażniącym chwytem montażowym, mającym zamaskować brak logicznych związków przyczynowo-skutkowych. Idąc tym tropem, trafimy jeszcze na tajemnicze postaci, które okażą się charakterami zbudowanymi na najprostszych kliszach, a niezwykłe zdarzenia zwykłymi straszakami podanymi w efektownej formie. I po to się tak trudziliśmy?
Pewnie, to ciągle da się oglądać, a po ułożeniu fabularnych puzzli w większą całość, może nawet zaintrygować. Jednak szukając czegoś więcej niż tendencyjnego horroru i science fiction, które udaje, że ma ambicje, możecie się srogo rozczarować. Przy bliższym poznaniu okaże się bowiem, że "Nightflyers" to nic innego jak kolejna mieszanka klasycznych motywów (nie wiem, która to już produkcja, która strywializowała "Odyseję kosmiczną" Kubricka), taniego straszenia i stereotypowych postaci, wśród których z łatwością odnajdziemy znane tropy.
Nikogo więc nie zdziwi, że D'Branin uciekł w kosmos od osobistych problemów, coś go łączy z opiekującą się Thale'em doktor Agathą Matheson (Gretchen Mol), a sam telepata jest po prostu odtrąconym przez ludzi wyrzutkiem. Do tego mamy jeszcze sarkastycznego ksenobiologa Rowana (Angus Sampson), stroniącą od ludzi specjalistkę od cybernetyki Lommie (Maya Eshet, najlepsza aktorsko w serialu) i prawą rękę Karla, genetycznie zmodyfikowaną Mel (Jodie Turner-Smith), którą zapamiętałem tylko z tego, że bez szczególnej potrzeby rozebrano ją kilka razy w ciągu pierwszych odcinków. Bardzo dojrzale, nie ma co.
Jest to zresztą przykład, który dobrze odzwierciedla, jak w przypadku "Nightflyers" oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością. Człowiek liczy na zmuszającą do myślenia historię, a dostaje chaotyczny scenariusz, krew i goliznę w kosmosie. Wszystko oczywiście w bardzo ładnym opakowaniu, bo trzeba podkreślić, że poza dosłownie paroma momentami, gdy dało się zauważyć słabości CGI, serial naprawdę świetnie wygląda. Nawet najbardziej efektowna rozrywka do kotleta pewnego pułapu jednak nie przeskoczy, a jeśli chcecie się przy produkcji SyFy dobrze bawić (co wcale nie jest wykluczone), im szybciej przyjmiecie to do wiadomości, tym lepiej.