Nasze podsumowanie tygodnia — ostatnie hity w tym roku!
Redakcja
16 grudnia 2018, 22:02
"Ucieczka z Dannemory", "Genialna przyjaciółka" i "Mrs Wilson" znalazły się wśród najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy w tym tygodniu. Zapraszamy na ostatnie nasze tegoroczne hity!
"Ucieczka z Dannemory", "Genialna przyjaciółka" i "Mrs Wilson" znalazły się wśród najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy w tym tygodniu. Zapraszamy na ostatnie nasze tegoroczne hity!
HIT TYGODNIA: "Odpowiednik" wrócił i przypomniał, że nam go brakowało
Nie, "Inside Out", czyli premierowy odcinek 2. sezonu "Odpowiednika", nie był najlepszym, co ten serial ma do zaoferowania. Pisząc o nim, narzekałem, że łatwo utonąć w gęstej plątaninie wątków i postaci, brakowało mi drugiego Howarda i emocjonalnego zaczepienia w większości scen. Patrząc z większego dystansu, trudno jednak nie cieszyć się z powrotu tej szpiegowskiej intrygi z fantastyką w tle, bo ta nadal wciąga jak mało co.
Gdy więc już opanujecie informacyjny chaos, przypominając sobie kto, z kim, przeciw komu i dlaczego, zanurzycie się po szyję w znajomym, zimnowojennym klimacie – tym razem nawet bardziej napiętym, w końcu relacje dyplomatyczne między dwoma światami zostały brutalnie przecięte. Pośrodku tego zamieszania znaleźli się natomiast nasi bohaterowie, na czele z Howardem Prime'em, który prowadząc życie swojego odpowiednika, musi zająć się dochodzącą do siebie, lecz mającą kłopoty z pamięcią żoną. Emily (świetna Olivia Williams) i jej powrót rzeczywistości były najlepszą częścią odcinka i tylko czekać, aż jej wątek nabierze rumieńców.
Tych nie brakowało za to w historii Petera i Clare, ciągle sprawiających wrażenie szczęśliwego małżeństwa, ale mających coraz większe wątpliwości co do swoich ról. Zwłaszcza on zaczyna nie radzić sobie z presją, spotęgowaną jeszcze przez pojawienie się na scenie Nayi Temple (Betty Gabriel) – byłej agentki FBI, która wygląda na taką, co nie da sobie za długo wciskać kitu.
Nie wiemy jeszcze, dokąd to wszystko zaprowadzi, ale jesteśmy przekonani, że lada moment sprawy skomplikują się jeszcze bardziej. W końcu wciąż nie odwiedziliśmy świata po drugiej stronie. Czekamy zatem niecierpliwie na ciąg dalszy, na razie ciesząc się po prostu z faktu, że "Odpowiednik" znów z nami jest. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Ucieczka z Dannemory", czyli rajd przez podziemne korytarze
Ze względu na świąteczną przerwę w wyróżnianiu odcinków doceniamy dziś wyjątkowo aż dwie odsłony "Ucieczki z Dannemory". Szkoda by było nie odnotować rewelacyjnych scen udostępnionej dziś na HBO GO części wciągającej opowieści o próbie wyrwania się ludzi z więzienia – tego dosłownego i tego metaforycznego.
Już poprzedni odcinek miał sporo świetnych elementów. Wiara Tilly, że Matt i Sweat uwolnią ją od nudnego życia, zaowocowała metamorfozą bohaterki, która zaczęła o siebie dbać, a przy tym straciła resztki cierpliwości do męża. Mimo że Lyle nie należy do najbardziej porywających postaci, trudno mu nie współczuć. Stara się, jak umie, ale dla Tilly zawsze będzie kimś, kogo poślubiła, "bo był pod ręką".
Najmocniejszy punkt 4. odcinka to jednak niewiarygodnie klaustrofobiczna scena ze Sweatem w rurze ciepłowniczej. Mogło się zrobić słabo przy oglądaniu. Ale już pierwszymi minutami odcinka 5. twórcy przebili ten fragment, proponując fenomenalną sekwencję, w której Sweat testuje drogę ucieczki. Pozbawiony dialogów, za to uzupełniony hipnotyzującą muzyką rajd więźnia przez podziemne korytarze na długo zostaje w pamięci widza.
Reszta najnowszej części miniserii też trzyma fason. Widzimy kulminację długich przygotować, wyrwanie się na wolność. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem, gdy Tilly wylądowała w szpitalu z podejrzeniem ataku serca, unikając w ten sposób podjęcia wprost decyzji, czy pomoże uciekinierom. Wiemy jednak, że nie zdecydowała się podać mężowi tabletek, więc podejrzewać można, że dotarło do niej, ile ryzykuje dla marzenia o ucieczce z małego miasteczka.
Sama historia prowadzona jest konsekwentnie i z pomysłem, ale "Ucieczka z Dannemory" pozostaje serialem, który wygrywa przede wszystkim aktorsko i technicznie. Ta dwie warstwy świetnie się zresztą łączą. Pomysł, by kamera długo towarzyszyła kolejnym postaciom, pozwala obsadzie na zniuansowanie emocji, zbudowanie wielowymiarowych bohaterów. Nie należy jednak ignorować też planów dalekich, bo i te kadry robią oszałamiające wrażenie.
Matt i Sweat wreszcie osiągnęli cel, a widz zapewne znów został z wyrzutami sumienia, że kibicuje temu morderczemu duetowi. Niedługo przekonamy się, co uciekinierzy zrobią z upragnioną, kruchą wolnością. I mamy nadzieję na kolejne aktorskie i zdjęciowe popisy. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Ślub z gorzkim zakończeniem w "Genialnej przyjaciółce"
Finałowe odcinki "Genialnej przyjaciółki" przyniosły Elenie i Lili szereg rozczarowań, z których największe twórcy zostawili na sam koniec, gdy już wydawało się, że weselnej atmosfery nic nie zrujnuje. W końcu po drodze do ślubu ze Stefano Carraccim Lila poszła na tyle trudnych kompromisów, że nic już nie miało prawa zepsuć jej dnia. Niestety, rzeczywistość znów okazała się podła.
Pojawienie się Marcello Solary z przyklejonym do twarzy cwaniackim uśmieszkiem może wydawać się błahostką, ale w tym przypadku ma naprawdę kolosalne znacznie. Lila porzucała wszak wszystko, na czele z marzeniami, których dotąd zaciekle broniła, godząc się ostatecznie z faktem, że małżeństwo to dla niej jedyna forma ucieczki z otaczającego ją świata. Daleka od idealnej, ale ciągle przebyta z podniesioną głową i na własnych warunkach. Tak przynajmniej sądziła, dopóki w jednej chwili jej wyobrażenie nie runęło niczym domek z kart.
Odnajdując zapłakanym wzrokiem równie zrozpaczone spojrzenie Lenù, Lila wiedziała, że tylko jej przyjaciółka rozumiała, co w tym momencie przeżywa. Dwie bohaterki, tak bardzo chcące wyrwać się z plebejskiej rzeczywistości, zdawały sobie bowiem sprawę, że pomimo ogromnych wysiłków, poniosły klęskę. A wręcz musiały ją ponieść, bo nieważne jakby się starały, pewnych ograniczeń nie przeskoczą. Czyżby więc były na nie skazane do końca życia?
Mamy nadzieję, że nie, ale to już temat na kolejny sezon. My już nie możemy się go doczekać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Pani Wilson znajduje spokój
Finałowy odcinek "Mrs Wilson" nie zawiódł, dobrze domykając całą nietypową historię, a równocześnie nieco zmieniając klimat. Obok tajemnic i szukania prawdy zaznaczono silniej wątek religijny, kwestię przebaczenia i odnalezienia siebie po tym, jak dotychczasowe życia okazało się zbudowane na kłamstwach.
Na szczęście nie zabrakło napięcia. Powtarzane wciąż pytanie, kim był Alec, znów się skomplikowało. Dylemat, czy był lojalnym szpiegiem wrobionym przez zdrajców czy fantastą zwolnionym za kłamstwo, nie doczekał się jednoznacznego rozstrzygnięcia, bo i życie go nie przyniosło, skoro brytyjskie służby nawet w 2018 roku zabraniają rodzinie dostępu do akt. Ale dla miniserialu wyszło nawet ciekawiej, że Alison nie może w pełni rozwikłać zagadki.
Rodzinna historia w finale także została rozwinięta. Pokazano, że pani Wilson już w latach 40. na jakiś czas zostawiła męża, nie wierząc w jego opowieści. Potem podjęła decyzję, by jeszcze raz mu zaufać, i się jej trzymała, by po latach dostrzec, że żyła złudzeniami. Kroplą, która przelała czarę goryczy, okazała się kolejna, czwarta już żona Aleca, a widz został sprytnie zaskoczony. O ile bowiem można się było spodziewać, że coś złego nastąpi akurat wtedy, gdy Alison uznała, że wreszcie wie, kim był jej mąż, to bardziej prawdopodobny w kontekście dominującego w odcinku tematu wydawał się jakiś szpiegowski zamach, a nie kolejna rodzina Aleca.
Alison znajduje spokój w poświęceniu się wierze, odcięciu się od świeckiego świata. To zaskakująco spokojny, słodko-gorzki finał tej opowieści. Mógłby się pewnie wydać schematyczny, gdyby nie to, że chodzi o opowieść opartą na faktach, a twórcy potrafili ten wątek ciekawie rozegrać. W "Mrs Wilson" dobrze pokazano analogię miedzy zaufaniem Alecowi a zaufaniem Bogu. Alison, rozczarowana mężem, znajduje w sobie jednak siłę, by uwierzyć raz jeszcze.
Miniseria BBC to świetnie zagrana (brawa zwłaszcza dla Ruth Wilson!), interesująca opowieść o szukaniu prawdy, wywołująca napięcie i tworząca aurę tajemniczości bez pościgów czy strzelanin. Gęsta atmosfera wynika tu z konkurujących narracji o Alecu, jakie poznaje Alison, walcząc o odpowiedzi na dręczące ją pytania. Bohaterka odnajduje spokój, a różne odłamy rodziny tajemniczego pana Wilsona odnajdują się nawzajem (choć dopiero w XXI wieku), co dowodzi, że nawet jeśli pewne zagadki nigdy nie znajdą rozstrzygnięcia, to rozwiązaniem może być wzniesienie się poza dawne krzywdy. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: #MeToo w "Pokoju 104"
W dwóch ostatnich odsłonach "Pokoju 104" w tym sezonie dostaliśmy historie nietypowych duetów. O ile jednak kłótnia kuzynów z Mahershalą Alim i Jamesem Earlem nie zostanie nam na długo w pamięci, o tyle bardzo aktualna opowieść z fantastyczną Mary Wiseman ("Star Trek: Discovery") w podwójnej roli jak najbardziej tak. Tym bardziej, że choć podejść do #MeToo w telewizji już trochę było, to zdecydowanie się na ich tle wyróżnia.
W końcu niewiele jest seriali, które dają okazję porozmawiać o bolesnych wydarzeniach z przeszłości z samą sobą. Dosłownie, bo Josie, dramatopisarka pracująca nad nową sztuką, potrzebując wyjaśnienia pewnych spraw, wdaje się w dyskusję ze swoją młodszą wersją – studentką pierwszego roku, która właśnie udaje się na kończącą semestr imprezę. Ot, taka wersja wewnętrznych zmagań i dręczących bohaterkę wątpliwości.
Choć tutaj przybiera to często formę monologu, bo młodsza Josie nie dość, że jest znacznie bardziej wygadana od starszej, to jeszcze sarkastyczna i niesamowicie pewna siebie. W innym wypadku przecież ona, współczesna kobieta i zdeklarowana feministka, nie pakowałaby się z własnej woli do bagna wypełnionego alkoholem i testosteronem, czyż nie? Problem w tym, że gdy już Josie wpadła w jego odmęty, stopniowo zaczynała tracić kontrolę nad wydarzeniami i bynajmniej nie chodzi tu tylko o zawłaszczenie maszyny do karaoke.
"Wiem, co robię" – pada jednak z jej strony w pewnym momencie, a że zaraz potem to wyznanie zostaje doprawione koką, można się już spodziewać, że noc nie skończy się dobrze. I choć młodsza Josie mocno zapiera się w twierdzeniu, że nad wszystkim panowała, sama dobrze wie, że było zupełnie inaczej. Wyjątkowo koszmarna scena gwałtu, gdzie albo kamera skupia się na twarzy bohaterki, albo pokazuje nam jej punkt widzenia, tylko to potwierdza.
Powiecie, że tłumaczenie, że nie ma czegoś takiego jak niekonsensualny seks było zbyt łopatologiczne? Bardzo możliwe, ale o to przecież chodziło. Dosadna forma była potrzebna, by Josie mogła sama ze sobą dojść do konsensusu na temat wydarzeń, które zostały z nią już na zawsze. Szukanie wymówek dla sprawcy, obwinianie samej siebie – to znamy to aż za dobrze z rzeczywistości, uderzanie bolesną prawdą prosto w twarz jest znacznie rzadsze. A jeśli zdarza się w tak niecodziennej i świetnie przemyślanej postaci, jak w "Pokoju 104", tym lepiej. [Mateusz Piesowicz]