Nasze największe serialowe rozczarowania 2018 roku
Redakcja
22 grudnia 2018, 22:02
"1983" (Fot. Netflix)
Więcej seriali niż kiedykolwiek w historii i całe mnóstwo rozczarowań. Od "1983" i "The Romanoffs" aż po to, co Netflix zrobił z produkcjami Marvela — oto najgorsze rzeczy, jakie nas spotkały w tym roku.
Więcej seriali niż kiedykolwiek w historii i całe mnóstwo rozczarowań. Od "1983" i "The Romanoffs" aż po to, co Netflix zrobił z produkcjami Marvela — oto najgorsze rzeczy, jakie nas spotkały w tym roku.
"The Romanoffs", czyli wakacje twórcy "Mad Men" za 70 milionów
Matthew Weiner za sterami. 70 mln dolarów budżetu na osiem odcinków. Zdjęcia na trzech kontynentach, w siedmiu różnych krajach. Niesamowita, ogromna, wypełniona znanymi nazwiskami obsada. Intrygujący temat — ludzie, którym wydaje się, że są potomkami carskiej dynastii Romanowów. "Historia o tym, że wszyscy kwestionujemy to, kim jesteśmy i kim mówimy, że jesteśmy". Wszystko to razem złożyło się na naszą najbardziej oczekiwaną premierę jesieni, a pewnie i roku, bo nasza słabość do wszystkiego, co wiąże się z "Mad Men", jest naprawdę duża.
Liczyliśmy się z tym, że gigantyczny projekt Amazona może nie wypalić, ale porażki na taką skalę się nie spodziewaliśmy. Weiner dostał wolną rękę i stworzył koszmarek — kolosa na glinianych nogach, który bywa ładny, ale jest też totalnie pusty w środku i pozbawiony choćby odrobiny oryginalności. Niektóre odcinki wyglądały jak studenckie zabawy pt. "Jak skleić ze sobą jak najwięcej banałów w jeden film". Inne były niezbyt ciekawymi pocztówkami z różnych stron świata, przypominającymi ostatnie filmy Woody'ego Allena. W jednym Weiner — oskarżony o molestowanie przez dawną scenarzystkę "Mad Men" — próbował nam powiedzieć, kto tu tak naprawdę jest ofiarą.
Czasem dawało się znaleźć w tym chaosie coś fajnego, czasem zdarzały się nawet całe przyzwoite odcinki (jak "End of the Line" – ten, w którym Kathryn Hahn i Jay R. Ferguson pojechali do Władywostoku kupić sobie dziecko), ale biorąc pod uwagę, jak duże były oczekiwania, "The Romanoffs" to potężny zawód. To osiem poskładanych ze schematów historii z szablonowymi bohaterami, które rzadko działały każda z osobna i tym bardziej zawiodły jako całość. Nie tego się spodziewaliśmy po twórcy, który dał nam "Mad Men". [Marta Wawrzyn]
Platformy streamingowe kasują coraz więcej dobrych seriali
Pożegnania z ukochanymi serialami to nieodłączna część ich oglądania. Jednak co innego, kiedy szanse na kolejny sezon zaprzepaści paskudny skandal albo gdy po prostu wyczerpała się formuła. Trudniej pogodzić się z kasowaniem stosunkowo młodych, chwalonych produkcji. Takich, które nawet jeśli nie były oglądane na masową skalę, to miały i wierną publikę, i uznanie krytyków.
A właśnie tego rodzaju bolesnych kasacji doznawaliśmy w mijającym roku zdecydowanie zbyt często. O ile po słabszym poprzednim sezonie i po skandalach z udziałem Jeffreya Tambora nie żywimy już bardzo ciepłych uczuć wobec "Transparent" Amazona, a "Casual" dostało od Hulu przynajmniej szansę zakończenia historii na własnych warunkach, to pożegnaliśmy także seriale, które naprawdę mogły mieć przed sobą piękną przyszłość.
"Unbreakable Kimmy Schmidt" przetrwało wprawdzie cztery serie, ale przy takiej formie i tej ekipie mogłoby bawić jeszcze długo. Nie przekonamy się o tym. A Netflix zakończył nie tylko opowieść Tiny Fey i Roberta Carlocka (przed nami tylko druga część finałowej serii), ale także ekstrawaganckie "Lady Dynamite", rewelacyjnie korzystające z formy dokumentu "American Vandal" i przeurocze "Everything Sucks!".
Od pewnego czasu zdajemy sobie chyba wszyscy sprawę, że model biznesowy Netfliksa przewiduje nacisk na ilość seriali, światową ekspansję i wymierny zysk, a nie na schlebianie niszowej publiczności. Ale w tym roku mocno rozczarował nas również Amazon. Odważne "I Love Dick", przejmujące "One Mississippi" i symfoniczne "Mozart in the Jungle"… Raczej trudno pocieszać się, że za te komediodramatyczne perełki dostaniemy nową wersję "Władcy Pierścieni".
Jasne, trochę przyjemności nam zostawiono. Cieszymy się na nowe odcinki "GLOW" (też przez chwilę zagrożone!), "Dear White People i "One Day at a Time". Mamy też uzasadnioną nadzieję, że na dłużej zostanie z nami "Wspaniała pani Maisel". Ale coraz mniej tego typu opowieści znajdziemy na platformach streamingowych. Wygląda na to, że w takim serialowym krajobrazie czeka nas absurdalna sytuacja pokładania wiary w… Facebooka, który wbrew niskiej oglądalności obiecał 2. serię "Sorry for your Loss". [Kamila Czaja]
Netflix w fatalnym stylu pozbywa się seriali Marvela
Spokojnie, nie zwariowaliśmy i nie będziemy narzekać na skasowanie "Iron Fista" (to nastąpiło i tak o rok za późno). Właściwie to nawet pozbycie się "Luke'a Cage'a" i kpinę w żywe oczy, jaką było zakończenie "Daredevila", byśmy przeboleli. Nie pierwsze i na pewno nie ostatnie to seriale, które przedwcześnie spotkał przykry los, więc przez chwilę żal nad nimi mieszałby się w nas ze wściekłością, ale w końcu zapomnielibyśmy o sprawie. Ten przypadek jest jednak inny, bo nie da się go wytłumaczyć żadnymi logicznymi przesłankami.
"Daredevil" został wszak skasowany po swoim być może najlepszym sezonie, będąc wciąż jednym z najpopularniejszych seriali Netfliksa. "Luke Cage", a tym bardziej "Iron Fist", tak dobrych notowań nie miały, ale nie możemy się pozbyć wrażenia, że gdyby wyemitowano je nieco wcześniej, teraz czekalibyśmy na kolejne odsłony. Tak jak w przypadku "Jessiki Jones", która też przecież miała słabszy sezon niż poprzedni, ale zamówienie dostała jeszcze w kwietniu, zanim zaczęła się wielka czystka.
Z czego więc wynika cała ta sytuacja? Zależy, kogo spytacie. Jedni odpowiedzą, że to Marvel (i stojący za nim Disney) podciął skrzydła tej części swojego uniwersum, inni będą zapewniać, że wszelkie decyzje w sprawie wyszły od Netfliksa. Jaka jest prawda – w gruncie rzeczy szczególnie nas nie obchodzi. Ostatecznie bowiem w tej gierce wielkich korporacji najbardziej pokrzywdzeni zawsze są widzowie.
Nieważne zatem, czy obecna umowa przestała się podobać Netfliksowi czy Disneyowi, przykry jest przede wszystkim bezceremonialny sposób, w jaki zostali potraktowani fani komiksowych seriali. Ludzie, wokół których teoretycznie cały ten biznes powinien się kręcić, po raz kolejny wylądowali na samym dnie łańcucha pokarmowego. Ot, lakoniczna notka pożegnalna, zero wyjaśnień, nie wasza sprawa, pooglądajcie sobie dotychczasowe sezony, bo nie dostaniecie nic nowego przez dwa lata. Niby absolutnie nie powinno nas to dziwić, a jednak wciąż pozostawia za sobą wielki niesmak.
A to przecież jeszcze nie koniec, bo nie wiemy, jak Wy, ale my nie mamy wielkich złudzeń, że lada moment będziemy przerabiać to wszystko raz jeszcze przy "Punisherze" i nieco później przy "Jessice Jones". [Mateusz Piesowicz]
"House of Cards" pozostawia po sobie okropne wrażenie
Im bardziej przedłużano "House of Cards", tym bardziej absurdalne wydawały się serialowe intrygi. Z sezonu na sezon serial coraz bardziej przypominał cień samego siebie, ale wydawało mi się, że akurat sezon finałowy może wypaść przyzwoicie. W końcu nastąpiła totalna zmiana warty — Frank Underwood został uśmiercony, a fotel prezydenta USA przejęła jego lodowata małżonka, Claire. Dla mnie zawsze ciekawsza połowa z tego duetu.
Tym bardziej przykro było patrzeć, jak "House of Cards" i postać pani prezydent zamieniają się w autoparodię. Po sezonie wypchanym dziwacznymi intrygami, morderstwami rodem z Rosji Putina, ciążami i aborcjami, groźbami wojny atomowej, wypaczonym feminizmem itp., itd. finałowa rozgrywka sprowadziła się do Claire Underwood, Douga Stampera i tego, co się stało z Frankiem Underwoodem. Tajemnica jego śmierci, która napędzała cały sezon — choć przecież ważniejsza miała być Claire — okazała się kuriozalna, a zakończenie mało satysfakcjonujące. Efekt jest taki, że do serialu raczej nigdy nie wrócę.
"House of Cards" zamieniło się w morderczą operę mydlaną, w której polityczne bzdurki zmiksowano z twistami rodem z taniego melodramatu i mnóstwem banalnych interakcji pomiędzy drugoplanowymi bohaterami, których imion nikt nie pamięta. A wszystko to w nieświeżej oprawie — serial Netfliksa przy nowych produkcjach z tego roku prezentuje się jak relikt poprzedniej epoki. Dobrze, że to już koniec, szkoda, że aż tak marny. [Marta Wawrzyn]
"1983", czyli jak Netflix nie odmienił Polski na lepsze
W gruncie rzeczy jedynym nierozczarowującym aspektem "1983" jest burza, jaką wywołał serial Joshui Longa. Miało być o pierwszej polskiej produkcji głośno, no i było, a jeśli komuś to nie wystarczało, to Agnieszka Holland zadbała, żeby jeszcze spotęgować hałas. Ale żeby było jasne – dopiero w drugiej kolejności po szeregu "brandzlujących się hejtem" krytyków (to chyba też o nas!).
No dobrze, żarty żartami, ale jeśli pisząc o "1983", odwołujemy się do internetowych sporów, to najlepszy dowód, że coś tu poszło bardzo nie tak jak powinno. A właściwie nie coś, tylko praktycznie wszystko, bo serial o alternatywnej rzeczywistości w Polsce to rozczarowanie tak duże, że mogłoby samodzielnie zapełnić całą tę listę (albo i dwie). Nie musi to wynikać tylko z jego jakości – oceniane w oderwaniu od wyjątkowych okoliczności, "1983" uznalibyśmy pewnie za niewartego szczególnej uwagi średniaka i szybko o nim zapomnieli. W tym przypadku nie ma jednak o tym mowy.
Nie może być, gdy w grę wchodzi serial, którego oczekiwaliśmy z olbrzymią niecierpliwością od ponad roku, gdy pojawiły się na jego temat pierwsze wzmianki. Nie, gdy mowa o telewizyjnej produkcji, jakiej w Polsce jeszcze nie było; którą mieliśmy nie bez wstydu, ale z dumą prezentować na całym świecie; i która miała wyraźnie odcinać się od naszej szarej serialowej rzeczywistości.
Co ciekawe, znajdziemy bez problemu tylko w tym roku polskie seriale, które w mniejszym czy większym stopniu spełniają każdy z powyższych warunków i jak się już pewnie domyślacie, "1983" do nich nie należy. Pasuje za to jak ulał do miana kolejnego netfliksowego przeciętniaka, któremu swojskie pochodzenie nie dodało niestety ani grama uroku. Kazało za to spojrzeć na niego jeszcze bardziej krytycznym okiem, bo dzięki niemu dostrzegaliśmy choćby takie potworki, jak przekalkowane z angielskiego okropne dialogi.
Te jednak, choć barwne ("bezpieczny pasaż" z pewnością zostanie z nami jeszcze długo), stanowiły w gruncie rzeczy tylko wierzchołek problemu. Znacznie większym była choćby fatalna konstrukcja scenariusza, niepozwalająca go w pełni zrozumieć bez rozkładania serialu na czynniki pierwsze. Albo banalne postaci, z których nawet świetni aktorzy nie mogli wiele wycisnąć. Czy kompletny brak polotu, napięcia i jakiegokolwiek życia, zastąpione seriami nadętych haseł, fabularnych klisz i mdłej bieganiny, która ponoć ma jakieś znaczenie.
Na myśl, jak dobry to mógł być serial i jaki potencjał krył się w jego alternatywnym świecie, robi się po prostu przykro. Co z tego, że twórcy mieli kilka ciekawych pomysłów i poradzili sobie z wizualną stroną przedsięwzięcia, skoro polegli na próbie opowiedzenia dobrej i angażującej historii? Ta, wbrew pozorom, stanowi absolutnie najistotniejszy punkt każdego porządnego serialu, więc pozostaje nam mieć nadzieję, że przy następnej próbie pójdzie z tym Netfliksowi znacznie lepiej. [Mateusz Piesowicz]
"Legion" i "Opowieść podręcznej" — świetne seriale już nie takie świetne
Nie zrozumcie nas źle, wciąż uważamy, że "Legion" i "Opowieść podręcznej" należą do czołówki seriali. Ale żaden z nich naszego głosowania na serial roku nie wygra — ba, będziemy zdziwieni, jeśli załapie się do pierwszej dziesiątki. Co poszło nie tak?
"Legion" padł ofiarą własnych ambicji i własnego skomplikowania. 2. sezon wypakowany był formalnym efekciarstwem, do tego stopnia, że ginęła w tym wszystkim opowiadana historia, a wraz z nią emocje. Losami niektórych bohaterów trudno było się przejąć, w momencie kiedy stali się dla serialu statystami, wyciąganymi wtedy, kiedy byli potrzebni do popchnięcia fabuły do przodu (Amy!). Przemiana innych — w szczególności Davida w łotra z prawdziwego zdarzenia — nie wypadła wiarygodnie, bo nie poparto jej wystarczającymi argumentami. Pośród wizualnych błyskotek zagubiło się to co najważniejsze i mamy nadzieję, że w 3. sezonie się odnajdzie, bo to wciąż jeden z naszych ulubionych seriali.
Z kolei "Opowieść podręcznej", po bardzo mocnym początku i sprawnym rozwinięciu przede wszystkim postaci Sereny, pod koniec 2. sezonu zaczęła pogrążać się w schematach znanych dosłownie z każdej dystopii i zmuszać swoje bohaterki do podejmowania mało wiarygodnych wyborów. Tylko po to, żebyśmy mogli dalej pozostać w Gileadzie i nie stracić naszych oczu i uszu, czyli June. Nietrudno zrozumieć, czemu serial nie chciał żegnać postaci Elisabeth Moss, ale decyzja, którą kazano jej podjąć w finale, jest kuriozalna i trudna do uzasadnienia przede wszystkim na płaszczyźnie emocjonalnej.
Obawiam się, że serial, który miał moc jako pewna hiperbola czy też ostrzeżenie, za chwilę ją straci przez fabularne bzdurki. Twórcy wcisnęli "reset" i kazali wrócić bohaterom do punktu zero, choć wyraźnie widać, że historia June i Waterfordów dobiegła naturalnego końca. To, co oni wszyscy zrobili, nie powinno kończyć się brakiem konsekwencji — nie w tym świecie. A jednak tak właśnie się skończyło i myślę, że ta droga będzie kontynuowana, bo jest za późno, żeby się wycofać. Szkoda, że nie podjęto odważniejszej decyzji — na przykład o wprowadzeniu nowej głównej bohaterki i nowego komendanta. [Marta Wawrzyn]
"Westworld" – od wielkości do przeciętności (z małymi przebłyskami)
Czy "Westworld" to serial, którego absolutnie nie da się już oglądać? Oczywiście że nie. Czy jako jedyny zanotował spadek jakości względem poprzedniej odsłony? Skądże znowu, choćby na tej liście znajdziecie więcej przykładów. Miano rozczarowania nie pasowało jednak do żadnego innego tytułu aż tak mocno, by trzeba mu było poświęcać osobny punkt. W tym przypadku nie musieliśmy się natomiast nawet nad tym zastanawiać.
W końcu mowa nie o serialu mającym wierne, ale wąskie grono widzów, a telewizyjnej superprodukcji dla mas, która jeszcze nie tak dawno udowadniała, że da się zgrabnie połączyć spektakularność z niegłupią fabułą. "Westworld" od początku miał swoje wady, ale frajda płynąca z oglądania sprawiała, że łatwo przymykało się na nie oko. W kontynuacji było o tyle trudniej, że przyjemność z seansu kolejnych, zlewających się w jedno odcinków, odczuwaliśmy coraz rzadziej. Częstsza była frustracja z uciążliwego kręcenia się w kółko i najzwyklejsza w świecie nuda.
Jasne, to ciągle świetnie wyglądało, było co najmniej dobrze zagrane i momentami potrafiło zaintrygować. Ale co z tego, skoro wszystko tonęło w wyprutych z emocji i niepotrzebnie rozciągniętych scenariuszowych łamigłówkach? Sztuczność wykreowanego świata jest wpisana w fundament "Westworld", lecz 1. sezon udowodnił, że można to kreatywnie obejść. Tutaj pomysły twórców ograniczały się do dokładania kolejnych pętelek na już zagmatwanej fabule, co w końcu musiało doprowadzić do jednego pytania: co nas to właściwie obchodzi?
A przecież można inaczej – wystarczyło zerknąć na niemal całkiem oderwany od reszty sezonu, skupiony w całości na jednej postaci odcinek "Kiksuya", by się o tym przekonać. Niestety, ten i jeszcze kilka pomniejszych fragmentów były tylko nielicznymi wyjątkami w męczącej całości, która rozgrzewała już chyba tylko użytkowników Reddita. Szkoda, ale wciąż mamy nadzieję, że to przypadek serialu, który jeszcze nas bardzo miło zaskoczy. [Mateusz Piesowicz]
Jeszcze więcej niepotrzebnych remake'ów i powrotów
Rok bez kolejnego niepotrzebnego rebootu albo remake'a jest rokiem straconym. Do zepsucia zostało już coraz mniej seriali — następne w kolejce są "Przystanek Alaska" i "Beverly Hills, 90210" — ale w 2018 zepsuto całkiem dużo. Przede wszystkim "Czarodziejki", na które przykro patrzeć w nowym wydaniu i wcale nie dlatego, że coś jest nie tak z aktorkami. Akurat aktorki i nowe bohaterki mają sporo uroku, problem tkwi gdzie indziej.
"Czarodziejki" to serial mocno związany z pewną epoką, która już nie wróci, i w związku z tym też nieco archaiczny. Sposobem na unowocześnienie okazało się wprowadzenie wątków #MeToo w takiej ilości, że skutek jest odwrotny od zamierzonego. Ciężko znieść te wszystkie feministyczne tyrady, zwłaszcza że jeśli je pominąć, wychodzi nam serial, który nie wie, że mamy już XXI wiek. Tanie efekty specjalne dobijają sceny związane z czarami i magią. Można odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się 20 lat w przeszłość i tylko główne bohaterki jakby nie te.
Zabolało mnie też to, co zrobiono z serialem "Magnum", który zawsze będzie mi się kojarzyć z Tomem Selleckiem, jego wąsami i koszulami w kwiatki. W oryginale "Magnum" miał naprawdę dużo uroku. Wersja telewizji CBS to typowy sprawny procedural, dziejący się w tym samym świecie co "Hawaii Five-0" i tworzony przez tę samą ekipę. Mnóstwo akcji, banalne żarciki i plastikowi bohaterowie — nowa odsłona kultowego serialu jest doskonale przeciętna, poprawna i nijaka. Nie miałabym nic przeciwko takiemu serialowi, ale czy musi nazywać się "Magnum"?
Choć oglądam co tydzień "The Conners" i uważam, że nie jest to zły serial, powrót "Roseanne" to koniec końców też jest coś, co nie powinno było się wydarzyć. W porządku, telewizja ABC zareagowała na rasistowskiego tweeta Roseanne Barr tak, jak należało zareagować. Ale też wcześniej ją zatrudniła, wiedząc, czego możemy się po niej spodziewać. Efektem jest "pośmiertna" wojna o "Roseanne" — część publiki nie zaakceptowała nowego serialu, bo bez głównej bohaterki to już nie to samo — której można by uniknąć w prosty sposób. Zostawiając "Roseanne" tam, gdzie było jej miejsce: na półce wśród kultowych seriali.
Podobnie zresztą jak "Murphy Brown", która z liberalnej dziennikarki z niepoukładanym życiem przemieniła się w totalną propagandzistkę, wysłaną na wojnę z Donaldem Trumpem. Przykładów nietrafionych powrotów co roku tylko przybywa. Praktycznie każdy taki powrót raczej nam coś odbiera, niż daje. Nawet jeśli na początku wydaje się nie najgorszym pomysłem. [Marta Wawrzyn]
"Camping", "Tu i teraz" i "Rise" – kiepskie powroty serialowych wyjadaczy
Kategoria "nieudane powroty popularnych twórców" nie wyczerpuje się niestety w tym roku na Matthew Weinerze i jego "The Romanoffs". Ci zapracowali sobie wprawdzie na osobny punkt, ale jakbyśmy mieli więcej miejsca, podobny los mógłby spotkać jeszcze trzy inne tytuły i stojących za nimi ludzi, po których jeszcze niedawno spodziewalibyśmy się wszystkiego, tylko nie słabego serialu.
Dziś musimy zmienić zdanie, mając ciągle w pamięci mniej lub bardziej nieprzyjemne spotkania z "Tu i teraz", "Campingiem" i "Rise". Serialami, o których już dawno byśmy nie pamiętali, gdyby nie ich twórcy. W końcu od nowych produkcji odpowiednio Alana Balla ("Sześć stóp pod ziemią"), Leny Dunham i Jenni Konner ("Dziewczyny") oraz Jasona Katimsa ("Friday Night Lights") mieliśmy pełne prawo oczekiwać czegoś więcej. Zwłaszcza że wszyscy brali się za tematy, który wydawały się pasować do nich jak ulał.
Rzeczywistość okazała się jednak bolesna. Drobne ludzkie słabostki w komediowym wydaniu tym razem przerosły Dunham i Konner, Ball poległ w starciu ze śmiertelnie poważnymi dylematami, a Katims nie udźwignął emocjonalnego samograja rodem ze szkoły średniej. Nikomu nie pomogli też świetni wykonawcy, na czele z Jennifer Garner, Davidem Tennantem, Timem Robbinsem, Holly Hunter i Joshem Radnorem. Tych jednak trudno winić, gdy ich postaci od początku były skazane na porażkę, nieważne jak dobrze zagrane.
A dopisując do nich szereg grzechów w stylu pretensjonalności, braku czegokolwiek do powiedzenia (lub wręcz przeciwnie – mówienia aż za dużo), pozbawienia grama życia, tandetnego humoru i wciskanych na siłę, sztucznych emocji, otrzymamy seriale, które albo zostały już skasowane ("Tu i teraz", "Rise"), albo o których kontynuacji nikt nawet nie wspomina ("Camping"). Przed premierą wydawało się to nie do pomyślenia. [Mateusz Piesowicz]
Showmax uciekł z Polski i nawet o nas nie powalczył
Nad tym, czy Showmax nas rozczarował swoim wycofaniem się z Polski, musieliśmy chwilę się zastanowić. Bo co jest takiego rozczarowującego w zakończeniu działalności serwisu, który oferował może ze dwadzieścia wartych uwagi seriali, podczas gdy Netflix i HBO GO mają ich setki? W tym momencie wypada się niestety tylko cieszyć, że odszedł nam kolejny abonament do opłacania — abonament, który płaciliśmy głównie ze względu na "Opowieść podręcznej".
Niestety, Showmax nie był serwisem dla takich jak my i od początku dawał to jasno do zrozumienia. To miał być serwis, które odpaliłyby nasze mamy albo babcie, gdyby wcześniej nie podpięły się pod nasze netfliksowe konta. Serwis dla "zwykłych Polaków", nie szalonych zjadaczy setek zagranicznych seriali. Po kilku pierwszych miesiącach, które wskazywały, że być może znajdziemy tam całkiem sporo dla siebie, Showmax przestał się nami przejmować. Interesujące tytuły pojawiające się w kolejnych miesiącach można było policzyć na palcach jednej ręki, a zdarzało się, że i żadnych nie było.
Szkoda niewykorzystanego potencjału. Showmax mógł w Polsce coś zdziałać, bo miejsce na niego prawdopodobnie było. Problem w tym, że chciał być jak Biedronka, a klienci Biedronki jeszcze nie są na etapie płatnych serwisów VoD. [Marta Wawrzyn]
"Arrested Development" odchodzi w nie najlepszym stylu
Pięć lat czekaliśmy na nowy sezon "Arrested Development". Oczywiście nie byliśmy pewni, że wyjdzie znakomicie, bo już poprzednia seria budziła mieszane uczucia. Kolidujące rozkłady zajęć zapracowanej obsady wymusiły na twórcach to, że w odsłonie z roku 2013 odcinki skupiały się na pojedynczych postaciach, a połączenie wątków wymagało sporej scenariuszowej i montażowej ekwilibrystyki.
Mimo wszystko sezon numer 4 przynajmniej był "jakiś". Natomiast tegoroczna odsłona "Arrested Development", ściśle mówiąc pierwsze osiem odcinków 5. serii, to rozczarowanie przede wszystkim ze względu na przykrą nijakość. Co z tego, że członkowie rodziny Bluthów mają ze sobą bezpośredni kontakt, skoro niewiele z tego wynika?
Teoretycznie Mitchell Hurwitz zrobił wszystko to, za co dawniej kochaliśmy jego dzieło. Pokazał nam kolejne intrygi Bluthów, toksyczne rodzinne relacje, a wszystko ze sporą dawką absurdalnych historii (młoda dziewczyna udająca babcię dla wygodnego mieszkania i człowiek roznoszący pocztę w kostiumie strusia to tylko wierzchołek góry lodowej). Problem w tym, że nie zaiskrzyło i piętnaście lat po premierze "Arrested Development" wypada nudno na tle nowych oryginalnych komediodramatów.
Do 5. serii przygód okropnego klanu pasuje sentencja, że kto nie idzie do przodu, ten się cofa. Hurwitz opowiada wciąż ten sam długi żart, który kiedyś bardzo nas bawił, a teraz już nieco nam się znudził. Owszem, obsada daje radę i gra z zaangażowaniem nawet najdziksze pomysły. Na drugim planie pojawia się cała masa gwiazdy, z Ronem Howardem i resztą jego rudowłosego klanu na czele. A pewne powracające gagi wciąż działają. Ale częściej seansowi towarzyszy poczucie, że ani to specjalnie śmieszne, ani jakoś mocno angażujące.
Do zmęczenia perypetiami Michaela i jego krewnych dochodzi jeszcze sprawa zakulisowa. Jessica Walter wyznała, że Jeffrey Tambor, zwolniony wcześniej z "Transparent" po skargach o molestowanie, fatalnie traktował ją na serialowym planie. Inni aktorzy zaczęli bronić jednej lub drugiej wersji wydarzeń, a Netflix obok słabych recenzji ma dodatkowy powód, by nie kontynuować "Arrested Development" po emisji drugiej części 5. sezonu.
I pewnie do niedawna byłoby nam przykro, że skandal wykończył tak dobrą produkcję. Ale stosunkowo słaba jakość najnowszych odcinków sprawiła, że nie będziemy tęsknić. Na szczęście rozczarowanie takim stanem rzeczy można leczyć oglądaniem trzech najstarszych sezonów. [Kamila Czaja]
Niepotrzebny 2. sezon "Trzynastu powodów"
2. sezon "Trzynastu powodów" to dla mnie podwójne rozczarowanie. Po pierwsze, serial przestał być tak angażujący i wciągający, po tym jak zakończyła się historia Hanny. Godzinne odcinki z procesem sądowym w roli głównej dłużyły się, bardzo mozolnie uzupełniając luki i niewiele nowego wnosząc do całej historii. Minęło dobrych kilka godzin, zanim cokolwiek zaczęło się dziać.
A kiedy już zaczęło się dziać, zdecydowanie przesadzono z ilością szoków i skandali, jakie zostały zrzucone na widzów. W tym sezonie upchnięte zostały wszystkie problemy tego świata, od molestowania seksualnego, poprzez samotność, choroby psychiczne, brak więzi z rodzicami, narkotyki etc., aż po przemoc w szkole z bronią w roli głównej. Efekt jest taki, że doszło do absurdalnego spiętrzenia problemów, przez co trudno było traktować cokolwiek serio.
A przede wszystkim trudno nie było sobie zadać pytania: czy aby na pewno to wszystko było konieczne? Czy Netflix musiał pokazywać młodym widzom koszmarną scenę gwałtu w męskiej toalecie? Co to miało wnieść poza kolejnym tanim szokiem? Jak miało nas to zachęcić do oglądania kolejnego sezonu, w którym prawdopodobnie dojdzie do kolejnej eksplozji przemocy? Gdzie w tym wszystkim jest umiar? Gdzie jest społeczna odpowiedzialność Netfliksa? Czy pewne granice w serialu dla młodzieży nie powinny być jednak zachowane? [Marta Wawrzyn]
"Mozaika", czyli rewolucja, której nie było
"Jaka rewolucja?" – zapytacie, i to będzie bardzo dobre pytanie. Choć pewnie równie dobrym byłoby: "Co to właściwie za serial?", bo dzieło Stevena Soderbergha, które przemknęło przez ekrany na początku mijającego roku, jest już tak mglistym wspomnieniem, że pewnie niewielu z Was o nim pamięta. Tymczasem wierzcie nam na słowo, że miało być zupełnie inaczej.
Ba, miała być produkcja, która albo sama będzie serialowym przełomem, albo przynajmniej rozpocznie proces zmiany oblicza współczesnej telewizji. W końcu towarzyszyła jej aplikacja, za pomocą której mieliśmy układać fabułę wedle własnego uznania. Tyle że nie my, bo udostępniono ją wyłącznie Amerykanom, a ci uznali rzecz za ciekawostkę, po czym pozwolili jej przejść bez większego echa. Cóż, gdyby poprzednie telewizyjne rewolucje były równie skuteczne, to odpowiedzialne za "Mozaikę" HBO nie miałoby dziś racji bytu.
O żaden przełom się zatem nawet nie otarliśmy, zostając z serialem, który okazał się idealnym przeciętniakiem. Kryminałem, z którego pamiętamy zimową otoczkę i Sharon Stone, ale szczegółów intrygi to już nie za bardzo. Była też niechronologiczna narracja i różne punkty widzenia, które trudno jednak nazwać odkrywczymi. Bardziej "nowatorski" był fakt, że wypuszczona na potrzeby gorszej części świata telewizyjna wersja "Mozaiki" została zmontowana bez wielkiego ładu i składu, wręcz od niechcenia, na potrzeby umowy wiążącej Soderbergha ze stacją.
Nie wykluczamy, że interaktywne seriale współpracujące z aplikacjami na smartfony to przyszłość telewizji. Może nawet już wkrótce się do nich przekonamy, bo ponoć twórcy "Black Mirror" szykują coś takiego w nowym sezonie. Ale jeśli Soderbergh i HBO chcieli być w tym względzie pionierami, to coś im ewidentnie nie wyszło. [Mateusz Piesowicz]