10 najlepszych seriali 2018 roku wg Marty Wawrzyn
Marta Wawrzyn
26 grudnia 2018, 21:02
"The Americans" (Fot. FX)
Kolejny rekordowy rok i znów bardzo trudny wybór, bo zamiast 10 najlepszych seriali równie dobrze mogłoby tu być 20 albo 50 (i to wciąż nie byłby koniec). Na mojej tegorocznej liście rządzi "The Americans" razem z "Atlantą" i "Pose".
Kolejny rekordowy rok i znów bardzo trudny wybór, bo zamiast 10 najlepszych seriali równie dobrze mogłoby tu być 20 albo 50 (i to wciąż nie byłby koniec). Na mojej tegorocznej liście rządzi "The Americans" razem z "Atlantą" i "Pose".
W tym roku pobity został kolejny rekord — zgodnie z podsumowaniem telewizji FX pojawiło się aż 495 seriali (nowych sezonów i nowych tytułów), a tak naprawdę było ich więcej, bo Amerykanie nie liczą produkcji, które nie miały premiery w ich kraju i nie są anglojęzyczne. Czyli odpada im kilkadziesiąt tytułów, które my widzieliśmy. Tak czy siak mówimy o liczbach absurdalnie dużych.
A najdziwniejsze w tym absurdzie jest to, że to był rok bez wyraźnego faworyta. Patrząc na moją zeszłoroczną dziesiątkę, myślę sobie, że w zasadzie każdy serial z pierwszej piątki mógłby wygrać tegoroczne zestawienie. W 2018 roku nie było takiego cudeńka jak "Pozostawieni", takiego miksu kreatywności z emocjami jak 1. sezon "Legionu" ani czegoś tak mi bliskiego jak "Halt and Catch Fire". Było za to morze seriali dobrych i bardzo dobrych, a ostateczna dziesiątka składa się nie z tych seriali, które rzeczywiście uważam za najlepsze, a po prostu z tytułów, które trafiły w tym roku do grona moich ulubionych. Bo najlepszych wybrać nie sposób.
Jest mi przykro, że wyrzuciłam poza dziesiątkę "Kroniki Times Square", "Better Call Saul", "BoJacka Horsemana", "Kidding", "The Good Place", "GLOW", "The Good Fight", "Sorry for Your Loss", "Genialną przyjaciółkę", "Lodge 49" czy cudownie świeże "The End of the F***ing World". W okolicach top 10 przez moment było także "High Maintenance", zadziwiające mnie tym, jak wiele sympatycznych, dziwnych, nietypowych historii da się opowiedzieć o ludziach, których łączy tylko to, że są mieszkańcami jednego miasta.
Dobrych i bardzo dobrych seriali jest tak dużo, że nie zamierzam się upierać, iż poniższa dziesiątka to rzeczy absolutnie najlepsze w tym roku. To tytuły, które z różnych względów najbardziej było mi szkoda pominąć.
10. "Zabójstwo Versace: American Crime Story"
Nagroda pocieszenia dla 2. sezonu "American Crime Story", prawdopodobnie jedyna, jaką od nas dostanie (ale ma już cztery nagrody Emmy i idzie po Złote Globy, więc z pewnością poszkodowany nie będzie). Faktem jest, że ten sezon nie był tak uwielbiany przez krytyków jak poprzedni i ja to rozumiem. W serialach Ryana Murphy'ego wady, na czele z totalnym brakiem subtelności, potrafią dawać po oczach. Ale zalety również się wybijają.
"Zabójstwo Versace" to dla mnie z jednej strony absolutnie genialny Darren Criss Show, a z drugiej brutalny portret czasów, o których moje pokolenie często myśli z nostalgią, bo byliśmy wtedy piękni, młodzi i beztroscy. Zaprezentowana "od końca" historia błyskotliwego chłopca przemieniającego się w psychopatę to przede wszystkim właśnie opowieść o latach 90. jako okresie kolejnej bardzo trudnej transformacji społecznej. O naszym ówczesnym pogubieniu, o powszechnej homofobii, o tym, co wtedy uważaliśmy za normalne, a co niekoniecznie. Opowieść gorzka, często uderzająca w przedramatyzowane tony i elektryzująca zawsze wtedy, kiedy na ekranie pojawia się pewien niepozorny okularnik.
9. "Obsesja Eve"
Świeży, bezczelny, pokręcony pastisz kina sensacyjnego, oparty na gierkach dwóch kobiet: znudzonej siedzeniem za biurkiem pracownicy MI5 i najbardziej uroczej psychopatki świata, mordującej facetów w całej Europie. Parodiując popularne schematy, Sandra Oh i Jodie Comer stworzyły najbardziej zadziwiające, skomplikowane, wielowarstwowe postacie w telewizji w tym roku. Ich wzajemna fascynacja, włożone w to wszystko emocje i dylematy etyczne napędzały historię, której kolejnych twistów nie szło przewidzieć. "Obsesja Eve" sprawdziła się i jako rozrywka totalna, i jako inteligentna parodia filmów szpiegowskich, ale nie byłoby jej w tym miejscu, gdyby w tym szaleństwie nie było cały czas drugiego dna.
8. "Nawiedzony dom na wzgórzu"
Największa niespodzianka, jaką Netflix sprawił mi w tym roku. Oczekiwałam w najlepszym razie przyzwoitego, klimatycznego horroru — dostałam to i dużo, dużo więcej. "Nawiedzony dom na wzgórzu" to i mroczny serial, który potrafi porządnie przestraszyć; i błyskotka, zachwycająca a to poukrywanymi duchami, a to kilkunastominutowymi ujęciami; i przede wszystkim prawdziwa bomba emocjonalna. Dojrzały, przemyślany, poplątany dramat rodzinny, którego poobijanych przez życie bohaterów z miejsca chce się przytulić i zatrzymać na ekranie jak najdłużej. Crainowie to moi nowi Fisherowie, których naprawdę szkoda było żegnać, nawet jeśli zgadzam się, że kontynuacja ich historii to już nie byłoby to.
7. "Ostre przedmioty"
Miniseriale HBO to klasa sama w sobie — rok temu zachwycaliśmy się "Wielkimi kłamstewkami", a w tym roku dostaliśmy kolejną świetną rzecz w reżyserii Jeana-Marca Vallée. Na pozór nietypowy kryminał, w rzeczywiści pokręconą historię rodzinną, skupiającą się na fascynujących, dziwnych, niezdrowych relacjach pomiędzy matką i córkami. Amy Adams, Patricia Clarkson i Eliza Scanlen stworzyły jedne z najciekawszych kobiecych postaci tego roku, a resztę zrobił duszny klimat amerykańskiego Południa, muzyka i fantastyczna realizacja. Jestem pod wrażeniem, ile zyskała książka Gillian Flynn, zamieniona w znacznie od niej subtelniejsze obrazy.
6. "Homecoming"
Definicja spełnionej obietnicy. Sam Esmail mówił przed premierą, że to będzie oldskulowy thriller, skupiający się na ludziach i ich emocjach, i dokładnie to nam dostarczył. Bo choć w "Homecoming" przewijają się spiski, bezduszne instytucje i pytania o to, dokąd zmierza ten świat, na pierwszym planie zawsze są bohaterowie z krwi i kości, których losy nas obchodzą. Na czele z pracownicą tytułowego ośrodka dla byłych żołnierzy, graną przez Julię Roberts. A do tego serial wspaniale wygląda, ma wygodny format (30-minutowe odcinki to coś, co powinien wprowadzić Netflix) i pomysł na dosłownie każdy kadr.
5. "Wspaniała pani Maisel"
Jedyny serial, który był na mojej liście rok temu i nie tylko powrócił, ale też awansował (z 10. miejsca). Wtedy chwaliłam go za błyskotliwy humor, feministyczne przesłanie, klimat retro i kapitalnie zagraną główną bohaterkę, idącą przez świat jak burza i wyrzucającą po tysiąc słów na minutę. W tym roku do tego miksu doszło coś więcej. Wyraźna nutka tragedii, która właściwie zawsze jest częścią składową najlepszych komedii. Finałowe "All Alone" Lenny'ego Bruce'a wciąż za mną chodzi, wraz z pytaniem, jaką cenę zapłaci Midge za niewątpliwy sukces, który ją czeka.
4. "Barry"
Dziwnych komedii ostatnimi czasy jest pod dostatkiem — właściwie mogłabym wypełnić nimi całą tę listę i to byłby znakomity top 10 (choć fani "The Americans" mieliby prawo mnie znienawidzić). Wyróżniam "Barry'ego", bo uważam, że udało się tu zrobić coś rzeczywiście wyjątkowego. Zadziwiające połączenie podszytej czarnym humorem sensacyjnej jazdy bez trzymanki i egzystencjalnych poszukiwań, które wywołują autentyczne emocje. Jak szukać człowieczeństwa, to tylko w towarzystwie przerysowanych mafiozów, "Makbeta" z twistem i memów ze słodkimi koteczkami. A przede wszystkim Billa Hadera, zasługującego za tytułową rolę na wszelkie laury.
3. "Pose"
Ryan Murphy raz jeszcze — i znów bardzo mało subtelności, za to bardzo dużo wszystkiego innego. Na czele z emocjami, cekinami, sekwencjami tanecznymi i pytaniami o to, co ze sobą zrobić, kiedy społeczeństwo odmawia ci prawa do istnienia. Osadzone w latach 80. i skupiające się na nowojorskiej społeczności transgenderowej "Pose" to barwne, pełne życia i szalonej energii studium wykluczenia społecznego. Projekt niesiony niesamowitą pasją, bo stworzony przez ludzi, dla których to najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobili. Historie bohaterów tego serialu to ich historie — poruszające i autentyczne, choć dalekie od oryginalnych. Nie o wymyślną fabułę tu jednak chodzi. "Pose" to zapis pewnego momentu; rzecz ważna, piękna i skonstruowana z tylu fajerwerków, na ile zasługuje.
2. "Atlanta"
Eklektyczny, surrealistyczny, dziwny, odjechany i bez mała genialny. Taki był drugi sezon "Atlanty" Donalda Glovera, jeszcze lepszy od pierwszego. Od "Alligator Man", poprzez "Helen", "Barbershop", "Teddy'ego Perkinsa", "Champagne Papi", "Woods" i "FUBU", aż po finałowe "Crabs in a Barrel" — komedia o codzienności muzyka hip-hopowego, jego menedżera i ich kolegów to jeden wielki popis kreatywności, który moglibyśmy oglądać w kółko, a i tak zawsze znajdywalibyśmy coś nowego. To też historia, w której — choć dzieje się w rzeczywistości zupełnie innej niż nasza — nie tak trudno zobaczyć siebie. Zwłaszcza jeśli mamy 30 lat na karku, nie wszystko zdążyliśmy w życiu poukładać i czasem zdarza nam się tak po prostu pobłądzić. W lesie albo poza nim.
1. "The Americans"
W czołówce wypełnionej produkcjami telewizji FX nie mogło być innego numeru 1. Nie umiem co prawda obiektywnie odpowiedzieć na pytanie, czy "The Americans" to serial lepszy od "Atlanty", a już zwłaszcza od "Robbin' Season", ale mogę powiedzieć jedno: nic w tym roku nie dostarczyło mi takich emocji, jak finałowy rozdział stylowej historii dwójki teraz już bardzo zmęczonych szpiegów KBG, operujących w Waszyngtonie w czasach zimnej wojny. Ich działalność dobiegła zasłużonego końca i cóż to była za piękna finałowa jazda.
Piękna i pokręcona pod każdym względem, bo jak tu komukolwiek kibicować, kiedy dobro i zło zdążyły się tak bardzo ze sobą splątać? Jak kogokolwiek skazać, kiedy wiesz, że prawda o tym szaro-szarym świecie jest trudniejsza, niż wygląda na pierwszy rzut oka? Czy życzyć śmierci ludziom, którzy w wieku kilkunastu lat podjęli decyzję, żeby o części swojego człowieczeństwa zapomnieć w imię "wyższego dobra"? Czy liczyć na to, że dzieci zostaną same, z koszmarnym wspomnieniem w miejsce rodziców? Czy mieć nadzieję, że sprawiedliwość wreszcie zatriumfuje i ten sąsiad z FBI, który tak bardzo na to zasługiwał przez wiele lat, dostanie na koniec swoje zwycięstwo?
W "The Americans" odpowiedź na każde tego typu pytanie brzmiała zawsze: to bardziej skomplikowane, niż się wydaje. I tak zostało do samego końca. Finałowe wybory twórców raz jeszcze udowodniły, jak przemyślana była ta opowieść. W czasach kiedy z jednej strony seriale są bez sensu przedłużane, a z drugiej za szybko kasowane, to naprawdę dużo. Otrzymaliśmy coś doskonałego od początku do końca. Emocjonalną podróż, w której wszystko miało swoje miejsce i swój cel. Serial, do którego będziemy wracać, tak jak wracamy do "Rodziny Soprano", "The Wire" czy "Mad Men" — stęsknieni za skomplikowanymi pod względem moralnym bohaterami i światami wymykającymi się prostym klasyfikacjom.