"Black Mirror: Bandersnatch" to inteligentna zabawka, z którą spędziłam kilka godzin. Ale czy odmieni seriale?
Marta Wawrzyn
29 grudnia 2018, 17:02
"Black Mirror: Bandersnatch" (Fot. Netflix)
"Bandersnatch" to koszmar nie tylko dla Chidiego z "The Good Place". Możecie zabić swojego bohatera albo zmusić go do morderstwa. I poczuć się, jakby to wszystko była Wasza wina.
"Bandersnatch" to koszmar nie tylko dla Chidiego z "The Good Place". Możecie zabić swojego bohatera albo zmusić go do morderstwa. I poczuć się, jakby to wszystko była Wasza wina.
Jest rok 1984, w radiu można usłyszeć "Relax" Frankie Goes to Hollywood, a młodzi programiści, tacy jak Stefan Butler (Fionn Whitehead, "Dunkierka"), chcą tworzyć własne gry wideo, coraz bardziej skomplikowane i prowadzące w coraz bardziej niepokojące miejsca. Zgodnie z fanowskimi przewidywaniami, osią fabuły "Black Mirror: Bandersnatch" jest niewydana gra pod tym samym tytułem. Charlie Brooker w jakimś sensie próbuje odpowiedzieć, dlaczego skończyła ona na półce, a firma, która ją stworzyła, zakończyła działalność. Ale jasnej odpowiedzi w tym przypadku być nie może.
Nie może jej być z kilku względów, w tym także dlatego, że to pierwszy interaktywny odcinek "Black Mirror" — i serialu telewizyjnego w ogóle, jeśli pominąć słabiutką "Mozaikę". W zależności od tego, jakich dokonacie wyborów, tak skończy Stefan i jego Bandersnatch.
Brytyjski twórca dał nam do wyboru mnóstwo różnych wersji tego samego koszmaru, oferując po drodze całą tonę fajerwerków. Począwszy od wdzięcznych bzdurek, jak wybór płatków na śniadanie i kasety, której będziemy słuchać w autobusie, poprzez odjechane tripy, decyzje trudne pod względem moralnym czy rewelacyjną przemowę na prochach o tym, że wszyscy żyjemy w koszmarnej grze, aż po możliwość sprawdzenia, co by było, gdybyśmy dokonali innych wyborów — wyreżyserowane przez Davida Slade'a ("Metalhead") "Bandersnatch" to pomysłowe cudeńko, z którym można spędzić cały wieczór i wciąż nie mieć dość.
Pewne elementy oczywiście są stałe: Stefan zawsze trafia do mającej wielkie ambicje firmy Mohana Thakura (Asim Chaudhry, "People Just Do Nothing"), spotyka w niej swojego idola, słynnego twórcę gier wideo Colina Ritmana (Will Poulter, "The Little Stranger"), i rozpoczyna pracę nad własną grą na podstawie powieści szalonego geniusza Jerome'a F. Daviesa (Jeff Minter). Gra prędzej czy później zaczyna doprowadzać go samego do szaleństwa, a to, w jakiej wersji tego horroru wylądujecie i na którym dnie skończycie, jest już Waszą sprawą.
Ja na przykład za pierwszym razem wciąż uparcie na wszystko mówiłam "nie", co przez pewien czas działało świetnie, ale niestety też czasem bywało frustrujące, bo Charlie Brooker w końcu mnie zmuszał do powiedzenia "tak" (cóż, nie da się uniknąć konfrontacji z problemami z dzieciństwa). Spędziwszy jakieś cztery godziny z "Bandersnatch", mogę jednak potwierdzić, że nawet jeśli czasem będziecie irytować się po drodze — na przykład kiedy ten nie tyle odcinek, ile po prostu gra każe Wam wrócić do początku, bo zabrniecie w ślepą uliczkę — to zawsze będzie mieć to sens. Brooker pomyślał o wszystkim.
"Bandersnatch" to inteligentna zabawka, która sprawi, że raz po raz będziecie się uśmiechać, patrząc na to, co wyprawiają twórcy (co symbolizuje Pac-Man? czy Netflix to planeta? czy sceny walki sprawiają, że od razu robi się ciekawiej?). Torturowanie głównego bohatera robi się szczególnie interesujące, kiedy dochodzi do tego absolutnie cudowny metakomentarz — biedaczek orientuje się, że ktoś nim steruje, i w specyficzny sposób zaczyna przełamywać czwartą ścianę.
Niezależnie od tego, czy wkręcicie się w sprawdzanie różnych możliwości, czy przyjmiecie taką wersję, jaką dostaliście za pierwszym razem i na tym skończycie, interaktywna formuła nigdy nie jest w przypadku "Bandersnatch" tylko sztuką dla sztuki. Sama historia, której podłoże stanowi książka Jerome'a F. Daviesa i gra Stefana — dające czytelnikowi/graczowi różne opcje do wyboru — jest stworzona do tego, żeby widzowi również dać kilka opcji. Podejmujesz decyzję i w zależności od tego, co wybrałeś, idziesz do kolejnego punktu. I dalej, i dalej, i jeszcze dalej. A co by było, gdybyś dokonał innego wyboru? I czy rzeczywiście masz wybór czy to tylko iluzja?
Brooker kpi z nas, przynajmniej kilka razy udowadniając każdemu z widzów/graczy, że tak naprawdę nie ma wyboru. Wybór już został dokonany, światem rządzi fatalizm. Ale… może jednak jest inaczej? Może jeśli spróbowalibyśmy cofnąć się jeszcze bardziej i zmienić którąś z dawniejszych decyzji (te nieszczęsne płatki!), nasze życie uległoby drastycznej poprawie? A może prawdą jest, że żyjemy jednocześnie w kilku różnych narracjach i to, co robimy, nie ma większego znaczenia? "Bandersnatch" jest jak sprytna, wielowarstwowa gra na ekranie. I dużo, dużo więcej.
Znajdziecie tu tonę nawiązań do literatury i popkultury, w tym samego "Black Mirror" (Metl Hedd!), komentarz społeczny, teorie spiskowe, czarny humor i tradycyjne Brookerowskie zrzucanie koszmarów na nasze biedne głowy. Znajdziecie sporo przyzwoitego aktorstwa — tu wyróżniłabym zwłaszcza Willa Poultera i jego przemowę na haju. Znajdziecie pytania, które balibyście się zadać drugiemu człowiekowi, ale Brooker nie ma z tym problemu. A wszystko to zapakowane w papierek, któremu trudno się oprzeć — horror science fiction w klimacie retro. Londyńczycy są w stanie rozpoznać sklepy z lat 80., a my możemy się cieszyć, że wrócił klimat z "San Junipero". "Bandersnatch" wygląda i brzmi, jakbyśmy cofnęli się w czasie i znaleźli się w krainie z nostalgicznego snu.
Ale klimat, intertekstualność i nowatorska w przypadku seriali zabawa z widzem w konsekwencje to jedno, a fabuła to drugie. Gdyby oceniać sam scenariusz, bez pełnej fajerwerków otoczki, "Bandersnatch" wypadłby już tak sobie. Historie o autorach, którzy tak bardzo zatracili się w stworzonych przez siebie światach, że aż popadli w szaleństwo, to nic nowego. Były już takie — zarówno te prawdziwe, jak i fałszywe. Brooker prochu nie wymyślił. Nie wymyślił też szczególnie wyjątkowych postaci ani nie dał im aż tak interesujących historii. Przeżywanie emocji razem ze Stefanem również może okazać się trudne, w momencie kiedy wiemy, że to tylko gra, która różnie się może skończyć, a więc nic nie dzieje się "naprawdę".
"Bandersnatch" oferuje wiele cudów, ale nie oferuje historii, która byłaby tak wyjątkowa, angażująca na czysto fabularnym poziomie i miałaby podobny ładunek emocjonalny co "San Junipero", "The Entire History of You" albo "Be Right Back". To wdzięczna kpina, zmuszająca nas do ruszenia szarych komórek (i nie tylko) podczas seansu. To także idealne połączenie formy z treścią — wątpię, żeby ktoś szybko był w stanie to powtórzyć, jeśli zacznie się moda na tego typu zabawy. Bo tutaj zrobiono to naprawdę perfekcyjnie, dopasowując tematykę do nietypowej formy.
Ale szczerze mówiąc, nie chciałabym, żeby za pięć czy dziesięć lat wszystkie seriale tak wyglądały. Tak, to prawda, że mamy za sobą rok, w którym telewizyjnych produkcji było więcej niż kiedykolwiek, a jednocześnie nie tak łatwo wskazać choć jedno dzieło wybitne. Można odnieść wrażenie, że wszystkie oryginalne historie zostały już opowiedziane, teraz twórcy będą tylko się powtarzać i uciekać się do różnego rodzaju postmodernistycznych zabaw. Zabaw, których obserwowanie bywa świetną sprawą. Spędziłam właśnie kilka godzin, sprawdzając, co się stanie, jeśli popełnię samobójstwo, zabiję kogoś innego albo odmówię zmierzenia się ze straszną historią z dzieciństwa. To było ciekawe doświadczenie i w sprzyjających okolicznościach mogłabym je powtórzyć.
Nie zmienia to jednak najważniejszej rzeczy: od seriali oczekuję przede wszystkim tego, że powiedzą mi coś, czego jeszcze nie wiedziałam o sobie samej. Albo szerzej — o życiu, człowieku, sprawach najprostszych i najbardziej skomplikowanych jednocześnie. Czysta rozrywka ma swój urok, ale na dłuższą metę nie jest dla mnie interesująca. Treść nie może pełnić służebnej roli wobec formy, w każdym razie nie dłużej niż przez godzinę (pozdrowienia dla ekipy "Legionu"!).
Jeśli kolejni twórcy będą mierzyć się z interaktywnymi historiami, będę oczekiwać po ich dziełach przynajmniej tyle co po "Bandersnatch". Jakiegoś metapoziomu, komentarza, mającej drugie dno zabawy z widzem. Tego, żeby udowodnili, że taka forma nie została wybrana, "bo tak". Charlie Brooker to wszystko zrobił. Zaśpiewał, zatańczył, zbiera zasłużone oklaski. Nie za głębię scenariusza, tylko za to, jak pięknie z nas zakpił. Mam jednak nadzieję, że za chwilę nie będzie wysypu kolejnych produkcji w stylu "Mozaiki", gdzie nic takiej formy nie usprawiedliwiało. To raczej nie zmieni serialowego krajobrazu na lepsze.
"Black Mirror: Bandersnatch" jest dostępne w serwisie Netflix.