Najlepsze serialowe odcinki 2018 roku (miejsca 10 — 1)
Redakcja
29 grudnia 2018, 21:49
"Nawiedzony dom na wzgórzu" (Fot. Netflix)
To już ostatnia część największych hitów roku, a w niej najlepsze odcinki z najlepszych. Czyli m.in. "The Americans", "Atlanta", "Better Call Saul" i "Nawiedzony dom na wzgórzu". Poprzednie części znajdziecie tutaj.
To już ostatnia część największych hitów roku, a w niej najlepsze odcinki z najlepszych. Czyli m.in. "The Americans", "Atlanta", "Better Call Saul" i "Nawiedzony dom na wzgórzu". Poprzednie części znajdziecie tutaj.
10. "Better Call Saul" — "Winner"
"Better Call Saul" to kolejny serial, z którego chciałoby się wyróżnić więcej niż jeden odcinek. Ale choć świetnych kontrkandydatów znaleźlibyśmy bez najmniejszych problemów, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że na listę trafić powinien finał. Zresztą już jego tytuł mówi wszystko, gorzko odnosząc się do ekranowych wydarzeń.
A te zawierały mnóstwo istotnych spraw, począwszy od zaskakującej i wzruszającej retrospekcji z Jimmym (Bob Odenkirk), Chuckiem (Michael McKean) i śpiewaną na karaoke ABBĄ; poprzez kolejne etapy złożonego przekrętu mającego na celu przywrócenie bohaterowi prawniczych uprawnień; aż do jego poruszającego występu przed "frajerami" z Rady Adwokackiej, który okazał się prawdziwym popisem hipokryzji. Przy tym wszystkim nawet Mike (Jonathan Banks) przekraczający granicę, zza której nie ma powrotu, musiał zejść na drugi plan.
Wszystkiemu towarzyszyły zaś tak ogromne emocje, że na koniec tej szalonej jazdy mogliśmy tylko w osłupieniu gapić się w ekran, doskonale rozumiejąc stojącą jak słup soli Kim (Rhea Seehorn). Czy to już koniec? Czy Jimmy McGill odszedł w niepamięć tam, na sali sądowej, gdy z przerażającym wyrachowaniem wykorzystywał pamięć o zmarłym bracie dla własnych celów? Czy w tym samym momencie narodził się równie barwny, co oślizgły Saul Goodman?
Odpowiedzi na te pytania dopiero poznamy, ale już teraz nie ulega wątpliwości, że pewien etap w życiu bohatera bezpowrotnie się skończył. Zbliżaliśmy się do niego nieuchronnie przez kolejne sezony, oglądając Jimmy'ego z bliska w momentach, gdy trudno było szukać dla niego jakichkolwiek usprawiedliwień, a jednak zawsze je znajdywaliśmy. Zawsze był jakiś powód, by dać temu facetowi kolejną szansę – wiedzieliśmy wszak, że jest w nim sporo z przyzwoitego człowieka, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Ale w tym momencie…
W tym momencie trudno było czuć wobec Jimmy'ego jakąkolwiek sympatię, choć przecież dopiął swego – wygrał, udowadniając wszystkim dookoła, że jest kimś więcej. A że w chwili jego wielkiego triumfu nam towarzyszyło poczucie totalnej klęski? To najlepsze świadectwo tego, z jak wielkim odcinkiem i serialem mamy tu do czynienia. [Mateusz Piesowicz]
9. "Kidding" — "Bye, Mom"
Żal nam, że nie zmieściły się na liście ani "The Cookie" z pięknym występem dla Vivian i krwawym pozbyciem się papugi, ani korzystające z japońskich tradycji "Kintsugi", ani wyjątkowo mroczny finał. Jednak to właśnie "Bye, Mom" okazało się tym odcinkiem "Kidding", który z całą mocą udowodnił, że serial Dave'a Holsteina to coś więcej niż kolejna ponura komedia. Showtime zafundował nam wyjątkowe telewizyjne wydarzenie, którego szybko nie zapomnimy.
To jedyny odcinek napisany przez Michaela Vukadinovicha. Ale za to jaki! Widzimy tu Jeffa Picklesa (Jim Carrey) w kilku wcieleniach. Idealistę głęboko wierzącego w konieczność czynienia dobra, aż do stopnia płacenia rachunków kierowcy, który na skutek tragicznego zbiegu okoliczności zabił Phila. Romantycznego kochanka czekającego na wiadomość od dziewczyny. Ojca grożącego koledze syna w bezlitosny sposób. I absolutnie przerażającego w scenie z wielką głową człowieka najwyraźniej gotowego na wszystko, jeżeli najbliżsi spróbują pozbawić go tego, co jeszcze mu w życiu pozostało.
"Bye, Mom" to cała masa zapadających w pamięć scen. Tych uroczych, jak rozmowa w sklepie z synem. I tych bolesnych, kiedy Jill nie wytrzymuje i hurtowo rozbija wszystkie iluzje, jakie marzycielski Jeff pielęgnuje w kontaktach ze światem. Gdyby po tej konfrontacji esemes od Vivian jednak nie nadszedł, załamanie głównego bohatera nastąpiłoby prawdopodobnie jeszcze przed połową sezonu…
Ten odcinek pochodzi jednak z czasów, kiedy "Kidding" obok bezwzględnego punktowania absurdów ludzkiej kondycji dawało jeszcze jakąś iskierkę nadziei. Końcówka zdradzająca zaskakujący ciąg dalszy losów chłopca, który w 1992 roku wyszedł z domu uzbrojony w beczkę i wyobraźnię, wydaje się przekonywać, że wszystko jest możliwe. Jak wiemy z dalszych odsłon "Kidding" – do czasu. Ale cieszmy się, póki możemy. [Kamila Czaja]
8. "Barry" — "Loud, Fast, and Keep Going"
"Loud, Fast, and Keep Going" to przedostatni odcinek 1. sezonu "Barry'ego" — i zarazem najbardziej obfitujący w atrakcje. Wszystko zaczyna się od groteskowej, niezbyt szczęśliwie zakończonej konfrontacji głównego bohatera i jego kolegi Chrisa z boliwijską mafią, po której następuje równie absurdalna potyczka słowna pomiędzy szefem tejże mafii a Goranem, dobrze nam znanym czeczeńskim gangsterem. Zdaje się, że pod koniec tej cudownej rozmowy panowie zaczynają sobie nawet polecać najlepsze książkowe poradniki. Policja ma nagranie.
Szalona tragikomedia zaczyna nabierać większego znaczenia, kiedy Chris ratuje życie Barry'emu, strzelając do jednego z Boliwijczyków, i nie przechodzi nad tym do porządku dziennego. Zaczyna powtarzać, że pójdzie z tym na policję, co siłą rzeczy niepokoi naszego głównego bohatera. I to właśnie w tym odcinku, w tym krótkim momencie, kiedy Barry strzela do Chrisa, coś się zmienia na zawsze. Poszukujący własnego człowieczeństwa zabójca przekracza ostatnią granicę, bo morduje faceta, którego żadnym cudem nie da się wrzucić do kategorii "ci źli". Nic już nie będzie takie jak przedtem, ale przedstawienie musi trwać.
I to dosłownie, bo jednocześnie toczy się druga historia, w której Sally zostaje Makbetem w przedstawieniu szekspirowskim i potrzebuje wsparcia Barry'ego na scenie. Forma, w jakiej je dostaje, zadziwia nie tylko ich oboje, ale też ich nauczyciela Gene'a Cousineau, będącego pod wrażeniem "aktorskiego procesu" Barry'ego. Tylko my wiemy, że to, co się dzieje w tym czasie z Barrym, samo w sobie jest szekspirowską tragedią.
Serial HBO to od początku do końca wielowarstwowa układanka, w której zawsze jest jakieś drugie dno. Ale najwspanialej "Barry" błyszczy właśnie w "Loud, Fast, and Keep Going", kiedy w tak dosłowny sposób ukazuje paralelę pomiędzy życiowymi wyborami jednego z najsłynniejszych bohaterów szekspirowskich i naszego skromnego płatnego zabójcy o twarzy Billa Hadera. To bardzo odważna zabawa, która w tym przypadku opłaciła się w stu procentach. [Marta Wawrzyn]
7. "Legion" — "Chapter 12"
Jeśli ktoś stwierdzi, że "Legion" to tylko efektowna skorupa skrywająca w środku kompletną pustkę, to najlepiej będzie po prostu pokazać mu ten odcinek. Czwarta odsłona 2. sezonu odeszła na chwilę od właściwej historii, zabierając nas i Davida (Dan Stevens) na najbardziej niezwykłą podróż ze wszystkich dotychczasowych. Skupiliśmy się bowiem na Syd (Rachel Keller), kluczowej postaci w serialowej układance, a zarazem bohaterce, o której, jak miało się okazać, bardzo niewiele wiemy.
Zresztą nie tylko my, bo to samo trzeba było powiedzieć o Davidzie, który tkwiąc w zapętlonej historii życia swojej ukochanej, dowiadywał się o niej coraz to nowych faktów. Nie, wcale nie na potrzeby ratowania świata czy czegoś w tym stylu. Chodziło tylko i wyłącznie o poznanie bohaterki, która dotąd funkcjonowała na zasadzie pięknego i smutnego zarazem obrazka – słodkiej dziewczyny, która nie może nikogo dotknąć. A ten wizerunek, jak mieliśmy się przekonać, nie miał wiele wspólnego z prawdą.
Ta okazała się znacznie bardziej złożona, zawierając pragnące matczynej bliskości dziecko, zbuntowaną nastolatkę, a także osobę, która zrujnowała kilka żyć i wyraźnie nie czuje się komfortowo w roli chodzącego ideału, do jakiego wielu chciałoby ją sprowadzić. Razem z Davidem mieliśmy więc okazję zobaczyć Syd taką, jaką naprawdę jest – skomplikowaną, pełną sprzeczności i przez to właśnie tak bardzo ludzką. Pragnącą miłości, ale mającej świadomość, że ta nie jest idealnym tworem, który może kogokolwiek ocalić. Takie rzeczy mogą mieć miejsce tylko w czarno-białych historiach, a do tego miana przecież "Legionowi" daleko.
I właśnie w takich odcinkach jak "Chapter 12" widać to najlepiej. Gdy spod zachwycającej pomysłowością i wykonaniem warstwy formalnej prześwituje skupiająca się na najprostszych emocjach opowieść o dwójce outsiderów, ręce same składają się do oklasków. A że przy tym dostajemy kolejną wizualną orgię i najbardziej odjechaną ilustrację metody prób i błędów na świecie, tym bardziej nie możemy wyjść z podziwu, jak to wszystko nie pęka w szwach. [Mateusz Piesowicz]
6. "GLOW" — "Mother of All Matches"
Nie wiemy, czy w 2. sezonie ktokolwiek jeszcze uważał "GLOW" za banalną błyskotkę, ale jeśli tak, to po "Mother of All Matches" po prostu musiał zmienić zdanie. Owszem, znalazłyby się tu odcinki bardziej efektowne, szalone i mocniej stawiające na czystą frajdę (choćby absolutnie cudowne "The Good Twin"), ale kiedy szukaliśmy takiego, który bawiłby, poruszał i pokazywał, co w tej historii najważniejsze, wybór nie mógł być inny.
Dostaliśmy tu bowiem trzydzieści minut, w trakcie których przerabialiśmy po kolei zachwyt, gorycz, smutek i ekscytację albo wszystkie te emocje naraz. A robiliśmy to, skupiając się na niecodziennym duecie Tammé (Kia Stevens) i Debbie (Betty Gilpin) – najlepszym dowodzie na to, że za przerysowanymi wrestlingowymi wizerunkami zawsze kryją się tu pełne wad i zalet prawdziwe kobiety.
Z jednej strony mieliśmy więc matkę, która podróżuje przez całą noc, żeby spędzić kilka godzin z synem, ale wstydzi się powiedzieć mu prosto w oczy, czym się zajmuje. Z drugiej wściekłą, porzuconą żonę, która tak zapętla się w gniewie, że zapomina o własnym dziecku. Zupełnie różne, zmagające się z kompletnie innymi problemami postaci, a jednak na pewnym poziomie bardzo sobie bliskie, bo odnajdujące powód do dumy i ucieczkę od codzienności w ringu.
Ale czy ktoś czyni im z tego powodu wyrzuty? Niekoniecznie. Serial podchodzi do nich ze zrozumieniem, wiedząc, że prawdziwe życie ma znacznie więcej odcieni niż pozorowane starcia. W nich nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by Debbie, kompletnie rozbita i nieradząca sobie z rzeczywistością bohaterka, zamieniała się w barwny symbol amerykańskiego sukcesu. Albo żeby Tammé z wdziękiem znosiła potok rasistowskich stereotypów, wiedząc, że to tylko gra i czerpiąc z niej swoistą satysfakcję.
Co jednak, gdy w dokładnie realizowany scenariusz niespodziewanie wkroczy trzymany z boku realny świat? Upokarzana na oczach syna Tammé przekonała się, że wówczas okoliczności ulegają całkowitej zmianie, a każdy obraźliwy komentarz piecze jak żywy ogień. Bo jakie znaczenie ma absurdalna otoczka czy dumne obnoszenie się z karykaturalną postacią, gdy czuć na sobie pełne wyrzutu spojrzenie najbliższej osoby?
"GLOW" przyzwyczaiło nas wprawdzie do określonego myślenia na temat swoich bohaterek i ich zajęcia, ale wcale nie zapomniało przez to o jego mrocznych stronach. Tutaj nadeszło przypomnienie, że te mogą w każdej chwili do nich wrócić, a wówczas nawet posiadanie nawet najgrubszej skóry nie gwarantuje sukcesu. Wszystko to zaś w tak spektakularny, grający na tylu różnych emocjonalnych nutach sposób, że mogliśmy tylko oglądać z rosnącym podziwem. [Mateusz Piesowicz]
5. "The Americans" — "START"
Definicja finału idealnego i spełnionych obietnic. Co nie było takie proste, bo oczekiwania wobec twórców były ogromne, zarówno ze strony zwykłych widzów, jak i krytyków, dzięki którym przynajmniej w jakimś stopniu serial w ogóle przetrwał. Wszyscy byliśmy w tę historię zaangażowani emocjonalnie i wszyscy mieliśmy wizję tego, jak chcemy ją zakończyć. Wielu z nas chciało jakiejś kary, ciosu dla głównych bohaterów — najlepiej dosłownego, w postaci czyjejś śmieci. Joe Weisberg i Joel Fields poszli własną drogą i dali nam finał, jakiego byśmy się nie spodziewali, a który kupiliśmy w stu procentach.
A kupiliśmy go, bo "START" po prostu pasuje do serialu. To zawsze była w mniejszym stopniu historia o szpiegowaniu, geopolityce i starciu dobra ze złem, a w większym o rodzinie, małżeństwie, skomplikowanych relacjach międzyludzkich i egzystowaniu w światach pełnych różnego rodzaju szarości. I tak pozostało do samego końca — do finału, w którym twórcy postawili na emocje, wynikające z niecodziennych sytuacji i nieoczywistych relacji, budowanych latami.
To właśnie dlatego, że tak dobrze zbudowano podwaliny, scenę konfrontacji w garażu uważamy za genialną — choć na papierze mogłoby się wydawać, że ma ona oczywiste słabości (no bo jaki agent FBI może wypuścić tak po prostu szpiegów KGB!?). To właśnie lata spędzone na rozplątywaniu rodzinnych emocji Jenningsów sprawiły, że tak bardzo zabolało to, co wydarzyło się w trakcie sekwencji z "With or Without You".
"The Americans" nigdy nie było sensacyjną historyjką o agentach dobrej i złej strony, było wielopoziomową opowieścią o rodzinie, zbudowanej na najdziwniejszym możliwym gruncie. I to właśnie rodzinie wymierzono w finale największy cios, czyniąc całą historię bardzo tragiczną dla duetu głównych bohaterów, jak również ich dzieci oraz wplątanego w ich sprawy agenta FBI i sąsiada Stana Beemana, którego życie już zawsze będzie zdefiniowane przez relację z nimi, czy mu się to podoba, czy nie.
"The Americans" pokazało, jak pójść pod prąd i zamknąć serial finałem, który z jednej strony zaskakuje na każdym kroku, a z drugiej, wydaje się tak perfekcyjny, że nie zmieniłoby się w nim ani jednej sceny. [Marta Wawrzyn]
4. "BoJack Horseman" — "Free Churro"
Chociaż większość odcinków "BoJacka" mogłaby spokojnie zapełniać coroczne listy najlepszych w danym roku, to jednak każdy sezon może poszczycić się jedną szczególną odsłoną urastającą do rangi małego arcydzieła. W trzecim sezonie — "Fish Out of Water" i pozbawiona dialogów podróż do podwodnej krainy. W zeszłym roku — "Time's Arrow" i demencja Beatrice Horseman pustosząca jej przeszłość i psychikę. W jaki więc sposób piąty sezon mógł podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej? Okazuje się, że wystarczyło zostawić nas samych z BoJackiem na pół godziny w jednym pomieszczeniu.
Oczywiście, opisanie w ten sposób "Free Churro" to już spłycenie efektu finałowego, jaki zaserwował nam twórca serialu i scenarzysta tego odcinka Raphael Bob-Waksberg. Bowiem mowa pogrzebowa, którą BoJack wygłasza przy trumnie swojej matki, to też jednocześnie stand-up, monodram i spowiedź zmieszana w kłębek myśli człowieka, który nie do końca jest w stanie je uporządkować. Przede wszystkim to jednak ostatnia próba nawiązania kontaktu dorosłego mężczyzny z matką, która pod wieloma względami uczyniła jego życie nie do zniesienia. A jednak pomimo niezliczonych wad Beatrice, "teraz i tak jest gorzej".
"Free Churro" to wirtuozerski popis scenarzysty, który uczynił swoje postaci na tyle złożonymi, że nie jest w stanie zredukować ich wewnętrznych wyznań do prostych schematów. BoJack odsłania we "Free Churro" chyba najbardziej ludzką ze swoich twarzy, jednocześnie cały czas pozostając więźniem swoich wad. W tym mistrzowskim manewrowaniu między sprzecznymi emocjami nieoceniona jest też zasługa Willa Arnetta, który do perfekcji opanował oddawanie oszczędnymi środkami głębin psychiki BoJacka.
Odcinek, w którym główny bohater nie uronił nawet jednej łzy, tak mocno uderza swoją bezpośredniością, że po seansie zostawia widzów w stanie kompletnej emocjonalnej rozsypki. Tutaj nawet pozornie ironiczna puenta urasta do rangi momentu tragicznego. Jeżeli wcześniej nie byliście o tym jeszcze przekonani, to "Free Churro" udowadnia, że animowana komedia o gadającym koniu w poruszaniu tematów bólu, rodzinnych traum i niespełnionych pragnień po prostu nie ma sobie równych. [Michał Paszkowski]
3. "Nawiedzony dom na wzgórzu" — "Two Storms"
Niezależnie od tego, czy "Nawiedzony dom na wzgórzu" będzie mieć kontynuację w jakiejś formie, czy nie, kilka rzeczy zostanie z nami na dłużej: sprytnie poukrywane duchy, popadająca w szaleństwo Carla Gugino, straszna śmierć Nell i przede wszystkim ten niesamowity 6. odcinek. Odcinek, który pewnie nie tylko ja obejrzałam kilka razy, starając się nie mrugać, żeby w pełni docenić długie ujęcia.
"Two Storms" opowiada jednocześnie dwie historie, nie tylko po mistrzowsku łącząc je tematycznie, ale też wyciskając z nich tonę emocji i dokonując cudów technicznych. W teraźniejszości widzimy, jak rodzina Crainów gromadzi się w domu pogrzebowym Shirley po śmierci Nell. Na zewnątrz szaleje burza, zaś pomiędzy bohaterami dochodzi do emocjonalnej konfrontacji, w której prędzej czy później bierze udział każde z nich. Na wierzch wychodzą sprawy tłumione przez niemal dwie dekady, bo okazuje się, że choć oni są najbliższą rodziną, to w pełnym składzie nie widzieli się od lat. W przeszłości z kolei oglądamy, jak Nell gdzieś znika w domu na wzgórzu, również w burzliwą noc.
Oprócz emocji zachwycać się można tutaj wieloma rzeczami, choćby tym, jak sprawnie prowadzona została fabuła na dwóch płaszczyznach czasowych jednocześnie. Ale "Two Storms" nabiera dodatkowego smaku, kiedy orientujemy się, że w trakcie (prawie) całej godziny jest tylko kilka cięć. Cały odcinek składa się z długich ujęć, a najdłuższe ma 17 minut.
Opowieści ekipy o tym, jak to zrobiono, robią wrażenie, bo maestria nie sprowadza się do oszałamiających sztuczek operatorskich. Wszystko trzeba było idealnie ze sobą zgrać, aktorzy musieli zagrać jak z nut, a wcześniej dokładnie przećwiczyć nie tylko tekst, ale i choreografię kolejnych scen niczym sztukę teatralną. Nikt w żadnym momencie nie mógł się pomylić, bo trzeba było zaczynać od nowa.
Trudno nie podziwiać pracy ponad stuosobowej ekipy, która sprawiła, że to nie jest tylko pusta zabawa formą. "Two Storms" to i mistrzostwo świata od strony technicznej, i moment przełomowy dla rodziny Crainów, i emocjonalna petarda, której siłę nie sposób przecenić. A wszystko to w ramach horroru, po którym przed premierą nie spodziewaliśmy się cudów. [Marta Wawrzyn]
2. "The Good Place" — "Janet(s)"
Ostatni odcinek "The Good Place" w 2018 roku nie trafił na naszą listę tylko dlatego, że mamy go świeżo w pamięci. Ani nawet dlatego, że wymagał więcej wysiłków ze strony ekipy niż poprzednie. To po prostu fenomenalne połączenie głównej fabuły skupionej wokół tajemnic Dobrego Miejsca i Złego Miejsca z emocjonalną bombą w ramach historii poszczególnych bohaterów. I z techniczną finezją, jakiej wymagał tak szalony pomysł.
D'Arcy Carden dostała tu do zagrania swoją postać, Janet, a oprócz tego jeszcze cztery inne Janet, które tak naprawdę nie są Janet, tylko Eleanor, Tahani, Chidim i Jasonem w ciałach Janet. Skomplikowane? To co dopiero powiedzieć o scenie, w której Eleanor w ciele Janet udaje przed Chidim w ciele Janet, że jest Jasonem w ciele Janet? Ale jakimś cudem wszystko da się zrozumieć, widz nadąża za pokręconą akcją, a zabawy w naśladownictwo nie są tylko sposobem na rozbawienie odbiorców.
Odcinek przynosi przełom w relacji Eleanor i Chidiego. Tahani (w ciele Janet) i Jason (jak wyżej) odkrywają, że Janet (oryginalna) jest zakochana w Jasonie. A poza "próżnią Janet" też się działo. Michael dowiedział się, że od pięciu stuleci nikt nie trafił do Dobrego Miejsca i że nie można liczyć na pomoc Głównego Księgowego (Stephen Merchant). A potem wszyscy trafiają do prawdziwego Dobrego Miejsca. Istne wariactwo!
Morgan Sackett (reżyseria) oraz Josh Siegal i Dylan Morgan (scenariusz) w ciągu niespełna 25-minutowego odcinka osiągnęli tyle, ile wielu serialom nie uda się nigdy. "Janet(s)" to popchnięcie do przodu śledztwa w sprawie życia po życiu, przełomy osobiste i niewiarygodne obrazy, które na pewno pozostaną w naszej pamięci. Kreatywne ryzyko, które się opłaciło. I to wszystko w ramach ogólnodostępnej stacji! [Kamila Czaja]
1. "Atlanta" — "Teddy Perkins"
Chyba nie spodziewaliście się niczego innego, co? A jeśli tak, to pewnie po prostu nie z"Teddy'ego Perkinsa" – bezwzględnie najlepszej rzeczy, jaką widzieliśmy w telewizji w tym roku, a może i w ciągu kilku lat. Odcinka, który wyróżnia się pod każdym względem nawet na tak zróżnicowanym i jakościowym tle jak 2. sezon "Atlanty".
Zresztą niech sam za siebie przemówi fakt, że nawet nie pomyśleliśmy, by zamiast niego umieszczać na liście choćby takie perełki, jak "Woods", "North of the Border" czy "FUBU". Ale jak w ogóle mielibyśmy to rozważać, skoro wciąż mamy przed oczami "wybielonego" Donalda Glovera i cały odcinek z nim w przerażającej roli tytułowej tak wyraźnie, jakbyśmy go oglądali wczoraj?
Pamiętamy zatem, jak typowa dla "Atlanty" lekko oderwana od rzeczywistości historia o Dariusie (Lakeith Stanfield) udającym się po pianino z kolorowymi klawiszami stopniowo skręcała w stronę surrealistycznego horroru. Pamiętamy, jakie wrażenie zrobił na nas pierwszy widok wzbudzającego ciarki gospodarza równie upiornej posiadłości. Pamiętamy oczywiste odniesienia do Michaela Jacksona i inne muzyczne akcenty odcinka, na czele ze śpiewającym o czystym złu Stevie'em Wonderem. Pamiętamy wreszcie masę szczegółów, począwszy od obrzydliwego strusiego jaja na miękko, poprzez domowe muzeum poświęcone okrutnemu ojcu, aż po Benny'ego i szokującą końcówkę.
Ale przede wszystkim pamiętamy, w jakim zachwycie zostawił nas wyreżyserowany przez Hiro Muraiego odcinek, nieprzypominający absolutnie niczego, co wcześniej widzieliśmy. Najbliżej mu do miana koszmarnej groteski czerpiącej garściami z klasyki horroru, ale przecież to nie wszystko. Pod jej grubą warstwą dostaliśmy budzącą lekki optymizm historię o tym, że wielka sztuka wcale nie musi rodzić się z wielkiego bólu, szczyptę absurdalnej komedii, a także gorzką opowieść o sławie, show-biznesie oraz współczesnym świecie i tym, co potrafią zrobić z ludzką psychiką.
Z jakiejkolwiek strony by nie spojrzeć, mamy więc do czynienia z produkcją, która zdecydowanie wykracza poza ramy "zwykłego" telewizyjnego odcinka. To historia bogata w znaczenia, przesycona niesamowitym i gęstym jak diabli klimatem, niepokojąca, a zarazem wcale nieskoncentrowana tylko na tym, by nas zwyczajnie przestraszyć. Do osiągnięcia tego celu wystarczał zresztą sam widok Teddy'ego Perkinsa, ożywionego przez Donalda Glovera w nienaturalnych ruchach, cienkim głosie i koszmarnym obliczu, które już zdążyło zająć swoje miejsce w popkulturze. [Mateusz Piesowicz]