Najlepsze serialowe występy aktorskie w 2018 roku
Redakcja
1 stycznia 2019, 15:03
"Obsesja Eve" (Fot BBC America)
Kończymy podsumowania 2018 roku w serialach i doceniamy role, które najbardziej nas zaskoczyły. Ranking jest skrócony — chwalimy przede wszystkim tych, którzy zrobili w zeszłym roku coś niezwykłego, wyjątkowego i zapadającego w pamięć.
Kończymy podsumowania 2018 roku w serialach i doceniamy role, które najbardziej nas zaskoczyły. Ranking jest skrócony — chwalimy przede wszystkim tych, którzy zrobili w zeszłym roku coś niezwykłego, wyjątkowego i zapadającego w pamięć.
Patricia Arquette, "Ucieczka z Dannemory"
Już za samo fizyczne przeobrażenie się w Tilly Mitchell rola Patricii Arquette powinna trafić na naszą listę najlepszych występów roku. A przecież zewnętrzne podobieństwo do kobiety zamieszanej w ucieczkę morderców z więzienia to tylko niewielka część osiągnięć aktorki w tej wymagającej kreacji.
Tilly jest bohaterką, którą trudno lubić. Wiecznie niezadowolona, uważająca, że gdzieś czeka na nią prawdziwe życie, chociaż w niej samej niewiele dostrzec można potencjału na spektakularne sukcesy. Żona obwiniająca męża o swoje życiowe niepowodzenia, pracownica wykorzystująca pozycję do romansowania z więźniami – cóż, niezbyt ujmująca postać.
Arquette udaje się subtelnymi aktorskimi środkami przekazać to wszystko i jeszcze wiele więcej. W "jej" Tilly dostrzec można tęsknotę za czymś lepszym, przez co całkiem sprawna w oszukiwaniu otoczenia kobieta staje się łatwym celem dla bezwzględnego Matta. Pod naiwnością i użalaniem się nad sobą widzimy jednak w bohaterce także dojmujący smutek, a chwilami wyrzuty sumienia i przykrą samoświadomość.
W tym wszystkim potrafi Arquette znaleźć miejsce na tajemnicę. Mimo pozornie jasno wyłożonych przykrych cech Tilly i powodów jej współpracy z uciekinierami nie da się do końca rozgryźć tej postaci. Niby zwykła, sfrustrowana, niezrealizowana w życiu osobistym i zawodowym kobieta, a równocześnie ktoś, kto wymyka się łatwym podsumowaniom. Prawdopodobnie nie byłoby tego niedopowiedzenia, gdyby nie Arquette. [Kamila Czaja]
Billy Porter, "Pose"
Wyróżnić się w tak barwnej ekipie jaką miało "Pose"? Zadanie z gatunku wyjątkowo trudnych, ale broadwayowski weteran Billy Porter okazał się do niego wprost stworzony. Wcielając się w Pray Tella – mistrza ceremonii z nowojorskiej ball culture – pokazał, jak skutecznie połączyć niezwykłą przebojowość z autentycznymi emocjami, nadając serialowej historii bardzo jej potrzebnego uziemienia.
A o to przecież niełatwo w świecie, który w dużej mierze opierał się na sztuczności, im efektowniejszej, tym lepiej. W jego regułach Porter odnajdywał się znakomicie, będąc prawdziwym wulkanem scenicznej energii, który swoją żywiołową konferansjerką potrafił przykryć nawet uczestników i uczestniczki balów. Dynamiczny, ostry, pełen pasji – wśród tony ekranowych fajerwerków, to właśnie energicznego Pray Tella zapamiętywało się najlepiej.
I wówczas, gdy wydawało się, że już go poznaliśmy, aktor i jego bohater odsłaniali zupełnie inne oblicze. Też pełne emocji, ale już zupełnie innego rodzaju, które eksplodowały w najpełniejszym wymiarze w poruszającym odcinku "Love Is the Message". Ten, łącząc dramat mężczyzny przeżywającego bliską utratę partnera z jego wręcz niewiarygodną wolą opierania się rozpaczy, był przejmującym dowodem na to, jak piękny może być rozdzierający ból. I popisem Portera, w którego kreacji nie znalazła się ani jedna fałszywa nuta.
Dodając do tego jeszcze zmaganie się z wiszącym nad bohaterem wyrokiem i wcielanie się w rolę mentora Blanki, nie sposób dziwić się, że aktor już został wyróżniony nominacjami do Złotego Globu i Critics' Choice Awards. A kto wie, czy to nie zaledwie początek spływających na niego zaszczytów. [Mateusz Piesowicz]
Bill Hader, "Barry"
Bill Hader pewnie byłby dla mnie objawieniem 2018 roku, gdybym wcześniej nie oglądała "Saturday Night Live", gdzie występował przez osiem lat i stworzył m.in. kultową postać Stefona. Jak wiele rzeczy, które piszą i w których występują byli członkowie obsady SNL, "Barry" miał być komediowym złotem i nim jest. Zaskakujący jest natomiast aspekt dramatyczny — tytułowy bohater serialu HBO okazał się równie złożony co Dexter Morgan i inni antybohaterowie.
Punkt wyjścia jest bardzo nietypowy, bo Hader — współtwórca, jeden z reżyserów i autorów scenariusza "Barry'ego" — wciela się w podrzędnego płatnego zabójcę, który przechodzi kryzys egzystencjalny. Nie chce już pracować w swoim fachu, zmaga się z coraz gorszą depresją i wygląda jakby rozważał całkowite wypisanie się z tego świata. Przypadkiem trafia w Los Angeles na lekcję aktorstwa i odnajduje tam dokładnie to, czego potrzebował. Powód, żeby żyć dalej i spróbować coś w swoim życiu zmienić.
Jak wiarygodnie pokazać coś takiego na ekranie? Dwanaście miesięcy temu założylibyśmy się, że się nie da, bo to po prostu nie brzmi jak historia, która mogła się wydarzyć naprawdę. A jednak Bill Hader zamienił ten przedziwny, odjechany, absurdalny koncept w skomplikowaną opowieść o człowieku takim jak my — odczuwającym, że czegoś mu w życiu brakuje, i podejmującym wysiłek, żeby coś z tym zrobić. A że jednocześnie na głowę zwala mu się boliwijska i czeczeńska mafia oraz na dokładkę policja? No cóż, facet przynajmniej nie pozwala nam się nudzić.
Kontrast pomiędzy groteskowym światem, w którym Barry funkcjonuje, i autentycznymi emocjami, które przeżywa, to największa siła napędowa serialu. Hader jest świetny w komediowych momentach, kiedy uczestniczy w szaleństwach rodem z filmów Quentina Tarantino. Ale naprawdę błyszczy, kiedy musi pokazać, że Barry to człowiek z krwi i kości. Taki, który zadaje pytania, przeżywa wątpliwości i przechodzi przez pełną gamę emocji, obiecując sobie, że "od teraz" będzie już lepszy. I koniec końców nigdy tej obietnicy nie spełniając. [Marta Wawrzyn]
Jodie Comer i Sandra Oh, "Obsesja Eve"
Nawet z niebojącą się eksperymentów Phoebe Waller-Bridge za sterami "Obsesja Eve" nie miałaby się prawa udać bez doskonałego obsadzenia dwóch głównych ról. Korzystająca z konwencji szpiegowskiego thrillera produkcja jest bowiem równocześnie parodią gatunku, queerowym wariantem nieraz absurdalnego melodramatu oraz komedią na tyle szaloną i dziwaczną, że pewnie nie dla wszystkich zabawną.
Tego rodzaju ryzykowne połączenie fantastycznie udźwignęły zarówno Sandra Oh, wracająca po przerwie w pierwszoplanowej roli i z łatwością zrzucająca z siebie cień Cristiny Yang z "Chirurgów", jak i Jodie Comer, wcześniej znana ze wymagającej powagi roli w "Thirteen". W "Obsesji Eve" pierwsza gra znudzoną mężem i pracą za biurkiem agentkę, Eve Polastri, druga wciela się w nieuchwytną morderczynię na zlecenie, Villanelle.
I jakkolwiek wydawałoby się to nielogiczne, zwłaszcza w kontekście krzywd wyrządzanych przez zabójczynię bliskim Eve, kobiety zaczyna łączyć dziwaczna więź. Opiera się ona w równiej mierze na wynikającej ze stania po przeciwnych stronach wrogości, co na niezdrowej, ale niemożliwej do pokonania wzajemnej fascynacji. A także na zazdrości: ze strony Eve o emocjonujące, wolne od moralnych rygorów życie Villanelle, a ze strony Villanelle o stabilizację i poczucie bezpieczeństwa, na które nie mogła w życiu liczyć.
Zagranie takiej mieszanki równocześnie z odpowiednim emocjonalnym zaangażowaniem i przymrużeniem oka wobec absurdalnej konwencji serialu to wyzwanie, któremu niewiele aktorek dałoby radę sprostać. Tymczasem Comer i Oh nie tylko osobno budują skomplikowane, wymakające się karykaturze postacie, ale także we wspólnych scenach idealnie oddają niejednoznaczność relacji bohaterek. [Kamila Czaja]
Amy Adams, Patricia Clarkson i Eliza Scanlen, "Ostre przedmioty"
Co ocenić wyżej? Wymagającą i wyczerpującą pod każdym względem rolę Amy Adams? W subtelny sposób jadowitą kreację Patricii Clarkson? A może w niczym nieustępujący znacznie bardziej doświadczonym partnerkom występ Elizy Scanlen? Nie mogąc sprostać takiemu dylematowi, postanowiliśmy wyróżnić wszystkie trzy aktorki, dzięki którym seans "Ostrych przedmiotów" był za każdym razem bardzo intensywnym przeżyciem.
Będąc bardziej pokręconą rodzinną dramą niż kolejnym mrocznym kryminałem, "Ostre przedmioty" opierały się w znacznej mierze właśnie na swoich wykonawczyniach, zrzucając niemal cały ciężar opowieści na ich barki. I wszyscy dobrze na tym wyszli, bo panie dały prawdziwy popis, uzupełniając się wzajemnie i wspólnie tworząc jedną z najbardziej fascynujących i toksycznych ekranowych relacji ostatnich lat.
Najłatwiej wyróżnić oczywiście Amy Adams, bo jej Camille towarzyszyliśmy praktycznie bez przerwy, niemal współodczuwając dręczący bohaterkę ból. Zarówno czysto fizyczny (tylko spójrzcie, co aktorka musiała przechodzić przy charakteryzacji), jak i mniej dosłowny, związany ze wspomnieniami i traumami z przeszłości. Stopień realizmu, jaki osiągnęła Adams przy tej kreacji, był wręcz niepokojący, a jednocześnie przykuwał do ekranu jak mało co. Mimo że często nie był to ładny widok.
Patricia Clarkson i Eliza Scanlen pokazały się w sposób mniej bolesny, ale równie efektowny. Pierwsza sprawdziła się świetnie jako Adora, wytworna i zimna jak lód królowa amerykańskiego Południa, której złowieszczy urok jednocześnie zachwycał i odrzucał. Druga przedstawiała tyle różnych twarzy swojej bohaterki, że proste sklasyfikowanie Ammy nie wchodziło w grę. Zresztą ostatnia scena z jej udziałem tylko to potwierdziła, do dziś tkwiąc nam mocno w pamięci.
Nie zostaje nam nic, tylko podziwiać wszystkie panie razem i każdą z osobna, życząc sobie chociaż zbliżonego poziomu aktorskiego w każdym serialu. [Mateusz Piesowicz]
Darren Criss, "Zabójstwo Versace: American Crime Story"
Kiedy rok temu mniej więcej o tej porze binge'owałam screenery "Zabójstwa Versace", nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W sezonie wypakowanym znanymi nazwiskami, jak Penelope Cruz, Ricky Martin czy Judith Light, rządził ktoś zupełnie inny. Darren Criss, wcześniej znany głównie z "Glee", dostał najwięcej "czasu antenowego" i wykorzystał go najlepiej jak się dało.
"Zabójstwo Versace" to był od początku do końca Darren Criss Show. Kiedy na ekranie pojawiał się grany przez niego niepozorny okularnik — chłopiec z wielkimi marzeniami, który przemienił się w psychopatycznego mordercę — wszystko i wszyscy dookoła przestawali istnieć. Skomplikowany portret Andrew Cunanana, zabójcy jednego z najsłynniejszych kreatorów mody w dziejach, to jedna z najbardziej wyrazistych, charakterystycznych, zaskakujących i niepokojących kreacji zeszłego roku.
Nieważne, czy akurat oglądaliśmy Andrew jako czarującego chłopaka, utrzymanka starszych panów, młodzieńca zamieniającego pierwszą miłość w obsesję, czy totalnego psychopatę — Criss przykuwał wzrok i wywoływał emocjonalne reakcje. Młody aktor nie bał się niczego — tak samo przekonująco zagrał słynną scenę tańca w różowych slipkach, jak i wszystkie te kameralne momenty, kiedy Cunanan okazywał się bardziej skomplikowanym draniem, niż wyglądał ne pierwszy rzut oka.
Kiedy Criss odbierał nagrodę Emmy, chyba sam był w lekkim szoku, że udało mu się pokonać m.in. Benedicta Cumberbatcha. Przed galami Złotych Globów i SAG Awards jest już zdecydowanym faworytem — zaskoczeniem będzie, jeśli cokolwiek przegra. A my z niecierpliwością czekamy na jego kolejne role. [Marta Wawrzyn]
Jim Carrey, "Kidding"
Jim Carrey to kolejny filmowy aktor, który doskonale odnalazł się w telewizyjnym formacie. Być może nie bez znaczenia był tu fakt, że pierwsze dwa odcinki serialu Dave'a Holsteina wyreżyserował Michel Gondry, u którego aktor osiągnął jeden z największych sukcesów w karierze w "Zakochanym bez pamięci" (2004).
Niezależnie od motywacji, by wziąć udział w tak pokręconym przedsięwzięciu, jakim okazał się 1. sezon "Kidding", Carrey pokazał w tym serialu dawno niewidzianą wszechstronność. Niby po wspomnianym filmie Gondry'ego, "Człowieku z księżyca" czy "Truman Show" wiadomo, że to nie aktor, którego można sprowadzić do roli Ace'a Ventury czy połowy duetu z "Głupiego i głupszego", ale mimo wszystko produkcja Showtime wyróżnia się w filmografii Carreya złożonością roli.
Jeff Pickles to wszak z jednej strony wzorowany na Fredzie Rogersie najmilszy człowiek świata, opoka dzieci, które zasiadają przed telewizorem, by zaznać płynącego z ekranu ciepła przy kolejnym odcinku "Mr. Pickles' Puppet Time". A równocześnie nękany poczuciem winy po śmierci syna, sfrustrowany rozpadem małżeństwa, walczący o zachowanie swojej pozycji na planie programu człowiek, który w każdej chwili może się rozpaść na milion kawałków.
Carrey przekonująco oscyluje między różnymi twarzami swojego bohatera, równie dobrze radząc sobie ze scenami, w których trzeba pocieszyć dziecko lub przekonać ukochaną do walki o życie, jak i w momentach gwałtownych wybuchów czy, nawet bardziej przerażającej, cichej furii (tu choćby scena z przymierzaniem wielkiej głowy). A przy tym z każdym odcinkiem Carrey kieruje postać Jeffa w coraz ciemniejszą stronę, aż nie będzie już odwrotu – od bohatera, i to z tych najbardziej nieskazitelnych, po jeden wielki kłębek agresji, tylko dla niepoznaki przybierający ludzki kształt. [Kamila Czaja]
Florence Pugh, "Mała doboszka"
Jeśli nie śledzicie uważnie nowego brytyjskiego kina, to nazwisko Florence Pugh mogło być Wam kompletnie nieznane. Zaledwie 22-letnia aktorka wybiła się w zeszłym roku świetną rolą w filmie "Lady M.", co z kolei otworzyło jej drzwi do głośniejszych tytułów, jak choćby serialowa "Mała doboszka". I mamy nadzieję, że to dopiero początek wielkiej kariery, bo dziewczyna ma wszystko, żeby podbijać nie tylko nasze rankingi.
Do tego wystarczyła kapitalna rola w skomplikowanej szpiegowskiej opowieści, w której udało się jej nadać ludzkiego rysu zawiłym le Carré'owskim intrygom. Wcielając się w Charlie, brytyjską aktorkę zatrudnioną przez izraelski wywiad, bywała w tym wszystkim równie zdezorientowana co my, ale jednocześnie wydawała się nigdy nie tracić kontroli nad sytuacją.
Przekonywała zarówno wtedy, gdy epatowała zadziornością i pewnością siebie, mogąc owinąć sobie każdego wokół palca, jak i wówczas, gdy sytuacja zaczynała ją przerastać. Bywała zmysłowa i pociągająca, by wkrótce potem pokazać delikatne oblicze dziewczyny wplątanej w nie swoją wojnę. Zawsze też była pełna życia, wnosząc na ekran porcję energii, jakiej nie dostarczali partnerzy o znacznie głośniejszych nazwiskach.
Przede wszystkim jednak Florence Pugh obdarzyła swoją bohaterkę autentycznymi emocjami i wątpliwościami, które ostatecznie okazały się znacznie ważniejsze od pokręconej historii o szpiegach i terrorystach. A że przy tym fantastycznie wyglądała w każdej z wielu sukienek, jakie nosiła w serialu, to już tylko sympatyczny dodatek. [Mateusz Piesowicz]
Keri Russell i Matthew Rhys, "The Americans"
Jeden z powodów, dla których pożegnanie z "The Americans" było tak trudne. Keri Russell i Matthew Rhys, przez lata kompletnie niedoceniani za role radzieckich szpiegów, mieszkających na przedmieściu Waszyngtonu, w finałowym sezonie dali z siebie wszystko i jeszcze więcej. On wreszcie dostał zasłużoną nagrodę Emmy, ona nie dostała nic i prawdopodobnie to się już nie zmieni, bo konkurencja w kategoriach kobiecych ostatnio jest większa.
A prawda jest taka, że oboje powinni zgarniać wszystko. Matthew Rhys, jeśli nie za całokształt, to chociażby za rewelacyjną scenę konfrontacji w garażu w finałowym odcinku. Sposób, w jaki Philip, ukryty radziecki szpieg, przekonywał swojego sąsiada, agenta FBI, żeby pozwolił mu tak po prostu odjechać, to mistrzostwo świata. To była piekielnie trudna scena, od której dużo zależało. Gdyby jakakolwiek nuta zabrzmiała fałszywie, rozsypałby się cały finał.
Ale cały sezon był dla Rhysa trudny. Desperacja Philipa była dosłownie namacalna, bo patrzył jak rozpada mu się całe życie: rodzina, biznes, który był czymś więcej niż tylko przykrywką, i amerykański dom budowany przez dwadzieścia lat. A do tego jeszcze musiał podjąć w całkowitym osamotnieniu decyzję, czy przejść na drugą stronę.
Do Philipa zadającego pytania i kwestionującego rozkazy byliśmy jednak w pewnym sensie przyzwyczajeni. Elizabeth długo była bezlitosną twardzielką, która nie dawała się pogrążyć w wątpliwościach. W finałowej serii nie tylko spędziliśmy dużo czasu, poznając jej wrażliwszą stronę, ale też byliśmy świadkami refleksji na temat wykonywanej pracy.
"The Americans" zagłębiło się w jej emocje bardziej niż kiedykolwiek, pokazując ją w wersji zmęczonej, zwątpionej i dosłownie gotowej pożegnać się ze światem. Potworne wyczerpanie Elizabeth to nie tylko zasługa speców od makijażu — Keri Russell dosłownie straciła w tym sezonie blask w oczach, najczęściej pozwalając swojej osamotnionej bohaterce przeżywać koszmar po cichu, z papierosem w ręku, i tylko co jakiś czas wybuchając ze zwielokrotnioną siłą.
Gdyby to od nas zależało, Keri Russell i Matthew Rhys za finałowy sezon otrzymaliby wszystkie możliwe nagrody. [Marta Wawrzyn]
Elizabeth Olsen, "Sorry for Your Loss"
Elizabeth Olsen znana jest szerszej publiczności głównie jako młodsza siostra słynnych bliźniaczek i Wanda Maximoff/Scarlet Witch z "Avengersów", chociaż dostrzeżona została już w 2011 roku dzięki świetnej roli w nagrodzonym w Sundance dramacie "Martha Marcy May Marlene". Dzięki pozytywnej niespodziance, jaką był 1. sezon "Sorry for Your Loss" stworzony przez Kit Steinkellner dla Facebook Watch, aktorka miała okazję przypomnieć, że świetnie sprawdza się w kameralnych produkcjach.
Rola Leigh, młodej wdowy, która próbuje otrząsnąć się po śmierci męża, a równocześnie zmuszona jest zmierzyć się z odkryciem, że bardzo wielu rzeczy o nim nie wiedziała, wymagała od Olsen ogromnej empatii i trudnego wyważenia emocji. Łatwo byłoby tę kreację przeszarżować, tymczasem aktorka odgrywa kolejne etapy żałoby bez popadania z jednej strony w histerię i jednowymiarową rozpacz, a z drugiej w rutynę wyznaczoną przez inne opowieści o stracie, jakich dostarczyła nam popkultura.
Na dodatek Olsen równie dobrze radzi sobie w retrospekcjach, w których musi stworzyć portret bohaterki jeszcze szczęśliwej i niedoświadczonej przez los. Leigh w takim złożonym wydaniu staje się postacią z krwi i kości, godną współczucia, ale czasem irytującą w reakcjach wobec pełnej dobrych chęci rodziny. Olsen przekonująco pokazuje, że czasem robi się krok do przodu, a potem dwa w tył, a na dojrzewanie bohaterki w tej nowej, ekstremalnej sytuacji składają się zarówno małe sukcesy, jak i popełniane impulsywnie błędy, których szybko trzeba będzie żałować. [Kamila Czaja]
J.K. Simmons, "Odpowiednik"
Ilu J.K. Simmonsów trzeba, by trafić do naszego rankingu? W tym przypadku odpowiedź musi brzmieć "dwóch", ale daleko nam do twierdzenia, że zdobywca Oscara trafił tu tylko i wyłącznie ze względu na podwójną rolę. Te stały się wszak ostatnimi czasy w telewizji dość modne i nie w każdym przypadku efekt był równie udany. Tutaj nie mamy jednak wątpliwości, że sztuczka się udała i to głównie właśnie ze względu na osobę wykonawcy.
Simmons, wcielając się w "Odpowiedniku" w Howarda Silka i jego sobowtóra z alternatywnej rzeczywistości, nie poszedł bowiem na łatwiznę, grając tylko na oczywistych różnicach pomiędzy tymi dwoma. A przecież mógłby, bo pierwszy jest zwykłym biurokratą, a drugi bardzo skutecznym zabójcą – nic tylko postawić ich naprzeciwko siebie i patrzeć, jak bardzo się różnią. Twórcy serialu i aktor wybrali jednak trudniejszą ścieżkę, dostrzegając, co dzieli obydwu bohaterów, ale znajdując też między nimi pewne, nieraz zaskakujące podobieństwa.
Nawet dla nich samych, co wyszło w bezpośredniej konfrontacji (nikt tak pięknie nie kłócił się na ekranie z samym sobą jak Simmons), gdzie ujrzeliśmy wyraźnie, że oglądamy nie tyle przeciwieństwa, co dwie wersje tej samej osoby. A to wprawdzie subtelna, lecz bardzo istotna różnica, którą aktor potrafił w znakomity sposób oddać bez jakiejkolwiek zewnętrznej pomocy. Obydwaj jego bohaterowie wyglądają wszak identycznie, a jednak nie było w serialu nawet chwili, w której można by ich pomylić. Ba, jeden mógł nawet udawać drugiego, a i tak o konfuzji nie było mowy.
A przy tym trzeba dodać, że obydwaj Howardowie byli pełnowymiarowymi, skomplikowanymi postaciami o własnych motywacjach i różnym charakterze. Zagrać jednego to wyzwanie, zagrać dwóch – pozostaje nam tylko bić brawo. [Mateusz Piesowicz]
Yvonne Strahovski, "Opowieść podręcznej"
Elisabeth Moss była i pozostała genialna w "Opowieści podręcznej", nawet kiedy scenariusz płatał jej figle. Ale w 2. sezonie mogliśmy wreszcie zobaczyć, co potrafi Yvonne Strahovski, która z okrutnej królowej śniegu, zawsze stojącej za swoim mężem, stworzyła wielowymiarową postać. Taką, która ma wątpliwości, zadaje pytania i ma dość odwagi, by nagiąć reguły panujące w gileadzkim koszmarze.
Ale nie tylko wątpliwości i emocje, targające nią przez cały sezon, były zaskakujące. Cała historia Sereny Joy jest zaskakująca — pod skromnym kostiumem żony skrywa się kobieta, która przynajmniej w jakimś stopniu stworzyła to piekło dla siebie i dla innych kobiet. I powoli zaczyna sobie uświadamiać, co zrobiła. W mocno zapadającym w pamięć odcinku "Smart Power" wydaje się nawet, że Serena może wykorzystać podróż dyplomatyczną do Kanady, by przejść na drugą stronę. Ale tak się nie dzieje. To by było za proste
Choć bohaterka grana przez Strahovski podejmuje kilka (zbyt) brawurowych decyzji w tym sezonie, stając po stronie innych kobiet, jej kolejne ruchy wciąż nie tak łatwo przewidzieć. I to właśnie pochodzącej z Polski aktorce zawdzięczamy to, że pod licznymi maskami Sereny zobaczyliśmy wreszcie człowieka z krwi i kości. Nawet tam, gdzie scenariusz traktował sprawy zbyt dosłownie, Strahovski dała radę znaleźć niuanse i zagrać swoją bohaterkę w sposób subtelny i nieprzeszarżowany. I za to właśnie ją doceniamy. [Marta Wawrzyn]