"Luther" uderza po raz kolejny, czyli krwawa farsa – recenzja 5. sezonu
Kamila Czaja
6 stycznia 2019, 13:02
"Luther" (Fot. BBC)
Pierwszy odcinek 5. sezonu "Luthera" dawał nadzieję, że może nie będzie najgorzej. I faktycznie nie jest gorzej niż w okropnym sezonie 4. Ale to jeszcze żaden wyczyn. Spoilery!
Pierwszy odcinek 5. sezonu "Luthera" dawał nadzieję, że może nie będzie najgorzej. I faktycznie nie jest gorzej niż w okropnym sezonie 4. Ale to jeszcze żaden wyczyn. Spoilery!
Po ponad ośmiu latach od premiery 1. serii "Luthera" nie pamiętam już bardzo dokładnie, jakie miałam wtedy odczucia. Wiem jednak, że zachwycałam się utworem Massive Attack w czołówce, że zapadli mi w pamięć Idris Elba i Ruth Wilson, że całość wydawała mi się chwilami nadmiernie mroczna, ale jednak wciągająca. Kolejne sezony nie miały już może elementu aż takiego zaskoczenia, ale podstawowe wady i zalety pozostawały w równowadze.
Potem nadszedł sezon 4., z którego pamiętam tyle, że był bardzo nudny i zaledwie dwa odcinki ciągnęły się strasznie, a uśmiercenie Alice Morgan odebrało serialowi co najmniej połowę uroku. Decyzja o kontynuacji nie wywołała więc mojego entuzjazmu, jednak wieści o powrocie Wilson dawały nadzieję na poprawę. Ale o ile po noworocznej premierze najnowszej serii zgadzałam się z Martą, że jeszcze niewiele wiemy i może to iść albo w kierunku naprawienia błędów poprzedniej serii, albo ich powielenia, tak po wszystkich czterech odcinkach jestem mocno krytyczna.
Zacznijmy od wątku śledztwa w sprawie seryjnego mordercy, żeby już mieć to z głowy. Zwłaszcza że najwyraźniej twórca serialu, Neil Cross, też chciał tę historię po prostu odhaczyć. Zaczęło się może nie jakoś bardzo odkrywczo, ale klimatycznie. Pierwsze sceny śledzenia ofiar przez Jeremy'ego Lake'a (Enzo Cilenti, "The Last Tycoon") sprawiały, że odechciewało się podróży autobusem i samotnych spacerów po mieście. A nieprzenikniona twarz Vivien Lake (Hermione Norris, "Cold Feet", Spooks") obiecywała jakieś ciekawe gry między tą ewidentnie zaburzoną parą.
Z każdym odcinkiem było jednak bardziej widać, że śledztwo stanowi po prostu tło, ewentualnie ma dekoncentrować Luthera, rozerwanego między walką o wyjście cało z prywatnej batalii a poczuciem obowiązku zawodowego. Tyle że właściwie cały czas wygrywały pilne sprawy osobiste, a optymistyczna Catherine Halliday (Wunmi Mosaku, "The End of the F***ing World") musiała sobie radzić sama z tropieniem mordercy, sprawiając wrażenie, że występuje w jakimś innym serialu niż jego tytułowy bohater. A gdzieś pomiędzy tymi opowieściami błąkał się szef, Martin Schenk (Dermot Crowley), jeżdżący na miejsca zbrodni z obu wątków, z czego zresztą za wiele nie wynikało.
W ogóle miałam poczucie, że w 5. serii pojawia się masa elementów, które powinny się połączyć, ale zabrakło na to pomysłu. Gdyby bardziej zaangażować Luthera z śledztwo, można by pogłębić analogię między małżeństwem Jeremy'ego i Vivian a Johnem i Alice. Mieliśmy bowiem do czynienia z dwojgiem psychopatów, z których jedno afiszuje się ze swoimi skłonnościami, a drugie udaje, że jest świetnie przystosowane, równocześnie nie powstrzymując partnera przed najgorszymi czynami.
Gdyby odwrócić role, mamy do czynienia z radośnie mordującą ludzi Alice i z nieprzekonująco pouczającym ją Johnem, w ostatnich scenach zdiagnozowanym jako ten, który tak naprawdę nie potrafi kochać i tylko nauczył się naśladować cudze emocje. Problem w tym, że nawet jeśli interpretować oba równoległe wątki miłosne jako lustrzane, to nic szczególnie specjalnego z nich nie wynika przy tak banalnie i bez ikry wymyślonym śledztwie, w którym policjanci wpadali na wszystkie rozwiązania właściwie bez dowodów, chyba na zasadzie magicznego olśnienia.
Długo wydawało mi się jednak, że ta seria będzie mimo wszystko w porządku, bo uratuje ją ważniejszy wątek. Owszem, przy kolejnych zwrotach akcji, w których George Cornelius (Patrick Malahide, "Gra o tron") chciał zabić Luthera i Alice, a oni jego, a potem się to odwracało, tylko z niedowierzaniem kręciłam głową. Ale przecież mieliśmy przynajmniej również emocje oparte nie na strzelaninach, a na tym, że przez lata zaangażowaliśmy się w relację między znękanym policjantem a tajemniczą morderczynią z pokręconym poczuciem humoru.
I twórcy widzą, że to lubimy, że zignorujemy całe absurdalne "zmartwychwstanie" Alice, żeby tylko znów mieć ją na ekranie. Że wybaczymy może nawet sztampowy melodramatyzm scen, z których dowiadujemy, że bohaterowie kiedyś faktycznie zaryzykowali coś na kształt związku, ale bardzo szybko wszystko się posypało. Wybaczymy wiele – a co dostaniemy w nagrodę? Kilka niezłych słownych przekomarzań, jakiś pocałunek i… kolejną śmierć Alice?
O ile jeszcze przez dwa czy trzy odcinki można było liczyć na nie najgorszą rozrywkę, tak ostatnia godzina była już totalnym chaosem, w którym kolejne morderstwa nie robiły już chyba na nikim wrażenia. Może jestem nieczuła, ale śmierć Benny'ego (Michael Smiley) nieszczególnie mnie wzruszyła. To była zaledwie namiastka tego, co w 3. serii zafundowano nam w przypadku Justina Ripleya. Tak, wiemy, że Luther sprowadza na bliskich nieszczęście. Ale ile razy można powtarzać ten sam schemat?
Mieliśmy w 5. sezonie masę wygodnych zbiegów okoliczności, akcję dominującą nad logiką, powtórki z rozrywki. I wszystko tylko po to, by dopełnić przemiany Johna w "tego złego", który okłamuje się, że wszystko naprawi, a kończy nad zwłokami (?) Alice. Fakt, mimo wszystko chciał ją ocalić, to ona – jak zawsze – podjęła ostateczną decyzję, wcześniej jeszcze mordując, ot tak, Catherine. Czym pewnie bardziej bym się przejęła, gdybym na tym etapie nie była już bardzo zmęczona absurdalnym rozwojem wydarzeń.
Czy zobaczę 6. sezon, jeśli powstanie? Obawiam się, że zobaczę. Podobnie jak zapowiadany wstępnie film pełnometrażowy. Wyłącznie z czystej ciekawości, czy Alice jakimś cudem jednak żyje i jak Luther wygrzebie się z bagna. Może zrzucą wszystko na George'a i jego świtę? Gangstera zresztą w finale aresztowano, dzięki czemu przeżył. Jeśli jednak faktycznie sięgnę po kolejną serię, to już bez złudzeń, że mamy do czynienia z porządnym brytyjskim kryminałem będącym tylko czasem w nieco słabszej formie.
Mogę wymienić plusy, parę było. Elba czuje się w tej roli świetnie i wygłasza podniosłe kwestie w rodzaju: "Nie jestem cynikiem. Na tym właśnie polega mój problem" lekkim tonem, jakby kupował chleb. Wilson dostaje kilka świetnych kwestii, którymi bawi się tak, jak tylko ona potrafi. No i nadal oglądało mi się to lepiej niż serię 4. Chwilami, jeśli tylko zapomnieć o wtórności i idiotyczności niektórych motywów, można się było nieźle bawić.
Czy te cztery odcinki dały mi trochę frajdy? Tak. Czy były dobre? Nie. Pozbawiony świeżości, bazujący na powtarzalności motywów "Luther" nie okazuje się wielkim mrocznym dramatem o skomplikowanym człowieku, jak próbuje udawać. Nie pomogą tu przemowy o psychologii oraz jakże "subtelna" symbolika zdejmowania Johnowi płaszcza w finale. Nawiązań do poprzednich serii jest zresztą sporo, tyle że nie rodzi się chęć powtórki, żeby je dokładnie prześledzić.
Rodzi się natomiast ponura refleksja, że zamiast tragedii dostaliśmy farsę. Owszem, krwawą, utrzymaną w ciemnych brawach i pokazującą nam świat w sytuacji, kiedy ludzie postanawiają, że zrobią, co zechcą, z nikim się nie licząc. Ale i twórcy chyba z nikim się nie liczą, spłycając i – dosłownie – uśmiercając to, co w serialu najciekawsze. A do tego nagromadzenie scenariuszowych absurdów, schematów i mroku sprawia, że bywa "Luther" w 5. serii niezamierzenie zabawny. Prawie tak jak irytujący.
Będę tęsknić za serialem Neila Crossa. Za Johnem Lutherem. Za Alice Morgan. Ale wyłącznie tymi z pierwszych trzech serii.
Wszystkie sezony "Luthera" dostępne są w HBO GO.