"Les Misérables" z brytyjskim znakiem jakości. Recenzja serialowej wersji "Nędzników"
Mateusz Piesowicz
5 stycznia 2019, 22:02
"Les Misérables" (Fot. BBC)
Bez pieśni na ustach, za to z potrzebnym przypomnieniem zalet oryginalnej historii. Miniserial "Les Misérables" jest wszystkim, czego należało oczekiwać od kostiumowej produkcji BBC.
Bez pieśni na ustach, za to z potrzebnym przypomnieniem zalet oryginalnej historii. Miniserial "Les Misérables" jest wszystkim, czego należało oczekiwać od kostiumowej produkcji BBC.
Czy wszyscy tu znają "Nędzników"? Zakładam że tak, nawet jeśli pięcioczęściowego tomiszcza autorstwa Victora Hugo nigdy nie mieliście w ręku. Znacznie bardziej prawdopodobne, że trafiliście na jedną z dziesiątek ekranizacji albo na wystawiany od lat na całym świecie sceniczny musical oparty na motywach powieści. To właśnie jego adaptacją była ostatnia jak dotąd filmowa wersja z 2012 roku, od której jednak nowy miniserial BBC odcina się grubą kreską – nie tylko ze względu na ciągle żywe wspomnienie "śpiewu" Russela Crowe'a, choć to by w zupełności wystarczyło.
Scenarzysta odcinkowej wersji, Andrew Davies, zdecydował się sięgnąć do korzeni i opierając się na materiale źródłowym przypomnieć, że "Nędznicy" są czymś więcej, niż śpiewanymi fragmentami układającymi się w dobrze znaną historię. Z jednej strony to karkołomne wyzwanie, ale z drugiej trafiło ono do prawdziwego specjalisty. Doświadczenie w przepisywaniu literackiej klasyki na potrzeby małego ekranu 82-letni (!) Davies ma wszak ogromne, uporawszy się już z niezłym skutkiem m.in. z "Wojną i pokojem" czy "Rozważną i romantyczną". W tym przypadku miało nie być gorzej i po obejrzeniu premierowego odcinka można stwierdzić, że chyba rzeczywiście nie będzie.
Wyglądająca na wierną pierwowzorowi (na tyle, na ile to możliwe) adaptacja, zgrabnie łączy najważniejsze książkowe wątki, spinając je w stopniowo zazębiającą się fabularną układankę. Zaczynamy więc od Waterloo w 1815 roku, przeskakując potem m.in. do Paryża i Tulonu, poznając przy tym najważniejszych bohaterów i, co ważne dla widzów w żaden sposób niezaznajomionych z "Nędznikami", dość łatwo odnajdując się w ich historiach. A te, jak można się spodziewać po dokładnej ekranizacji XIX-wiecznej powieści, nie są wprawdzie odkrywcze, ale mimo ogromnego bagażu na plecach, wciąż świetnie się bronią.
Nieważne zatem, czy oglądamy ostatnie chwile 19-letniego wyroku skazańca Jeana Valjeana (znakomity Dominic West) i jego już wyraźnie zarysowany konflikt z inspektorem Javertem (David Oyelowo), czy śledzimy poczynania młodej Fantyny (Lily Collins), wszystko jest czytelne, uderzając w bardzo konkretne struny. Niesprawiedliwość społeczna prowadzi do zgorzknienia i nienawiści, dobroć i miłość dają szansę na odkupienie, naiwność jest brutalnie deptana przez rzeczywistość i tak dalej. A to rzecz jasna dopiero początek, bo niektóre wątki i postaci zostały na razie ledwie zasygnalizowane (choćby Thenardierowie czy Mariusz Pontmercy).
Nie ma jednak podstaw, by obawiać się, że w dalszej części serialu sprawy staną się zbyt zagmatwane. Po pierwsze prostotę wymusza sześcioodcinkowy format (jak na BBC i tak dość długi), po drugie już pierwsza godzina pokazała dobitnie, co w tej ekranizacji stawia się na szczycie listy priorytetów. Kondensacja historii, skupienie się na jej najważniejszych elementach i błyskawiczne przechodzenie do sedna wyraźnie wskazują na to, że podstawowym hasłem przyświecającym twórcom było: "nie komplikuj". Tym lepiej dla nas, bo dzięki temu możemy od razu koncentrować się na emocjonalnym wymiarze opowieści.
A ten, o dziwo, funkcjonuje całkiem skutecznie, mimo opierania się na wielokrotnie przerabianych motywach. Co więcej, "Les Misérables" wcale nie potrzebuje długiego wprowadzenia do poszczególnych wątków, żeby nimi zainteresować, w czym zasługa zarówno świetnej obsady (która będzie jeszcze lepsza), jak i dobrego scenariusza. To dzięki nim chwila z Valjeanem w kamieniołomie wystarcza, by ten zdobył naszą sympatię, a jednocześnie dał się poznać jako człowiek gwałtowny i niejednoznaczny, co dobrze wybrzmiewa później. Niewiele dłużej potrzeba Lily Collins, by sprzedać nam Fantynę bardziej jako tragiczną postać, niż głupiutką ofiarę własnej lekkomyślności. Ba, nawet krótki moment z pułkownikiem Pontmercym (Henry Lloyd Hughes) to dość, by zrozumieć dramat jego rozstania z synem i okrucieństwo Gillenormanda (David Bradley).
Powiecie, że to uniwersalność postaci stworzonych przez Hugo i na pewno będzie to racją. Jednak z jej przeniesieniem na ekran w poprzednich adaptacjach bywało różnie, a tu problemu nie ma żadnego. Dzięki temu dostaliśmy produkcję, którą można bez problemu odczytywać w ogólnym kontekście społecznym (jako obraz ówczesnej Francji) lub jeszcze szerszym (przedstawienie odwiecznego konfliktu dobra ze złem), ale też zostawić bez większego komentarza i po prostu cieszyć oglądaniem dobrze skonstruowanej i klasycznej w każdym wymiarze historii.
Nowe "Les Misérables" nie stawia bowiem niczego na głowie, najodważniej poczynając sobie wtedy, gdy bohaterowie spełniają fizjologiczne potrzeby (zdaje się, że to próba ich uczłowieczenia, raczej zbędna). Większych kontrowersji można się jeszcze ewentualnie dopatrzeć w momentach, gdy serial uparcie milczy, choć aż się prosi, żeby ciszę przerwał jakiś musicalowy numer. Ale że ja się do wielkich miłośników śpiewanej wersji nie zaliczam, to i wybrzydzać na nienarzucającą się ścieżkę dźwiękową nie zamierzam.
Zwłaszcza że na nadmiar fabuł, w których wszystko jest na swoim miejscu, akcja zdecydowanie kroczy naprzód, a godzina mija szybko i przyjemnie, naprawdę nie możemy narzekać. Twórcom "Les Misérables" udaje się zaś osiągnąć to wszystko z łatwością, bez uciekania się do taniego efekciarstwa czy wymyślnych sztuczek. Pod względem realizacyjnym mamy tu do czynienia z czymś, co nazwałbym brytyjskim standardem telewizyjnym. Jest więc wystawnie, lecz nigdy do przesady; belgijskie i francuskie krajobrazy oraz bogata scenografia cieszą oko, ale nie przytłaczają; a reżyserujący całość Tom Shankland, czyli kolejny człowiek ze sporym telewizyjnym doświadczeniem, zdecydowanie stawia na praktyczność kosztem wizualnych odlotów.
I słusznie, w końcu nie raz i nie dwa mogliśmy się już przekonać, że BBC i dramat kostiumowy to świetne połączenie, więc po co przy nim majstrować? Pewnie, oczekując tutaj fajerwerków, możecie się rozczarować, ale naprawdę nie sądzę, by "Nędznicy" ich potrzebowali. Wręcz przeciwnie, po przerobieniu ich w różnorakich scenicznych aranżacjach, tego rodzaju powrót do korzeni to świetne przypomnienie chyba nieco już zapomnianych fundamentów tej wspaniałej opowieści.
Jest jeszcze oczywiście pytanie, czy w ogóle potrzebowaliśmy tej ekranizacji? Abstrahując od jej ponadczasowej treści, waham się gdzieś pomiędzy odpowiedzią "raczej nie", a "czemu nie?", co nie wystawia serialowi najlepszej laurki. Rzecz jednak w tym, że nie powinniście odbierać tego jako wady, prędzej jako zwykłe stwierdzenie faktu. Tak jak "Les Misérables" jest zwykłą, w niczym niezaskakującą i wierną adaptacją powieści. Czy ktoś powiedział, że takie nie mają już racji bytu?